Ostatnie starcie policji i organizatorów blokad dróg (Samoobrona i kółka rolnicze) zakończyło się technicznym nokautem: rolnicy ulegli perswazji, demonstracji siły, a w skrajnych sytuacjach - sile stróżów porządku
Większość z 66 blokad zlikwidowano w czwartek 27 maja. W czternastu miejscach użyto siły: armatek wodnych, pałek, gumowych kul. Rolnicy wylewali na interweniujących policjantów gnojówkę, obrzucali ich obornikiem i kamieniami. W Książu Wielkim na trasie Kraków-Warszawa policjanci skuli jednego z krewkich zwolenników Andrzeja Leppera, dziesięciu innych zatrzymano. Do starć doszło także m.in. w Pawłowie na trasie Gdańsk-Warszawa, w Koszutach na drodze z Poznania do Katowic oraz w Lubecku (trasa Wrocław-Katowice). W Nowym Dworze Gdańskim podpalano opony i samochody, kilkanaście osób zostało rannych - wieczorem zamieszki przeniosły się na pobliskie osiedle mieszkaniowe.
"Czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że Andrzej Lepper będzie dążył do porozumienia?" - pytał retorycznie wicepremier Leszek Balcerowicz. "Siły porządkowe będą działały konsekwentnie wobec osób naruszających prawo i jest to zgodne z ustawą o policji i innymi regulacjami. Jeśli będzie łamane prawo, a kolegia nie ukarzą winnych, prokuratorzy zaczną kierować sprawy do sądów" - zapowiedział wicepremier Janusz Tomaszewski. "Na pewno nie będziemy rozmawiać na drogach" - dodał Krzysztof Budnik, wiceminister w MSWiA.
Protesty poprzedziły dwudziesto- godzinne negocjacje przedstawicieli rządu z rolniczymi związkami. Kiedy porozumienie było już prawie gotowe, rozmowy zerwano. Rząd twierdzi, że uczynili to rolnicy, związkowcy oskarżają o to przedstawicieli władz. Pretekstem była rozbieżność w określeniu ceny skupu pszenicy: przedstawiciele rządu proponowali najwyżej 510 zł za tonę, rolnicy chcieli, by płacono co najmniej 510 zł. W piątek zapowiedziano kontynuowanie negocjacji. Rząd zamierza wprowadzić wreszcie tzw. kwotowanie produkcji, czyli ustalanie, jaką część produkcji obejmą gwarancje skupu. Mechanizm ten - dotyczący jednak zwykle umów producentów z giełdami rolnymi - od lat funkcjonuje w krajach UE. Rozważa się też interwencyjny skup masła i mleka w proszku. "Jeśli dla protestujących górników - znacznie mniejszej grupy społecznej niż rolnicy - znalazły się pieniądze, dlaczego nie ma ich dla naprawdę biednych rolników?" - pyta prezes PSL Jarosław Kalinowski. I to jest istota najpoważniejszego obecnie polskiego problemu: demonstrujący zwykle otrzymują pieniądze - ci, którzy nie protestują, ich nie dostają. Jednak kupowanie spokoju społecznego poprzez wypłacanie dodatkowych pieniędzy z publicznej kasy (co SLD podczas kierowania państwem uczynił jedyną filozofią rządzenia) jest najprostszą drogą do katastrofy. Zawsze jakaś grupa społeczna podbije cenę, a inni będą się starali wymusić porównywalne beneficja. Z drugiej strony - żaden polski rząd nie odważył się i nie odważy przeciwstawić wielkim grupom społecznym, gdyż demonstracje i strajki zmiotłyby go w ciągu kilku tygodni.
Po fiasku rozmów z rządem Andrzej Lepper stwierdził: "To było celowe działanie, by nas zmęczyć. To są jednak kpiny z nas". Replikował minister Artur Balazs: "Rolnicy sprawiali wrażenie, jakby chcieli wyciągnąć maksymalnie dużo podczas rozmów, a po wizycie papieża doprowadzić do konfrontacji". - Nie zamierzamy zakłócać papieskiej pielgrzymki. Mamy nadzieję, że porozumienie osiągniemy przed przyjazdem papieża. Jeśli tak się jednak nie stanie, nasze postulaty przedstawimy bezpośrednio Janowi Pawłowi II - mówi Władysław Serafin, szef kółek rolniczych. - Problemem jest to, że rząd nie ma koncepcji na gospodarkę, na rolnictwo. Nie ma żadnej koncepcji. Jesteśmy skłonni do rozmów, ale nie do ustępstw.
