To był fantastyczny rok na rynkach. Zarabiali niemal wszyscy. Na Wall Street indeks największych spółek Standars & Poor’s 500 wzrósł o 25 proc. (największy skok od dekady); Dow Jones powiększył się o jedną piątą. Najgłośniejszy i najlepszy debiut zanotował Twitter, którego akcje w ciągu półtora miesiąca zwiększyły swoją wartość ponaddwukrotnie. Inwestorzy obławiali się też na takich hitach jak nowy gigant branży rozrywkowej Netflix, który dał zysk niemal 300-proc. Świetne wyniki osiągały olbrzymy: akcje Morgana Stanleya wzrosły o 57 proc., a banku Goldman Sachs – o 31 proc. Nie gorzej było poza USA. Japoński Nikkei wzrósł o połowę, podobnie jak greckie obligacje. Nieźle zarabiano też na papierach rządowych innej pogrążonej w kryzysie gospodarki – obligacje hiszpańskie poszły o 12 proc. w górę. Gdy większość graczy liczy zyski, są też tacy jak Mark Spitznagel, amerykański menedżer hedgingowy, który zdobył sławę w 2008 r., gdy zbił fortunę po giełdowym załamaniu. Jego strategia inwestycyjna jest tyle prosta, ile wyrachowana: Spitznagel stawia na krach. Odpytywany w jednym z ostatnich numerów magazynu „Der Spiegel” wyraża pewność, że i tym razem zmysł taktyczny go nie zawiedzie: kolejna katastrofa na Wall Street jest tylko kwestią czasu.
Tsunami wpływów
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.