Konrad mówi, że ten atak był tak oczywisty, że aż nieprawdopodobny. Jasne, już od 8 listopada w squacie Przychodnia mieli rozpisane całodobowe dyżury na dachu. Stamtąd sprawdzali, czy narodowcy do nich nie idą. Jasne, przez kilka dni żyli w stanie podwyższonej gotowości, nawet kolektywnie gotowali obiady. Ale zakładali, że przyjdą do nich 10 listopada w nocy, może nawet rano, przed samym marszem. Nie chciało im się wierzyć, że kilkadziesiąt zamaskowanych osób po prostu wyjdzie z narodowego pochodu i zaatakuje ich squat. 11 listopada, kilka minut po 15, Konrad akurat stał na dachu z lornetką. To przez nią zobaczył, jak grupa narodowców wkłada kominiarki. Wiedział, co się zaraz stanie. Przez walkie-talkie dał sygnał tym na dole, żeby się szykowali. W squacie było 25 osób, z czego połowa to dziewczyny. Żadni, jak mówi Asia, mieszkanka squatu, hardcorowi fajterzy, więc każdy musiał wiedzieć, co ma robić. Ci z dołu podawali butelki tym na górze, reszta rzucała z okien tym, co było pod ręką. Butelką, kamieniem, cegłą. Albo kalafiorem. Z poważniejszego arsenału tylko Konrad miał procę. Ale zepsuła się po drugim strzale.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.