Są role, których by pan nie zagrał?
Tak – w filmach niezgodnych z moim światopoglądem. Nawet jeśli jest się aktorem, twarz ma się jedną. Nie można na ekranie przekonywać do białego, a po godzinach do czarnego. Ale gatunek, styl opowieści, czy temat nie są dla mnie ograniczeniem. Tylko w ostatnich latach wystąpiłem w inteligentnym science fiction „Elizjum”, kolejnych częściach Bourne’a, u Gusa Van Santa, a niedawno w „Wielkim Liberace” Stevena Soderbergha.
W filmie, który 18 maja będzie miał premierę w HBO, wcielił się pan w prawdziwą postać Scotta Thorsona – wieloletniego partnera króla kiczu, kultowego w Stanach Zjednoczonych pianisty Liberace.
Ten przepych to nie moja bajka. Władziu Liberace przeszedł do historii jako jeden z pierwszych artystów, którzy zrozumieli, że ludzie chcą show. Mnie jednak wzruszyła historia człowieka przez całe życie ukrywającego, kim jest naprawdę. Liberace każdego wieczora odwracał się od partnera, wychodził na scenę i udawał, że uwodzi kobiety. Podoba mi się, jak Steven rozpisał tę relację. I tu orientacja nie ma znaczenia. Przeglądałem się w tym tekście, widziałem w nim własne nieudane związki.
Na konferencjach prasowych padają pytania, czy nie bał się pan zagrać geja. To wciąż w Hollywood odwaga?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.