Rozmowa z ANDREI G. PLESU, ministrem spraw zagranicznych Rumunii
Jacek Potocki: - Jak Rumunia zareagowała na wybuch konfliktu w Kosowie?
Andrei G. Plesu: - Dotyczy on nas bezpośrednio, gdyż jesteśmy sąsiadami. Czujemy swąd walki. Ponieśliśmy już ogromne straty gospodarcze, sięgające ok. 700 mln dolarów. To dużo dla kraju, który i tak ma problemy. Opinia publiczna jest bardzo zaniepokojona konfliktem tuż za naszą granicą. Według nas, jedynym rozwiązaniem jest zakończenie wojny, a później udzielanie pomocy gospodarczej.
- Czy dostrzega pan możliwość szybkiego zakończenia tego konfliktu?
- Od początku opowiadaliśmy się za rokowaniami. Okazało się jednak, że wojna była nieunikniona. Ministrem spraw zagranicznych jestem od stycznia 1998 r. Brałem udział w wielu rozmowach na temat Kosowa i wiem, ile NATO włożyło wysiłku, by wynegocjować polityczne rozwiązanie. Największy problem polega na tym, że w Jugosławii nie ma innego wpływowego polityka oprócz Milos?evicia. Ponadto nawet po zakończeniu konfliktu problemy w tej części świata będą się wiązać z Albańczykami, którzy żyją nie tylko w Kosowie i Albanii, ale wszędzie wokół. Dlatego w tym regionie może się utrzymywać napięcie. Mam nadzieję, że uda się uniknąć interwencji lądowej - należy robić wszystko, by do niej nie doszło. Kraje sąsiadujące z Jugosławią powinny w większym stopniu uczestniczyć w konsultacjach dotyczących sposobów rozwiązania konfliktu. W przyszłości trzeba przestać uznawać ten region za dotknięty chorobą i przyjąć, że efektem współpracy i dialogu mogą być tu osiągnięcia. W przeciwnym razie zdemonizujemy ten konflikt.
- Ma pan na myśli uruchomienie tzw. planu Marshalla dla Bałkanów?
- Coś w tym rodzaju, choć nazwa jest myląca. Plan Marshalla oznaczałby bowiem strumień pieniędzy dla regionu, ale tak oczywiście nie będzie. Trzeba się raczej zająć sprawami technicznymi, jak odbudowa i rozwój infrastruktury w regionie, która nie jest powiązana z infrastrukturą europejską, a to wymaga ogromnych pieniędzy. Chodzi nie tylko o odbudowę zniszczeń w Jugosławii, lecz także o rekompensatę szkód poniesionych przez inne kraje. W tej chwili na przykład ponad sto naszych statków jest uwięzionych na Dunaju w Jugosławii.
Mieszkańcy Bałkanów histerycznie podchodzą do swej tożsamości narodowej
- Czy NATO, planując działania w Kosowie, bierze pod uwagę opinie sąsiadów Jugosławii?
- Utrzymujemy ciągły kontakt, ale stało się to zbyt późno. Rozmowy na temat Kosowa rozpoczęły się w ubiegłym roku: na początku lata 1998 r. odbyło się spotkanie grupy kontaktowej. Zaproszono na nie kraje regionu i poinformowano je o przebiegu konsultacji. Teraz takie spotkania odbywają się regularnie.
- Wspomniał pan o problemie Albańczyków w regionie. Jak można załagodzić napięcia między Albańczykami a krajami sąsiednimi?
- Wydaje mi się, że problemem tego regionu jest to, że jego mieszkańcy histerycznie podchodzą do tożsamości narodowej. Wiele mieszkających tu nacji patetycznie ją demonstruje. Jedną z przyczyn tego zjawiska jest ubóstwo: jeśli niczego się nie ma, pozostaje jedynie godność narodowa. Dlatego trzeba pokazać i zbudować w tych krajach nowe punkty odniesienia, adekwatne do stulecia, w którym żyjemy. Te państwa w pewnym sensie nadal żyją w XIX w. Należy w końcu pomyśleć o umacnianiu społeczeństwa obywatelskiego, wolności mediów, by budować inne podejście do świata. Chodzi więc również o pewne zmiany mentalności, a tego nie dokona się za pomocą dekretów, ale poprzez cierpliwą pracę, której celem będzie stworzenie nowej atmosfery.
- Niektórzy twierdzą, że wojna w Kosowie ma podłoże religijne.
- Według mnie, w tym konflikcie ścierają się nacjonalizmy.
- Rumunia nie została przyjęta do NATO, dlaczego więc na prośbę sojuszu zdecydowała się udostępnić mu swoją przestrzeń powietrzną?
- W Waszyngtonie rozmawiałem z Kissingerem, który powiedział mi: "Nie sądzę, byście byli zadowoleni z wystosowanego przez NATO zaproszenia, nie będąc jego członkiem". Zrobiliśmy to z dwóch powodów. Po pierwsze, chcemy się tak integrować z paktem, jak byśmy byli jego członkami. W 1997 r. 80 proc. Rumunów chciało przystąpić do sojuszu, dziś - mimo wydarzeń w Jugosławii - 57 proc. naszego społeczeństwa nadal chce tego. Po drugie, celem polityki zagranicznej Rumunii jest ochrona narodowych interesów, gdyż sami nie jesteśmy w stanie skutecznie zapewnić sobie bezpieczeństwa.