Jeśli z góry zakłada się brak woli do ustępstw, negocjacje stają się parodią. Czy w takim razie rząd powinien odmawiać rozmów pod presją blokad i demonstracji? Zwłaszcza gdy - jak wynika z marcowych badań CBOS - więcej Polaków popiera zaspokajanie roszczeń protestujących (42 proc.), niż godzi się na to, by rząd był stanowczy (37 proc.). Dotychczas jednak rząd zbyt łatwo ulegał magii sondaży. Skądinąd na sondaże określające, co jest łamaniem prawa, a co nim nie jest - i to jest już groteskowe - zaczęły się powoływać polskie sądy, na przykład uniewinniając Andrzeja Leppera. Rząd nie może być poza tym chorągiewką. Niestety, bywał: przedstawiciele rządu jednocześnie mówili o konieczności prowadzenia twardej polityki budżetowej (choćby Leszek Balcerowicz) oraz robili wiele, żeby żadnego z założeń tej polityki nie można było zrealizować (poselskie poprawki do prawie każdej ustawy, znajdowanie nie istniejących w budżecie nadwyżek, pokrywanie długów zakładów budżetowych, beztroskie przekraczanie limitów deficytu itp.).
Tymczasem brak konsekwencji może się okazać gorszy niż brak koncepcji. W ubiegłym roku po wielkich awanturach i protestach ustalono, że interwencyjny skup wieprzowiny nie przekroczy 50 tys. ton. Obecnie jest prawie pewne, że skupionych zostanie grubo ponad 100 tys. ton. Kto zapłaci za przechowywanie tych zapasów? Przecież konsumpcja się nie zwiększy: w 1998 r. spożycie mięsa wzrosło o 4 proc., zaś skup żywca wieprzowego był wyższy aż o 21 proc.
Konsekwencji brakuje zresztą nie tylko w polityce rolnej. Oto w 1998 r. przeznaczono 750 mln zł na górnicze osłony socjalne, czyli odprawy dla prawie 26 tys. górników odchodzących z pracy w kopalniach. W tym roku z osłon skorzystało już prawie 5 tys. osób. Miały one przysługiwać wyłącznie zatrudnionym w likwidowanych kopalniach. W rzeczywistości korzystali wszyscy, którzy mieli na to ochotę. Mało tego, spora część górników otrzymane pieniądze zwyczajnie przejadła, a teraz liczy na ponowne znalezienie pracy w górnictwie. Nie dziwi więc, że kolejka po odprawy nagle się wydłużyła. Kiedy okazało się, że w budżecie brakuje środków na ten cel, górnicy przyjechali do Warszawy i zaczęli łańcuchami grodzić gmach Ministerstwa Finansów. Efekt: porozumienie z rządem, który zaakceptował przeznaczenie kolejnych 400 mln zł na osłony (suma ta obciąży przyszłoroczny budżet) dla 8 tys. górników.
JANUSZ STEINHOFF minister gospodarki
z 400 mln zł obiecane górnikom jest tylko rodzajem kredytu. Przyznane środki ułatwią odejście 8 tys. górników z branży, która znalazła się w wyjątkowo złej sytuacji. Ten kredyt trzeba będzie spłacić i górnicy to rozumieją. Nie chcemy tolerować sytuacji, gdy jedna z branż generuje straty, które musi pokrywać podatnik. Wszystkie pieniądze idą na racjonalne działania restrukturyzacyjne zapisane w ustawie. Program ten jest monitorowany przez różne polskie instytucje oraz przez Bank Światowy. Nie sądzę, aby inne grupy zawodowe zaczęły się domagać pieniędzy, gdyż wsparcie dla górnictwa nie jest dotacją, czyli pieniędzmi zabranymi podatnikom. Temu ostatniemu jestem zdecydowanie przeciwny, gdyż jest to naruszanie warunków konkurencji, sprzeczne z zasadami gospodarki rynkowej. Uważam, że publiczne pieniądze można wydawać na rozwiązywanie problemów przemysłu pracującego na potrzeby państwa (hutnictwa, zbrojeniówki, górnictwa). Należy pamiętać, że w niektórych krajach europejskich procesy restrukturyzacji nierentownych dziedzin przemysłu trwały nawet 20 lat. Rząd Jerzego Buzka przyjął filozofię szybkich zmian, gdyż nie chce tolerować sytuacji, w której podmiot gospodarczy generuje straty, zaś rząd tego nie zauważa. Wstępne koszty musi ponieść państwo, potem zaczną obowiązywać reguły rynku.
