Kiedyś muzyka filmowa była scenografią, dziś jest tapetą
Poznański Międzynarodowy Festiwal Filmowy TP SA Music & Film Festival był kolejnym dowodem na to, że muzyka filmowa dziś bardziej niż kiedykolwiek żyje własnym życiem. Kiedyś była podporządkowana przede wszystkim obrazowi, któremu towarzyszyła, obecnie - raczej przemysłowi fonograficznemu.
Rzadko dziś zdarza się film, w którym muzyka nie grałaby prawie przez cały czas. To trochę tak, jakby powróciły czasy kina niemego, tyle że wówczas do filmu przygrywał na żywo taper. Muzyka miała wtedy do spełnienia funkcję niezwykle ważną - praktycznie budowała nastrój. Teraz jest raczej dźwiękową tapetą, tłem. Staje się elementem niezauważalnym, ale jednak koniecznym, bo w życiu codziennym jest wszędzie. Dziwnie się czujemy, gdy jej nie ma. Słuchamy muzyki w supermarketach i na lotniskach, przy pracy brzęczy nam radio, wieczorem - telewizor, podczas jazdy po mieście - walkman. To jest powodem kariery soundtracków. Paradoksalnie można więc powiedzieć, że muzyka filmowa straciła na znaczeniu, ale jednocześnie zyskała: częstokroć odgrywa większą rolę poza filmem niż w nim. Płyty ze ścieżkami dźwiękowymi to dziś wielki biznes dla fonografii, a zarazem część jeszcze większego biznesu okołofilmowego, jeden z gadżetów reklamowych. Obowiązkowo musi być też w filmie piosenka, przebój nucony przy wyjściu z kina, rozbrzmiewający często na napisach końcowych. Oczywiście, tradycja filmowych przebojów istnieje od lat: wszyscy gwizdali "Deszczową piosenkę", słynny motyw z "Mostu na rzece Kwai" czy "Rio Bravo", nie mówiąc już o piosenkach z musicali "West Side Story" czy "Hello Dolly". Kiedyś jednak z całej muzyki do danego filmu słuchało się osobno tylko owych przebojów. Teraz na płyty nagrywa się wszystko, co się da, a od ich popularności zależy nieraz powodzenie filmu. Gdy Krzesimir Dębski pisał muzykę do "Ogniem i mieczem", próbowano go przekonać, że gdyby Zagłoba rapował, to lepiej by się to sprzedawało... Zresztą osławioną banalną "Dumkę" opracowano za niego - kompozytor się pod tą wersją nie podpisuje. Kiedyś muzyka w filmie funkcjonowała całkiem inaczej - służyła do podkreślania nastroju, budowania atmosfery. "Grało się" zarówno dźwiękami, jak i ciszą. Kompozytor tworzył ilustrację jak scenografię - do określonych sytuacji. Kiedy Siergiej Prokofiew pracował z Siergiejem Eisensteinem przy "Aleksandrze Newskim", stosował się do reżyserskich wskazówek dotyczących charakteru i czasu trwania danej sekwencji, choć przy następnym wspólnie realizowanym filmie, "Iwanie Groźnym", zdarzyło się, że kompozytor napisał muzykę wcześniej, a zachwycony nią reżyser dostosował do niej montaż. Tak tworzono przez kilka pokoleń. "Za czasów mojej młodości, 25 lat temu, a i później, gotowy, "zmontowany na czysto" film był przez kompozytora oglądany wielokrotnie na stole montażowym. Potem ustalano "wejścia" muzyki. W tym czasie nazywało się to "ilustracją muzyczną filmu"" - pisze Andrzej Wajda w książce "Podwójne spojrzenie". Mówiło się wówczas, że dobra muzyka do filmu to taka, której nie słychać. Do takiej właśnie pracy przyzwyczajony był - podobnie jak inni polscy twórcy - Wojciech Kilar. Zaszokowało go potraktowanie przez realizatorów jego muzyki do filmu "Dracula" - została ona zmontowana w sposób nie przewidziany przez kompozytora. Amerykanie ze