Dlaczego tak łatwo dostrzegane jest źdźbło w oku liberała, a zupełnie nie jest zauważana belka w oku socjalisty?
Żeby nasze istnienie miało ludzki wymiar, żeby rzeczywiście "być", trzeba się najpierw napracować, coś wytworzyć i przetworzyć, czyli coś "mieć". Takie oczywiste stwierdzenie wystarcza dziś niekiedy, by narazić się na zarzut wulgarnego ekonomizmu. Wystarczy opowiedzieć się za liberalizmem jako ustrojem gospodarczym, by spotkać się z zarzutem braku społecznej wrażliwości, niemal z potępieniem.
Historycznym paradoksem jest nasilenie ataków na liberalizm amerykański właśnie wtedy, gdy jego przewaga nad przesocjalizowanymi gospodarkami państw opiekuńczych staje się coraz bardziej oczywista, nie wspominając już nawet o klęsce "rozwiniętych społeczeństw socjalistycznych". Atakuje się liberalizm amerykański właśnie wtedy, gdy dzięki jego sukcesom gospodarczym świat uwolnił się i uwalnia nadal od zniewolenia, upokorzenia i nędzy. Gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby nie historyczne zwycięstwo wolności (także gospodarczej) nad doktrynerstwem i terrorem "uszczęśliwiaczy ludzkości"? Z takich czy innych negatywnych zjawisk współczesnego życia w USA nasi przeciwnicy liberalizmu wyciągają generalne, pejoratywne wnioski, potępiając ustrój oparty na wolności. Równocześnie przy każdej niemal okazji potrafią dostrzegać w upadłym totalitaryzmie społecznie wartościowe rozwiązania, a w marksizmie - racjonalne pierwiastki, czyli tzw. jądro prawdy. W atakach na liberalizm dozwolone są za to wszelkie chwyty, łącznie z głoszeniem nieprawdy, przemilczeniami i wyolbrzymieniami. Wypadałoby w tym miejscu zapytać, skąd ta nierówność w traktowaniu obu ustrojów i tak różnych koncepcji świata. Dlaczego tak łatwo dostrzegane jest źdźbło w oku liberała, a zupełnie nie jest zauważana belka w oku socjalisty? Dlaczego wiedząc, że "opiekuńcza" Europa Zachodnia nie wygrała współzawodnictwa z USA, a przeciwnie - Stanom Zjednoczonym zawdzięcza swą egzystencję, u nas z uporem lansuje się wzorce, na które nie stać nawet bogatych? Dlaczego słowa potępienia dotykają tych, którzy przypominają, że trzeba pracować, akumulować, inwestować choćby po to, by było z czego pomagać biednym? Jak można w Polsce, w kraju potrzebującym inwestycji, potrzebującym wzrostu, doradzać wysoką stopę redystrybucji hamującą rozwój? W Polsce też mamy takich ekonomistów "społecznie wrażliwych" i pewnie dlatego nie cofających się przed najtańszą demagogią. "Strategię finansów publicznych i rozwoju. Polska 2000-2010" określają oni jako "zamiar wsparcia zbankrutowanej liberalnej strategii gospodarczej środkami finansowymi biednej części ludności". Bez zmrużenia oka stwierdzili, że "dotychczasowym efektem (...) tej strategii jest (...) drastyczne zubożenie przeważającej części Polaków (...), zahamowanie tempa rozwoju gospodarczego" i wszelkie inne klęski. Oczywiście, osobom tym nie przeszkadza degrengolada krajów, które ze względu na tę "społeczną wrażliwość" nie zdobyły się na transformację w polskim stylu. Szczerze mówiąc, od lewicy niczego innego nie oczekiwałem. Lewica zawsze roniła łzy nad losem ludzi w tym okropnym kapitalizmie, przymykając równocześnie oczy na zbrodnie komunizmu, minimalizując znaczenie nędzy dziesiątek i setek milionów. Smutne jest jednak, gdy te sprawy są opacznie interpretowane przez ludzi, którzy chcą być chrześcijanami, a nawet "prawicowcami", ale nie są zdolni pozbyć się nabytych w czasach komunizmu, wtłaczanych im do głowy uprzedzeń wobec kapitalizmu. Z wielkim trudem przychodzi im konstatacja, że walki z nędzą nie wygramy, walcząc z nierównością materialną. Nadal widać u nich ciągoty w kierunku etatyzacji naszego życia, żądania wszystkiego od państwa. Można się jedynie smucić, że po dziesięciu latach transformacji i wolności aż tylu ludzi nie potrafi odróżnić ziarna od plew.