Jest więcej niż pewne, że docelowa redukcja zatrudnienia w górnictwie o 105 tys. osób, czyli jeszcze o ponad 70 tys., będzie znacznie droższa, niż się obecnie zakłada. Górnikom udało się wprawdzie zmusić rząd do ustępstw, jednak nastroje rewindykacyjne wcale nie opadły. - Jeśli rząd nie będzie respektował uzgodnień, jesteśmy gotowi natychmiast wznowić akcję protestacyjną. Dopuszczamy nawet możliwość blokowania kolejowych magistral towarowych - zapowiada Henryk Nakonieczny, szef górniczej "Solidarności".
Co zastanawiające, nikt nie wie, czy wzorcowy (i wzorcowo kosztowny - docelowo ponad 14 mld zł) program restrukturyzacji górnictwa przyniesie efekty. Leszek Balcerowicz mocno w to wątpi (mówi wręcz o marnowaniu publicznych pieniędzy), minister gospodarki Janusz Steinhoff uważa zaś, że program już przynosi efekty, a w jego realizacji nie ma nieprawidłowości. Jednak liczby nie nastrajają optymistycznie. W ubiegłym roku straty kopalń wyniosły 3 mld zł, w bieżącym sięgną ok. 1,5 mld zł. Tymczasem już w tym roku wydobycie węgla miało być opłacalne. Należy wątpić, czy w 2001 r. górnictwo zarobi zapowiadane ponad 400 mln zł. A co ze zobowiązaniami kopalń, które w 1998 r. doszły do astronomicznej sumy prawie 12 mld zł? Co z ich zaległościami wobec ZUS, wynoszącymi 3,6 mld zł? A to tylko część długów sektora publicznego: reforma służby zdrowia nie rozwiązała wszak problemu zadłużenia tego sektora (6,8 mld zł), więc najpewniej zobowiązania obciążą budżet. Podobne kłopoty będą z długami szkół: samorządy przejęły szkoły, rząd będzie musiał odziedziczyć długi.
Z tego pobieżnego podsumowania wynika, że grunt pod kolejne protesty społeczne jest całkiem dobrze urobiony. Na razie zbrojeniówka skapitulowała, choć w każdej chwili może wystąpić ponownie. Pielęgniarki również przymierzają się do eskalacji protestów, ciągnących się zresztą od wielu miesięcy. - Możliwe są demonstracje w Warszawie - zapowiada Bożena Banachowicz, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Pielęgniarek i Położnych. Grozi więc nam nie tylko tymczasowy sojusz górniczo-chłopski, lecz generalna konfrontacja państwa (pracodawcy) z pracownikami państwowych firm.
Konfrontacja ta wynika z uprawiania przez protestujących "lirycznej" ekonomii (określenie Miltona Friedmana), w której "rachunek ekonomiczny jest fantomem, zaś podaż pieniądza zależy wyłącznie od woli rządzących". Przestrzeganie praw "zwyczajnej" ekonomii wywołuje więc w protestujących poczucie krzywdy i frustrację. Ale i rządzący nie są bez winy: kalkulując utrzymanie się przy władzy, nie mówią całej prawdy o kondycji gospodarki, o tym, na co stać taki kraj jak Polska. Pobożne życzenia i zwykła niewiedza niezadowolonych spotykają się więc z kunktatorstwem rządzących. - Wielu ludzi w Polsce uważa, że można w nieskończoność odwlekać działania restrukturyzacyjne, a pieniądze można wymusić w akcji politycznej. Ten szturm na kasę wkrótce się jednak skończy: kasa będzie po prostu pusta - przestrzega prof. Witold Orłowski z łódzkiego Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych.