swej strony także przeżyli pewien szok, gdy przekonali się, że Kilar sam swoją muzykę instrumentuje na orkiestrę... W Stanach Zjednoczonych kompozytor muzyki filmowej wymyśla tylko tematy. Resztą, czyli aranżacją, harmonizacją czy dostosowaniem do konkretnych momentów filmu, zajmuje się tzw. shadow composer - to osobny zawód. Wzięło się to chyba stąd, że do produkcji filmowych zatrudniano raczej specjalistów od tworzenia chwytliwych melodii; często nie byli to zawodowi muzycy. W Polsce pierwszy chyba zaczął funkcjonować w ten sposób Zbigniew Preisner. Swoją drogą, to paradoks, że właśnie on został wykreowany na "wielkiego kompozytora"; zawdzięcza to bardzo sprytnemu zabiegowi Krzysztofa Kieślowskiego: w kilku jego filmach muzyka Preisnera występuje jako "genialne dzieło zapomnianego holenderskiego mistrza van den Budenmayera". Chwyt godny telewizyjnej reklamy. Kiedy jednak kompozytorzy, którzy instytucji shadow composers nie potrzebują, zabierają się dziś do pisania muzyki filmowej, też robią to całkiem inaczej niż kiedyś - wymyślają kilka uniwersalnych sekwencji, a potem dopasowują je do filmu. - Piszę muzykę modułami, które można dowolnie przestawiać - mówi Krzesimir Dębski. - Nie wiadomo, co reżyserowi może przyjść do głowy. Doszło i do tego, że jako muzykę filmową wykorzystuje się dzieła klasyczne. Maniera ta ma już swoją tradycję - pamiętamy na przykład efekt grozy, jaki wywołuje słynne "Alleluja" Haendla w "Viridianie" Buńuela, jeden z koncertów fortepianowych Mozarta już chyba na stałe na popularnych płytach będzie funkcjonował jako "Elvira Madigan Concerto", a słysząc początek poematu Richarda Straussa "Tako rzecze Zaratustra", wielu zobaczy tajemniczy obelisk z "Odysei kosmicznej" Kubricka. Takie zabiegi już drażnią, ale wciąż bywają stosowane. Mają swoje uzasadnienie w takich filmach jak "Wszystkie poranki świata", w którym utwory de Sainte-Colombe?a na wiolę są właściwie bohaterami filmu. Nie ma jednak żadnego usprawiedliwienia dla sposobu potraktowania muzyki Beethovena w kiczowatym filmie "Wieczna miłość", w którym pocięto ją bez żadnego sensu - czegóż jednak oczekiwać od tak prymitywnie pomyślanej produkcji, skoro nawet Gary Oldman i Isabella Rossellini nie byli jej w stanie pomóc. Muzyka klasyczna ma wszakże to do siebie, że jest samowystarczalna. Kompozytorzy muzyki filmowej też chcą być samowystarczalni. Gwiazdy, które usłyszeliśmy podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego TP SA Music & Film Festival w Poznaniu - The Blues Brothers Band, Michael Kamen, Vladimir Cosma, Chuck Mangione, Goran Bregović i Maurice Jarre, a także reprezentujący Polskę Krzesimir Dębski i Robert Janson - znakomicie funkcjonują również poza kinem, choć większość z nich właśnie dzięki srebrnemu ekranowi zdobyła sławę. Nie chcieliby jednak być tylko z nim kojarzeni. Dla Chucka Mangione, The Blues Brothers Band czy Roberta Jansona film to margines działalności. Bregović oświadczył ostatnio, że zrywa z filmem i poświęca się wyłącznie koncertowaniu (czy wytrzyma, to już inna sprawa). Krzesimir Dębski w wolnych chwilach komponuje muzykę poważną, traktując tę czynność jako szlachetne hobby. Większość twórców uważa, że film daje wprawdzie pieniądze, lecz nie nobilituje, a popularność, jaką przynosi, jest tylko trampoliną do takiej sławy, jaką chcieliby zdobyć.
