Czy można zbudować piramidę, rozpoczynając od niewielkiego wierzchołka, a kończąc na konstrukcji podstawy? Otóż można, co potwierdziło ostatnie dziesięć lat historii Polski. Tym wierzchołkiem było na przełomie lat 80. i 90. stworzenie demokratycznych instytucji politycznych, choć podstawy struktury gospodarki rynkowej nie działały. "Jednym z największych problemów w Polsce, na Węgrzech, w Rosji, na Ukrainie i w wielu innych państwach byłego bloku komunistycznego jest fakt, że kraje te próbowały wprowadzić demokratyczne instytucje polityczne, nie posiadając zaplecza w postaci sprawnie funkcjonującej gospodarki kapitalistycznej. Brak firm, przedsiębiorców, rynków i konkurencji nie tylko wzmacnia niedostatek społeczeństwa, ale także nie pozwala na uzyskanie poparcia społecznego dla właściwego funkcjonowania instytucji demokratycznych". Tak właśnie na początku lat 90. oceniał sytuację w Europie Środkowo-Wschodniej Francis Fukujama, autor wydanej przez PWN w 1997 r. książki pt. "Zaufanie: kapitał społeczny a droga do dobrobytu". Wszystko wskazuje, że wielkość kapitału społecznego w Polsce - jak by to określił Fukujama - była na tyle duża, że pozwoliła zrealizować podstawy transformacji ustrojowej. Czy tego kapitału społecznego wystarczy na dokończenie przemian w Polsce i stworzenie sprawnej gospodarki rynkowej? Sądzę, że tak, choć zaledwie lub aż ponad połowa Polaków, o czym informują autorzy "Polskiej dekady", dobrze wykorzystała dziesięć lat III Rzeczypospolitej. Problem polityczny sprowadza się do pytania, czy lepiej być biednym w kraju rozwijającej się gospodarki, czy być biednym w kraju zapaści gospodarczej typu Białoruś, Rosja czy Bułgaria. Oczywiście, że subiektywne odczucie ubóstwa wśród biednych jest mniej bolesne, lecz także nadzieja na poprawę bytu niewielka. Bieda w kraju rozwijającym się - choć odczuwana jako degradacja społeczna - daje jednak jakąś nadzieję na poprawę poziomu życia. Taką szansę dają reformy rządu Jerzego Buzka i konsekwentne przekształcanie organizmu finansowego oraz gospodarczego przez Leszka Balcerowicza. Prawdę mówiąc, wszyscy strajkujący, domagający się większych subwencji z państwowej kasy, wkładają rękę do kieszeni tych, których praca przynosi zysk, którzy płacą podatki. Wkładają także rękę do niezbyt zasobnej kieszeni służby zdrowia, opieki społecznej, edukacji, nauki i kultury. Niedawno mój przyjaciel, doktor medycyny, wybitny specjalista zarabiający tyle, co kierowca ciężarówki, zaproponował, byśmy poinformowali społeczeństwo, iż w kraju biedniejszym niż najbiedniejszy kraj Unii Europejskiej lekarze nie są w stanie stosować terapii na poziomie RFN, Francji czy chociażby Grecji. Inaczej mówiąc, co powtarzał Leszek Balcerowicz, bez wzrostu gospodarczego nie ma co marzyć o lepszym poziomie usług medycznych, edukacji, opieki społecznej czy nauki. Rodzi się więc pytanie, ile tysięcy ludzi musi umrzeć, gdyż nie stać nas na zastosowanie drogiej terapii, ilu musi się zabić na polskich drogach, bo nie stać nas na remonty i modernizacje, ilu zdolnych, młodych ludzi z wiosek, miasteczek i miejskich slumsów nie będzie miało szans na kształcenie się, gdyż miliardy złotych pochłaniają od lat rolnictwo i deficytowe, państwowe molochy, które nie uczyniły nic, by choć zmniejszyć "dotacjożerność". Leszek Balcerowicz, broniąc kasy państwowej, broni interesu całego społeczeństwa, każdego z nas przed tymi, którzy żyjąc na koszt społeczeństwa, chcą - być może nieświadomie - doprowadzić do państwa redystrybucji zasiłków, zapomóg i dotacji, czyli państwa dzielącego biedę. Jeśli przegra koncepcja rozwoju kraju Buzka i Balcerowicza, stanie się to, co przepowiada prof. Łukasz Turski, autor artykułu w dodatku poświęconym rankingowi szkół wyższych. Otóż wynikiem degradacji polskiej nauki i edukacji będzie - według prof. Turskiego - Polska, w której wkrótce wódz Lepper będzie otwierał najnowocześniejszą na świecie fabrykę kłonic. Cóż, żyjemy w schyłkowej fazie dyktatury proletariatu. Jest on liczebniejszy niż pracownicy nauki i oświaty, a także służby zdrowia, dlatego politycy dokonują takich, a nie innych wyborów ze względu na wybory. Jest to jedna z wad demokracji, bez której - mimo licznych zawirowań, trudności i kryzysów - nie wyrwalibyśmy się z "peerelowskiej poczekalni na życie" do Polski, która stała się czasownikiem oznaczającym nieustanne przeprowadzanie koniecznych reform.
Więcej możesz przeczytać w 22/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.