Tymczasem rzeczywisty stan polskiej gospodarki nie pozwala na takie rozmiary interwencjonizmu jak w krajach Unii Europejskiej. A jak jest w III RP pod koniec lat 90.? Wystarczy spojrzeć na rolnictwo, rzekomo najbardziej upośledzone. Okazuje się, że łączne dotacje do rolnictwa stanowią u nas - wedle różnych źródeł - 3,8-4,3 proc. PKB, podczas gdy w krajach unii są trzykrotnie niższe. Dominują tu oczywiście wydatki o charakterze socjalnym (przede wszystkim na Kasę Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego - prawie 14 mld zł), lecz nawet dotacje liczone na producenta (bez kosztów ubezpieczeń) są "tylko" dwukrotnie niższe niż w krajach znacznie od Polski bogatszych (wartość PKB na mieszkańca jest przeszło pięciokrotnie niższa). Problemem jest to, że dotacje trafiają na Zachodzie do 3-4 proc. zatrudnionych w rolnictwie, w Polsce mają służyć 27 proc. obywateli pracujących na wsi. Ogółem dotacje stanowią więcej niż piątą część wartości produkcji rolnej (w UE są przeciętnie dwukrotnie wyższe). To i tak więcej, niż wynikałoby z możliwości naszej gospodarki. Nie jest więc prawdą, że rolnictwo jest w Polsce wyjątkowo przez państwo zaniedbywane. Jest natomiast oczywiście zaniedbane, ale nie obciąża to akurat rządu Jerzego Buzka.
Warto pamiętać, że z budżetu, czyli z kieszeni podatnika, najwięcej środków przeznacza się właśnie na wydatki socjalne. Jest to swoista posocjalistyczna renta - koszt trwania, ale również likwidowania socjalizmu w gospodarce. Protestujący rolnicy, górnicy, pracownicy zbrojeniówki nie tylko chcą jej utrzymania, ale wręcz corocznej waloryzacji. Zasadne wydaje się jednak pytanie, czy opłaca się te koszty ponosić. Odmowa oznacza zdecydowanie się na konfrontację z dużą częścią społeczeństwa (odważyła się na to np. Margaret Thatcher). Niestety, utrzymywanie status quo jest równie szkodliwe: Polska nie będzie się szybko zbliżać do Europy, lecz co najwyżej ku niej dryfować.
"Czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że Andrzej Lepper będzie dążył do porozumienia?" - pytał retorycznie wicepremier Leszek Balcerowicz. "Siły porządkowe będą działały konsekwentnie wobec osób naruszających prawo i jest to zgodne z ustawą o policji i innymi regulacjami. Jeśli będzie łamane prawo, a kolegia nie ukarzą winnych, prokuratorzy zaczną kierować sprawy do sądów" - zapowiedział wicepremier Janusz Tomaszewski. "Na pewno nie będziemy rozmawiać na drogach" - dodał Krzysztof Budnik, wiceminister w MSWiA.