Rzadko dziś zdarza się film, w którym muzyka nie grałaby prawie przez cały czas. To trochę tak, jakby powróciły czasy kina niemego, tyle że wówczas do filmu przygrywał na żywo taper. Muzyka miała wtedy do spełnienia funkcję niezwykle ważną - praktycznie budowała nastrój. Teraz jest raczej dźwiękową tapetą, tłem. Staje się elementem niezauważalnym, ale jednak koniecznym, bo w życiu codziennym jest wszędzie. Dziwnie się czujemy, gdy jej nie ma. Słuchamy muzyki w supermarketach i na lotniskach, przy pracy brzęczy nam radio, wieczorem - telewizor, podczas jazdy po mieście - walkman. To jest powodem kariery soundtracków. Paradoksalnie można więc powiedzieć, że muzyka filmowa straciła na znaczeniu, ale jednocześnie zyskała: częstokroć odgrywa większą rolę poza filmem niż w nim. Płyty ze ścieżkami dźwiękowymi to dziś wielki biznes dla fonografii, a zarazem część jeszcze większego biznesu okołofilmowego, jeden z gadżetów reklamowych. Obowiązkowo musi być też w filmie piosenka, przebój nucony przy wyjściu z kina, rozbrzmiewający często na napisach końcowych. Oczywiście, tradycja filmowych przebojów istnieje od lat: wszyscy gwizdali "Deszczową piosenkę", słynny motyw z "Mostu na rzece Kwai" czy "Rio Bravo", nie mówiąc już o piosenkach z musicali "West Side Story" czy "Hello Dolly". Kiedyś jednak z całej muzyki do danego filmu słuchało się osobno tylko owych przebojów. Teraz na płyty nagrywa się wszystko, co się da, a od ich popularności zależy nieraz powodzenie filmu. Gdy Krzesimir Dębski pisał muzykę do "Ogniem i mieczem", próbowano go przekonać, że gdyby Zagłoba rapował, to lepiej by się to sprzedawało... Zresztą osławioną banalną "Dumkę" opracowano za niego - kompozytor się pod tą wersją nie podpisuje. Kiedyś muzyka w filmie funkcjonowała całkiem inaczej - służyła do podkreślania nastroju, budowania atmosfery. "Grało się" zarówno dźwiękami, jak i ciszą. Kompozytor tworzył ilustrację jak scenografię - do określonych sytuacji. Kiedy Siergiej Prokofiew pracował z Siergiejem Eisensteinem przy "Aleksandrze Newskim", stosował się do reżyserskich wskazówek dotyczących charakteru i czasu trwania danej sekwencji, choć przy następnym wspólnie realizowanym filmie, "Iwanie Groźnym", zdarzyło się, że kompozytor napisał muzykę wcześniej, a zachwycony nią reżyser dostosował do niej montaż. Tak tworzono przez kilka pokoleń. "Za czasów mojej młodości, 25 lat temu, a i później, gotowy, "zmontowany na czysto" film był przez kompozytora oglądany wielokrotnie na stole montażowym. Potem ustalano "wejścia" muzyki. W tym czasie nazywało się to "ilustracją muzyczną filmu"" - pisze Andrzej Wajda w książce "Podwójne spojrzenie". Mówiło się wówczas, że dobra muzyka do filmu to taka, której nie słychać. Do takiej właśnie pracy przyzwyczajony był - podobnie jak inni polscy twórcy - Wojciech Kilar. Zaszokowało go potraktowanie przez realizatorów jego muzyki do filmu "Dracula" - została ona zmontowana w sposób nie przewidziany przez kompozytora. Amerykanie ze swej strony także przeżyli pewien szok, gdy przekonali się, że Kilar sam swoją muzykę instrumentuje na orkiestrę... W Stanach Zjednoczonych kompozytor muzyki filmowej wymyśla tylko tematy. Resztą, czyli