Historycznym paradoksem jest nasilenie ataków na liberalizm amerykański właśnie wtedy, gdy jego przewaga nad przesocjalizowanymi gospodarkami państw opiekuńczych staje się coraz bardziej oczywista, nie wspominając już nawet o klęsce "rozwiniętych społeczeństw socjalistycznych". Atakuje się liberalizm amerykański właśnie wtedy, gdy dzięki jego sukcesom gospodarczym świat uwolnił się i uwalnia nadal od zniewolenia, upokorzenia i nędzy. Gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby nie historyczne zwycięstwo wolności (także gospodarczej) nad doktrynerstwem i terrorem "uszczęśliwiaczy ludzkości"? Z takich czy innych negatywnych zjawisk współczesnego życia w USA nasi przeciwnicy liberalizmu wyciągają generalne, pejoratywne wnioski, potępiając ustrój oparty na wolności. Równocześnie przy każdej niemal okazji potrafią dostrzegać w upadłym totalitaryzmie społecznie wartościowe rozwiązania, a w marksizmie - racjonalne pierwiastki, czyli tzw. jądro prawdy. W atakach na liberalizm dozwolone są za to wszelkie chwyty, łącznie z głoszeniem nieprawdy, przemilczeniami i wyolbrzymieniami. Wypadałoby w tym miejscu zapytać, skąd ta nierówność w traktowaniu obu ustrojów i tak różnych koncepcji świata. Dlaczego tak łatwo dostrzegane jest źdźbło w oku liberała, a zupełnie nie jest zauważana belka w oku socjalisty? Dlaczego wiedząc, że "opiekuńcza" Europa Zachodnia nie wygrała współzawodnictwa z USA, a przeciwnie - Stanom Zjednoczonym zawdzięcza swą egzystencję, u nas z uporem lansuje się wzorce, na które nie stać nawet bogatych? Dlaczego słowa potępienia dotykają tych, którzy przypominają, że trzeba pracować, akumulować, inwestować choćby po to, by było z czego pomagać biednym? Jak można w Polsce, w kraju potrzebującym inwestycji, potrzebującym wzrostu, doradzać wysoką stopę redystrybucji hamującą rozwój? W Polsce też mamy takich ekonomistów "społecznie wrażliwych" i pewnie dlatego nie cofających się przed najtańszą demagogią. "Strategię finansów publicznych i rozwoju. Polska 2000-2010" określają oni jako "zamiar wsparcia zbankrutowanej liberalnej strategii gospodarczej środkami finansowymi biednej części ludności". Bez zmrużenia oka stwierdzili, że "dotychczasowym efektem (...) tej strategii jest (...) drastyczne zubożenie przeważającej części Polaków (...), zahamowanie tempa rozwoju gospodarczego" i wszelkie inne klęski. Oczywiście, osobom tym nie przeszkadza degrengolada krajów, które ze względu na tę "społeczną wrażliwość" nie zdobyły się na transformację w polskim stylu. Szczerze mówiąc, od lewicy niczego innego nie oczekiwałem. Lewica zawsze roniła łzy nad losem ludzi w tym okropnym kapitalizmie, przymykając równocześnie oczy na zbrodnie komunizmu, minimalizując znaczenie nędzy dziesiątek i setek milionów. Smutne jest jednak, gdy te sprawy są opacznie interpretowane przez ludzi, którzy chcą być chrześcijanami, a nawet "prawicowcami", ale nie są zdolni pozbyć się nabytych w czasach komunizmu, wtłaczanych im do głowy uprzedzeń wobec kapitalizmu. Z wielkim trudem przychodzi im konstatacja, że walki z nędzą nie wygramy, walcząc z nierównością materialną. Nadal widać u nich ciągoty w kierunku etatyzacji naszego życia, żądania wszystkiego od państwa. Można się jedynie smucić, że po dziesięciu latach transformacji i wolności aż tylu ludzi nie potrafi odróżnić ziarna od plew.
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.