Protesty poprzedziły dwudziesto- godzinne negocjacje przedstawicieli rządu z rolniczymi związkami. Kiedy porozumienie było już prawie gotowe, rozmowy zerwano. Rząd twierdzi, że uczynili to rolnicy, związkowcy oskarżają o to przedstawicieli władz. Pretekstem była rozbieżność w określeniu ceny skupu pszenicy: przedstawiciele rządu proponowali najwyżej 510 zł za tonę, rolnicy chcieli, by płacono co najmniej 510 zł. W piątek zapowiedziano kontynuowanie negocjacji. Rząd zamierza wprowadzić wreszcie tzw. kwotowanie produkcji, czyli ustalanie, jaką część produkcji obejmą gwarancje skupu. Mechanizm ten - dotyczący jednak zwykle umów producentów z giełdami rolnymi - od lat funkcjonuje w krajach UE. Rozważa się też interwencyjny skup masła i mleka w proszku. "Jeśli dla protestujących górników - znacznie mniejszej grupy społecznej niż rolnicy - znalazły się pieniądze, dlaczego nie ma ich dla naprawdę biednych rolników?" - pyta prezes PSL Jarosław Kalinowski. I to jest istota najpoważniejszego obecnie polskiego problemu: demonstrujący zwykle otrzymują pieniądze - ci, którzy nie protestują, ich nie dostają. Jednak kupowanie spokoju społecznego poprzez wypłacanie dodatkowych pieniędzy z publicznej kasy (co SLD podczas kierowania państwem uczynił jedyną filozofią rządzenia) jest najprostszą drogą do katastrofy. Zawsze jakaś grupa społeczna podbije cenę, a inni będą się starali wymusić porównywalne beneficja. Z drugiej strony - żaden polski rząd nie odważył się i nie odważy przeciwstawić wielkim grupom społecznym, gdyż demonstracje i strajki zmiotłyby go w ciągu kilku tygodni.
Po fiasku rozmów z rządem Andrzej Lepper stwierdził: "To było celowe działanie, by nas zmęczyć. To są jednak kpiny z nas". Replikował minister Artur Balazs: "Rolnicy sprawiali wrażenie, jakby chcieli wyciągnąć maksymalnie dużo podczas rozmów, a po wizycie papieża doprowadzić do konfrontacji". - Nie zamierzamy zakłócać papieskiej pielgrzymki. Mamy nadzieję, że porozumienie osiągniemy przed przyjazdem papieża. Jeśli tak się jednak nie stanie, nasze postulaty przedstawimy bezpośrednio Janowi Pawłowi II - mówi Władysław Serafin, szef kółek rolniczych. - Problemem jest to, że rząd nie ma koncepcji na gospodarkę, na rolnictwo. Nie ma żadnej koncepcji. Jesteśmy skłonni do rozmów, ale nie do ustępstw.
Jeśli z góry zakłada się brak woli do ustępstw, negocjacje stają się parodią. Czy w takim razie rząd powinien odmawiać rozmów pod presją blokad i demonstracji? Zwłaszcza gdy - jak wynika z marcowych badań CBOS - więcej Polaków popiera zaspokajanie roszczeń protestujących (42 proc.), niż godzi się na to, by rząd był stanowczy (37 proc.). Dotychczas jednak rząd zbyt łatwo ulegał magii sondaży. Skądinąd na sondaże określające, co jest łamaniem prawa, a co nim nie jest - i to jest już groteskowe - zaczęły się powoływać polskie sądy, na przykład uniewinniając Andrzeja Leppera. Rząd nie może być poza tym chorągiewką. Niestety, bywał: przedstawiciele rządu jednocześnie mówili o konieczności prowadzenia twardej polityki budżetowej (choćby Leszek Balcerowicz) oraz robili wiele, żeby żadnego z założeń tej polityki nie można było zrealizować (poselskie poprawki do prawie każdej ustawy, znajdowanie nie istniejących w budżecie nadwyżek, pokrywanie długów zakładów budżetowych, beztroskie przekraczanie limitów deficytu itp.).
Tymczasem brak konsekwencji może się okazać gorszy niż brak koncepcji. W ubiegłym roku po wielkich awanturach i protestach ustalono, że interwencyjny skup wieprzowiny nie przekroczy 50 tys. ton. Obecnie jest prawie pewne, że skupionych zostanie grubo ponad 100 tys. ton. Kto zapłaci za przechowywanie tych zapasów? Przecież konsumpcja się nie zwiększy: w 1998 r. spożycie mięsa wzrosło o 4 proc., zaś skup żywca wieprzowego był wyższy aż o 21 proc.