aranżacją, harmonizacją czy dostosowaniem do konkretnych momentów filmu, zajmuje się tzw. shadow composer - to osobny zawód. Wzięło się to chyba stąd, że do produkcji filmowych zatrudniano raczej specjalistów od tworzenia chwytliwych melodii; często nie byli to zawodowi muzycy. W Polsce pierwszy chyba zaczął funkcjonować w ten sposób Zbigniew Preisner. Swoją drogą, to paradoks, że właśnie on został wykreowany na "wielkiego kompozytora"; zawdzięcza to bardzo sprytnemu zabiegowi Krzysztofa Kieślowskiego: w kilku jego filmach muzyka Preisnera występuje jako "genialne dzieło zapomnianego holenderskiego mistrza van den Budenmayera". Chwyt godny telewizyjnej reklamy. Kiedy jednak kompozytorzy, którzy instytucji shadow composers nie potrzebują, zabierają się dziś do pisania muzyki filmowej, też robią to całkiem inaczej niż kiedyś - wymyślają kilka uniwersalnych sekwencji, a potem dopasowują je do filmu. - Piszę muzykę modułami, które można dowolnie przestawiać - mówi Krzesimir Dębski. - Nie wiadomo, co reżyserowi może przyjść do głowy. Doszło i do tego, że jako muzykę filmową wykorzystuje się dzieła klasyczne. Maniera ta ma już swoją tradycję - pamiętamy na przykład efekt grozy, jaki wywołuje słynne "Alleluja" Haendla w "Viridianie" Buńuela, jeden z koncertów fortepianowych Mozarta już chyba na stałe na popularnych płytach będzie funkcjonował jako "Elvira Madigan Concerto", a słysząc początek poematu Richarda Straussa "Tako rzecze Zaratustra", wielu zobaczy tajemniczy obelisk z "Odysei kosmicznej" Kubricka. Takie zabiegi już drażnią, ale wciąż bywają stosowane. Mają swoje uzasadnienie w takich filmach jak "Wszystkie poranki świata", w którym utwory de Sainte-Colombe?a na wiolę są właściwie bohaterami filmu. Nie ma jednak żadnego usprawiedliwienia dla sposobu potraktowania muzyki Beethovena w kiczowatym filmie "Wieczna miłość", w którym pocięto ją bez żadnego sensu - czegóż jednak oczekiwać od tak prymitywnie pomyślanej produkcji, skoro nawet Gary Oldman i Isabella Rossellini nie byli jej w stanie pomóc. Muzyka klasyczna ma wszakże to do siebie, że jest samowystarczalna. Kompozytorzy muzyki filmowej też chcą być samowystarczalni. Gwiazdy, które usłyszeliśmy podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego TP SA Music & Film Festival w Poznaniu - The Blues Brothers Band, Michael Kamen, Vladimir Cosma, Chuck Mangione, Goran Bregović i Maurice Jarre, a także reprezentujący Polskę Krzesimir Dębski i Robert Janson - znakomicie funkcjonują również poza kinem, choć większość z nich właśnie dzięki srebrnemu ekranowi zdobyła sławę. Nie chcieliby jednak być tylko z nim kojarzeni. Dla Chucka Mangione, The Blues Brothers Band czy Roberta Jansona film to margines działalności. Bregović oświadczył ostatnio, że zrywa z filmem i poświęca się wyłącznie koncertowaniu (czy wytrzyma, to już inna sprawa). Krzesimir Dębski w wolnych chwilach komponuje muzykę poważną, traktując tę czynność jako szlachetne hobby. Większość twórców uważa, że film daje wprawdzie pieniądze, lecz nie nobilituje, a popularność, jaką przynosi, jest tylko trampoliną do takiej sławy, jaką chcieliby zdobyć.
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.