Cannes '99
W rutynowo namaszczonej, smokingowej gali zamknięto 52. festiwal filmowy w Cannes, najważniejszy zlot najważniejszych filmów. Biedna Zosia Marceau, egeria naszego Andrzeja Żuławskiego! Zakontraktowana do głównej roli, czyli wręczenia Złotej Palmy zwycięzcy konkursu, zaplątała się nie we wspaniałą czarno-lila suknię od Ungaro, ale we własne przemówienie. Odważnie zrezygnowała z napisania sobie paru słów na kartce, jak Johnny Hallyday ("Aktorki, zanim staną się ludowymi ikonami, są najpierw artystkami") albo jak Cate Blanchett ("Ja mówić po francusku jak australijski krowa"). Marceau nie wytrzymała jednak napięcia, wszystko się jej pomieszało - dzieci, podróże, "zafajdane festiwale" i apel, aby robić filmy, nie wojny. Mistrzyni ceremonii Kristina Scott Thomas musiała jej wreszcie przerwać, by prezydenta jury, kanadyjskiego reżysera Davida Cronenberga, dopuścić do ogłoszenia Złotej Taśmy. Ale to, co nastąpiło, okazało się jeszcze gorsze. Dwie najwyższe nagrody Cannes 1999 zostały wygwizdane i wytupane z taką siłą, jakiej nie pamiętam na żadnym z 37 festiwali canneńskich, w których uczestniczyłem. Złotą Palmę zdobyli Belgowie - bracia Luc i Jean-Pierre Dardenne - za "Rosettę", ich drugi dopiero film. Opowiada on o nastoletniej emigrantce, która z rozpaczliwą zajadłością szuka stałej pracy, trwalszego zakotwiczenia w normalnym życiu. Dynamiczna dziewczyna jest obecna w każdym niemal kadrze. Sfilmowano ją ręczną kamerą, towarzyszącą jej w najbardziej prozaicznych momentach życiowych, jak lubią czynić reżyserzy Anglicy. Sympatyczny, choć skromny film Dardenne?ów zasługiwałby może na nagrodę, lecz nie pierwszą, a zwłaszcza na półtorej nagrody (bo jeszcze i na wyróżnienie ex aequo młodej Emilie Dequenne w roli tytułowej). Czarę goryczy przepełniła nagroda druga (dla niepoznaki zwana Grand Prix), przyznana "Ludzkości", również drugiemu filmowi młodego Francuza Bruno Dumonta. Nagradzać młodych to piękna funkcja festiwali. Ale można to robić, gdy coś w filmie zwiastuje talent i gdy do nagrody nie kandyduje nic zdecydowanie lepszego. Tych zasad jury Cronenberga nie respektowało. Gilles Jacob, dyrektor artystyczny Cannes, dba zawsze o zgromadzenie najnowszych filmów tych reżyserów, których nazwiska są na czele rankingów. I właśnie co najmniej dziewięciu z nich ukończyło filmy wybitne (daję słowo honoru!). I tylko jeden z tych mistrzów - Pedro Almodóvar - znalazł się na liście nagrodzonych za swój wirtuozer- sko zrobiony melodramat "Wszystko o mojej mamie" (firma Gutek kupiła go dla Polski). Odbierając nagrodę, nie pierwszą ani drugą, bo tylko nagrodę za reżyserię, Almodóvar miał odwagę rzucić jurorom: "Przyjmuję tę nagrodę, równocześnie dedykując ją Lynchowi, Egoyanowi, Ruizowi, Jarmuschowi i Ripsteinowi, autorom dzieł wybitnych, którzy nie dostali nic!". Do tej dedykacji ja pozwoliłbym sobie dodać jeszcze Winterbottoma, Kitano i Robbinsa (ich filmów Almodóvar mógł po prostu nie widzieć) na dowód, że nie brakowało w tym roku kandydatów, którzy coś ważnego wnieśli do sztuki filmowej. Żaden nie dostał nic, bo z siedmiu nagród, które jury miało do dyspozycji, aż trzy roztrwoniono na ową "Ludzkość" (ile megalomanii w samym tytule!), film dla nikogo, złożony ze scen bez treści i akcji, zagrany