Konsekwencji brakuje zresztą nie tylko w polityce rolnej. Oto w 1998 r. przeznaczono 750 mln zł na górnicze osłony socjalne, czyli odprawy dla prawie 26 tys. górników odchodzących z pracy w kopalniach. W tym roku z osłon skorzystało już prawie 5 tys. osób. Miały one przysługiwać wyłącznie zatrudnionym w likwidowanych kopalniach. W rzeczywistości korzystali wszyscy, którzy mieli na to ochotę. Mało tego, spora część górników otrzymane pieniądze zwyczajnie przejadła, a teraz liczy na ponowne znalezienie pracy w górnictwie. Nie dziwi więc, że kolejka po odprawy nagle się wydłużyła. Kiedy okazało się, że w budżecie brakuje środków na ten cel, górnicy przyjechali do Warszawy i zaczęli łańcuchami grodzić gmach Ministerstwa Finansów. Efekt: porozumienie z rządem, który zaakceptował przeznaczenie kolejnych 400 mln zł na osłony (suma ta obciąży przyszłoroczny budżet) dla 8 tys. górników.
JANUSZ STEINHOFF minister gospodarki
z 400 mln zł obiecane górnikom jest tylko rodzajem kredytu. Przyznane środki ułatwią odejście 8 tys. górników z branży, która znalazła się w wyjątkowo złej sytuacji. Ten kredyt trzeba będzie spłacić i górnicy to rozumieją. Nie chcemy tolerować sytuacji, gdy jedna z branż generuje straty, które musi pokrywać podatnik. Wszystkie pieniądze idą na racjonalne działania restrukturyzacyjne zapisane w ustawie. Program ten jest monitorowany przez różne polskie instytucje oraz przez Bank Światowy. Nie sądzę, aby inne grupy zawodowe zaczęły się domagać pieniędzy, gdyż wsparcie dla górnictwa nie jest dotacją, czyli pieniędzmi zabranymi podatnikom. Temu ostatniemu jestem zdecydowanie przeciwny, gdyż jest to naruszanie warunków konkurencji, sprzeczne z zasadami gospodarki rynkowej. Uważam, że publiczne pieniądze można wydawać na rozwiązywanie problemów przemysłu pracującego na potrzeby państwa (hutnictwa, zbrojeniówki, górnictwa). Należy pamiętać, że w niektórych krajach europejskich procesy restrukturyzacji nierentownych dziedzin przemysłu trwały nawet 20 lat. Rząd Jerzego Buzka przyjął filozofię szybkich zmian, gdyż nie chce tolerować sytuacji, w której podmiot gospodarczy generuje straty, zaś rząd tego nie zauważa. Wstępne koszty musi ponieść państwo, potem zaczną obowiązywać reguły rynku.
Jest więcej niż pewne, że docelowa redukcja zatrudnienia w górnictwie o 105 tys. osób, czyli jeszcze o ponad 70 tys., będzie znacznie droższa, niż się obecnie zakłada. Górnikom udało się wprawdzie zmusić rząd do ustępstw, jednak nastroje rewindykacyjne wcale nie opadły. - Jeśli rząd nie będzie respektował uzgodnień, jesteśmy gotowi natychmiast wznowić akcję protestacyjną. Dopuszczamy nawet możliwość blokowania kolejowych magistral towarowych - zapowiada Henryk Nakonieczny, szef górniczej "Solidarności".
Co zastanawiające, nikt nie wie, czy wzorcowy (i wzorcowo kosztowny - docelowo ponad 14 mld zł) program restrukturyzacji górnictwa przyniesie efekty. Leszek Balcerowicz mocno w to wątpi (mówi wręcz o marnowaniu publicznych pieniędzy), minister gospodarki Janusz Steinhoff uważa zaś, że program już przynosi efekty, a w jego realizacji nie ma nieprawidłowości. Jednak liczby nie nastrajają optymistycznie. W ubiegłym roku straty kopalń wyniosły 3 mld zł, w bieżącym sięgną ok. 1,5 mld zł. Tymczasem już w tym roku wydobycie węgla miało być opłacalne. Należy wątpić, czy w 2001 r. górnictwo zarobi zapowiadane ponad 400 mln zł. A co ze zobowiązaniami kopalń, które w 1998 r. doszły do astronomicznej sumy prawie 12 mld zł? Co z ich zaległościami wobec ZUS, wynoszącymi 3,6 mld zł? A to tylko część długów sektora publicznego: reforma służby zdrowia nie rozwiązała wszak problemu zadłużenia tego sektora (6,8 mld zł), więc najpewniej zobowiązania obciążą budżet. Podobne kłopoty będą z długami szkół: samorządy przejęły szkoły, rząd będzie musiał odziedziczyć długi.