Andrei G. Plesu: - Dotyczy on nas bezpośrednio, gdyż jesteśmy sąsiadami. Czujemy swąd walki. Ponieśliśmy już ogromne straty gospodarcze, sięgające ok. 700 mln dolarów. To dużo dla kraju, który i tak ma problemy. Opinia publiczna jest bardzo zaniepokojona konfliktem tuż za naszą granicą. Według nas, jedynym rozwiązaniem jest zakończenie wojny, a później udzielanie pomocy gospodarczej.
- Czy dostrzega pan możliwość szybkiego zakończenia tego konfliktu?
- Od początku opowiadaliśmy się za rokowaniami. Okazało się jednak, że wojna była nieunikniona. Ministrem spraw zagranicznych jestem od stycznia 1998 r. Brałem udział w wielu rozmowach na temat Kosowa i wiem, ile NATO włożyło wysiłku, by wynegocjować polityczne rozwiązanie. Największy problem polega na tym, że w Jugosławii nie ma innego wpływowego polityka oprócz Milos?evicia. Ponadto nawet po zakończeniu konfliktu problemy w tej części świata będą się wiązać z Albańczykami, którzy żyją nie tylko w Kosowie i Albanii, ale wszędzie wokół. Dlatego w tym regionie może się utrzymywać napięcie. Mam nadzieję, że uda się uniknąć interwencji lądowej - należy robić wszystko, by do niej nie doszło. Kraje sąsiadujące z Jugosławią powinny w większym stopniu uczestniczyć w konsultacjach dotyczących sposobów rozwiązania konfliktu. W przyszłości trzeba przestać uznawać ten region za dotknięty chorobą i przyjąć, że efektem współpracy i dialogu mogą być tu osiągnięcia. W przeciwnym razie zdemonizujemy ten konflikt.
- Ma pan na myśli uruchomienie tzw. planu Marshalla dla Bałkanów?
- Coś w tym rodzaju, choć nazwa jest myląca. Plan Marshalla oznaczałby bowiem strumień pieniędzy dla regionu, ale tak oczywiście nie będzie. Trzeba się raczej zająć sprawami technicznymi, jak odbudowa i rozwój infrastruktury w regionie, która nie jest powiązana z infrastrukturą europejską, a to wymaga ogromnych pieniędzy. Chodzi nie tylko o odbudowę zniszczeń w Jugosławii, lecz także o rekompensatę szkód poniesionych przez inne kraje. W tej chwili na przykład ponad sto naszych statków jest uwięzionych na Dunaju w Jugosławii.
Mieszkańcy Bałkanów histerycznie podchodzą do swej tożsamości narodowej
- Czy NATO, planując działania w Kosowie, bierze pod uwagę opinie sąsiadów Jugosławii?
- Utrzymujemy ciągły kontakt, ale stało się to zbyt późno. Rozmowy na temat Kosowa rozpoczęły się w ubiegłym roku: na początku lata 1998 r. odbyło się spotkanie grupy kontaktowej. Zaproszono na nie kraje regionu i poinformowano je o przebiegu konsultacji. Teraz takie spotkania odbywają się regularnie.
- Wspomniał pan o problemie Albańczyków w regionie. Jak można załagodzić napięcia między Albańczykami a krajami sąsiednimi?
- Wydaje mi się, że problemem tego regionu jest to, że jego mieszkańcy histerycznie podchodzą do tożsamości narodowej. Wiele mieszkających tu nacji patetycznie ją demonstruje. Jedną z przyczyn tego zjawiska jest ubóstwo: jeśli niczego się nie ma, pozostaje jedynie godność narodowa. Dlatego trzeba pokazać i zbudować w tych krajach nowe punkty odniesienia, adekwatne do stulecia, w którym żyjemy. Te państwa w pewnym sensie nadal żyją w XIX w. Należy w końcu pomyśleć o umacnianiu społeczeństwa obywatelskiego, wolności mediów, by budować inne podejście do świata. Chodzi więc również o pewne zmiany mentalności, a tego nie dokona się za pomocą dekretów, ale poprzez cierpliwą pracę, której celem będzie stworzenie nowej atmosfery.
- Niektórzy twierdzą, że wojna w Kosowie ma podłoże religijne.
- Według mnie, w tym konflikcie ścierają się nacjonalizmy.
- Rumunia nie została przyjęta do NATO, dlaczego więc na prośbę sojuszu zdecydowała się udostępnić mu swoją przestrzeń powietrzną?
- W Waszyngtonie rozmawiałem z Kissingerem, który powiedział mi: "Nie sądzę, byście byli zadowoleni z wystosowanego przez NATO zaproszenia, nie będąc jego członkiem". Zrobiliśmy to z dwóch powodów. Po pierwsze, chcemy się tak integrować z paktem, jak byśmy byli jego członkami. W 1997 r. 80 proc. Rumunów chciało przystąpić do sojuszu, dziś - mimo wydarzeń w Jugosławii - 57 proc. naszego społeczeństwa nadal chce tego. Po drugie, celem polityki zagranicznej Rumunii jest ochrona narodowych interesów, gdyż sami nie jesteśmy w stanie skutecznie zapewnić sobie bezpieczeństwa.
Więcej możesz przeczytać w 22/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.