amatorsko, zmontowany niechlujnie i nie zwieńczony żadną racjonalną myślą. Osią jest mord seksualny nieletniej, którego sprawcę małomiejski policjant tropi z zaskakującą nieudolnością, gorliwiej podpatrując tylko nagie amory najbliższego przyjaciela z dziewczyną, w której jest ponoć zakochany (jej najbardziej ukryte wdzięki rejestruje Dumont ze skrupulatnością dokumentalisty). Gdy jakimś cudem udaje się wykryć mordercę - a jest nim przyjaciel policjanta - fabułę wieńczy namiętny pocałunek w usta bohatera z aresztowanym. Emmanuel Schotté gra główną rolę z wyrazistością krzesła stojącego przed moim biurkiem. Jeśli aktorzy bez przygotowania biją w Cannes tak wybornych profesjonalistów, jak Hoskins, Malkovich czy Farnsworth, to czy festiwal ten nie zaczyna tracić sensu? Festiwale oceniać można pod kątem jakości repertuaru oraz pod kątem trafności nagród. Powiedzmy, że Cannes 1999 był festiwalem dobrym z nagrodami fatalnymi, wiodącymi na manowce. W dzienniku festiwalowym "Variety" jego czołowy krytyk Todd McCarthy (z którym rzadko się zgadzam) napisał proroczo przed ogłoszeniem tegorocznego werdyktu: "Zbyt wielu reżyserów tworzy ostatnio filmy, zgoła nie oglądając się na publiczność i nie ma jakoś nikogo, kto by ich przywołał do porządku, zanim nie będzie za późno". Abstrahujmy jednak od feralnego werdyktu, bo w ten sposób niechcący zapewniamy rozgłos partactwu. Zajmujmy się tym, czym warto: dobrym festiwalem. Otóż ja osobiście przyznałbym Palmę rodakowi Cronenberga, Kanadyjczykowi Atomowi Egoyanowi, za "Podróż Felicji". Poprzedni jego film, "Słodkie jutro", poważny i nastrojowy, wydał mi się nie domyślany do końca. Tym razem wszystko zagrało znakomicie. Młoda Irlandka przybywa do Anglii w poszukiwaniu narzeczonego, od którego przestała dostawać wiadomości. Banalne? Wręcz przeciwnie! Rozwój intrygi jest zupełnie odwrotny od spodziewanego, mimo to logiczny i wiarygodny, w czym wielka zasługa wspaniałego Boba Hoskinsa w niewdzięcznej roli, błyskotliwej fotografii nudnego pejzażu przemysłowego i melodyjnej dysharmonii partytury muzycznej. Tuż za Kanadyjczykiem umieściłbym Chilijczyka Raula Ruiza. Dokonał on rzeczy, która pół wieku temu mnie jako młodemu krytykowi wydawała się szczytem filmowej niemożliwości: "Czasem odnalezionym" zaadaptował godnie "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta. Lepiej przyjęty przez krytykę zagraniczną niż francuską film Ruiza nie może stanowić absolutnej równoważności dzieła literackiego i przenieść na ekran wszystkich walorów oryginału. Ale jest wartościowym autonomicznie dziełem filmowym, które umiało wyrazić proustowskie zwycięstwo sztuki nad przemijaniem czasu fizycznego. A równocześnie przy pomocy aktorów tej miary co Catherine Deneuve, John Malkovich, Emmanuelle Béart czy Chiara Mastroianni (nie mówiąc już o błyskotliwym udziale scenografów i kostiumerów) uczynić wyrazistymi przeobrażenia środowiska francuskiego między początkiem stulecia a pierwszą wojną światową. Dzieło Ruiza jest krzepiącym dowodem dojrzewania sztuki filmowej, realizującej dziś zadania do niedawna dla niej niedostępne. Dowodem elastyczności dziesiątej muzy jest również "Zwykła historia", a dowód przychodzi ze strony najmniej spodziewanej - Amerykanina Davida Lyncha. Ten