Z tego pobieżnego podsumowania wynika, że grunt pod kolejne protesty społeczne jest całkiem dobrze urobiony. Na razie zbrojeniówka skapitulowała, choć w każdej chwili może wystąpić ponownie. Pielęgniarki również przymierzają się do eskalacji protestów, ciągnących się zresztą od wielu miesięcy. - Możliwe są demonstracje w Warszawie - zapowiada Bożena Banachowicz, przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Pielęgniarek i Położnych. Grozi więc nam nie tylko tymczasowy sojusz górniczo-chłopski, lecz generalna konfrontacja państwa (pracodawcy) z pracownikami państwowych firm.
Konfrontacja ta wynika z uprawiania przez protestujących "lirycznej" ekonomii (określenie Miltona Friedmana), w której "rachunek ekonomiczny jest fantomem, zaś podaż pieniądza zależy wyłącznie od woli rządzących". Przestrzeganie praw "zwyczajnej" ekonomii wywołuje więc w protestujących poczucie krzywdy i frustrację. Ale i rządzący nie są bez winy: kalkulując utrzymanie się przy władzy, nie mówią całej prawdy o kondycji gospodarki, o tym, na co stać taki kraj jak Polska. Pobożne życzenia i zwykła niewiedza niezadowolonych spotykają się więc z kunktatorstwem rządzących. - Wielu ludzi w Polsce uważa, że można w nieskończoność odwlekać działania restrukturyzacyjne, a pieniądze można wymusić w akcji politycznej. Ten szturm na kasę wkrótce się jednak skończy: kasa będzie po prostu pusta - przestrzega prof. Witold Orłowski z łódzkiego Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych.
Tymczasem rzeczywisty stan polskiej gospodarki nie pozwala na takie rozmiary interwencjonizmu jak w krajach Unii Europejskiej. A jak jest w III RP pod koniec lat 90.? Wystarczy spojrzeć na rolnictwo, rzekomo najbardziej upośledzone. Okazuje się, że łączne dotacje do rolnictwa stanowią u nas - wedle różnych źródeł - 3,8-4,3 proc. PKB, podczas gdy w krajach unii są trzykrotnie niższe. Dominują tu oczywiście wydatki o charakterze socjalnym (przede wszystkim na Kasę Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego - prawie 14 mld zł), lecz nawet dotacje liczone na producenta (bez kosztów ubezpieczeń) są "tylko" dwukrotnie niższe niż w krajach znacznie od Polski bogatszych (wartość PKB na mieszkańca jest przeszło pięciokrotnie niższa). Problemem jest to, że dotacje trafiają na Zachodzie do 3-4 proc. zatrudnionych w rolnictwie, w Polsce mają służyć 27 proc. obywateli pracujących na wsi. Ogółem dotacje stanowią więcej niż piątą część wartości produkcji rolnej (w UE są przeciętnie dwukrotnie wyższe). To i tak więcej, niż wynikałoby z możliwości naszej gospodarki. Nie jest więc prawdą, że rolnictwo jest w Polsce wyjątkowo przez państwo zaniedbywane. Jest natomiast oczywiście zaniedbane, ale nie obciąża to akurat rządu Jerzego Buzka.
Warto pamiętać, że z budżetu, czyli z kieszeni podatnika, najwięcej środków przeznacza się właśnie na wydatki socjalne. Jest to swoista posocjalistyczna renta - koszt trwania, ale również likwidowania socjalizmu w gospodarce. Protestujący rolnicy, górnicy, pracownicy zbrojeniówki nie tylko chcą jej utrzymania, ale wręcz corocznej waloryzacji. Zasadne wydaje się jednak pytanie, czy opłaca się te koszty ponosić. Odmowa oznacza zdecydowanie się na konfrontację z dużą częścią społeczeństwa (odważyła się na to np. Margaret Thatcher). Niestety, utrzymywanie status quo jest równie szkodliwe: Polska nie będzie się szybko zbliżać do Europy, lecz co najwyżej ku niej dryfować.
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.