obrazoburca i prowokator filmowy, ostatnio "Zagubioną autostradą" dający popis mało kontrolowanego udziwniania narracji, zrobił rzecz piekielnie prostą, wielką i wzruszającą, mistrzowsko wyzyskując środki ekspresji. Pozornie film w czymś tam przypomina "Zagubioną autostradę", skoro dzieje się na autostradach: 74-letni farmer Straight, dowiedziawszy się o chorobie brata, postanawia odwiedzić go we wsi odległej o 600 km. Ponieważ nie ma prawa jazdy, wybiera się tam... starą kosiarką do trawy i cały film zaczyna się rozwijać przed nami z szybkością 7 km/h! W tym tempie dostrzega się dobroć i szlachetność ludzką. Niedawną falę zainteresowania literaturą latynoską przypomniał Meksykanin Arturo Ripstein, ekranizując głośną powieść Marqueza "Nie ma listów do pułkownika" o miłości dwojga ludzi starych, prawie pozbawionych środków do życia, ale z godnością iberyjskich grandów podtrzymujących się w walce o trwanie. Piękne, wzruszające. Godność jako główna zasada życiowa cechuje też paradoksalnie "Upiornego psa" Jarmuscha, może najbardziej "europejskiego" z filmowców amerykańskich. Jego bohater, murzyński płatny morderca, komunikujący się z mocodawcami za pośrednictwem gołębi pocztowych, stara się dochowywać wierności... kodeksowi moralnemu samurajów. Za co zapłaci wysoko. W głównym programie Cannes umieszczono też dwa filmy rozrywkowe, ale wysokiej klasy. "Usidlenie" Jona Amiela z niezniszczalnym Seanem Connerym jest emocjonującą historyjką o złodziejach dzieł sztuki, inteligentną i obfitującą w efekty specjalne, nic więcej. Ale "Angol" Stevena Soderbergha konwencjonalną historię rozrachunków gangsterskich ożywia okolicznością, że wymierzać sprawiedliwość przylatuje do Los Angeles Anglik, którego akcent i metody odróżniają interesująco od tubylców. Artyści z naszych stron Europy nie byli licznie reprezentowani. Wielka reklama "Ogniem i mieczem" ozdobiła okładki trzech dzienników festiwalowych, ale dwa pokazy filmu odbyły się tylko w ramach targów filmowych. Lepiej powiodło się Nikicie Michałkowowi, którego wyjątkowo kosztowny "Cyrulik syberyjski" dostąpił zaszczytu otwarcia festiwalu (również nie będąc w konkursie). Widowisko to nie dorównuje przejmującemu dramatowi "Spaleni słońcem", ale ogląda się je z zainteresowaniem, jako spektakl wystawiający na pokaz całą malowniczość Rosji Aleksandra III (którego gra sam Michałkow i niektórzy traktują to jako początek kampanii elektoralnej, jeśli rzeczywiście reżyser zapragnie sięgnąć po prezydenturę na miejsce Jelcyna). Jeszcze ciekawszy wydał mi się film Gruzina Otara Joselianiego, dzielącego swój czas między Tbilisi i Paryż. Trudny tytuł filmu, "Żegnaj, krowia podłogo", ma oznaczać zawołanie odpływających marynarzy, gdy rozpoczynają nowy życiowy rejs. Tu nowy rejs - pod hasłem "strój czyni człowieka" - rozpoczynają dwaj młodzi ludzie: hołubione dziecko z pałacu przebiera się za pomywacza witryn, a chłopak z nizin - za światowego uwodziciela. Ten pastisz, pełen świetnych i dowcipnych pomysłów wizualnych, to kontynuacja arcydzieła Joselianiego "Był sobie drozd", lecz jest o wiele smutniejszy. Tamten drozd chciał śpiewać, zmieniać świat, tylko mu nie dali. Tu zrobić można wszystko, ale nikomu się nie chce...
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.