Parada antycznych szkieletów, agresywne robactwo i wywoływane na życzenie burze piaskowe -takim bukietem atrakcji będzie kokietować widzów pewnie czołowy hit filmowego lata - "Mumia" w reżyserii Stephena Sommersa
Dziełko nawiązuje do słynnej "Mumii" z Borisem Karloffem sprzed niemal 70 lat, tyle że zamiast lęku budzi podziw dla postępów informatyków i sprawności ich aparatury.
"Mumia" ?99 gromadzi atrakcje z najróżniejszych półek, choć z głównym udziałem awanturnictwa w typie Indiany Jonesa, który we współczesnym filmie przetarł szlak dla archeologów pozyskujących eksponaty w trybie cyrkowym. Tym razem pozyskiwacz antycznych sekretów trafia do tygla magii staroegipskiej. Sama mumia, czyli kościotrup powleczony szczątkowym mięsem, już się opatrzyła, wspomagają ją zatem roje szarańczy, skarabeuszy oraz standardowe atrakcje egipskie według rozdzielnika: podziemne miasta, walące się kamienne konstrukcje, osuwające się na bohaterów sufity-pułapki wraz z wachlarzem podobnych. Do tego na ekranie krzewi się zasada, że w celu uruchomienia tej lawiny atrakcji wystarczy jakąś tam staroć odkurzyć, jakiś guziczek nacisnąć, by wygenerować całe sekwencje przykrych bohaterom, ale jakże atrakcyjnych filmowo wydarzeń. A do tego cytaty z kina pokrewnego - demoniczny kapłan dziedziczący moc po praprzodkach w zetknięciu z wymoczkowatą badaczką staroegipskich tajemnic to kalka "Pięknej i Bestii", a kawaleria Beduinów - dobrze odżywionych, obnoszących opaleniznę wprost z solarium, wożących się na świetnie odkarmionych koniach - obnosi swe awanturnictwo w stylu Rudolfa Valentino. To oczywiste: film z roku 1999 (mimo że akcja toczy się w 1925 r.), nakręcany przez sprężynę staroegipskiej klątwy, powinien postraszyć widza finalnym kataklizmem w typie końca świata. Autorzy wywiązują się: Imhotep, najwyższy kapłan Ozyrysa, obudzony z wielowiekowego letargu stwarza zagrożenie globalne - szarańcza, którą wydmuchuje z ust, błyskawicznie nabiera przyśpieszenia odrzutowca, a wzniecane przez niego burze piaskowe zagarniają nawet samoloty. I tylko odwaga i upór wysłanników zachodniej cywilizacji są w stanie poskromić wschodniego demona. Zresztą melodyjka o tym, jak trzeźwy, zorganizowany i oświecony Zachód wyprowadza ludność świata z ciemnoty i zabobonu powraca tu raz po raz - drogą prostego dziedziczenia po awanturnikach pióra z drugiej połowy zeszłego wieku, którzy - jak Juliusz Verne czy Karol May - wykreowali postać białego misjonarza postępu operującego na rubieżach cywilizacji. Historyczne już dziś straszaki filmowe budowały grozę przy wykorzystaniu niedomówienia - istotę horroru wyprowadzano poza kadr, zostawiając ją domyślności widza. Zarówno mumie, jak i kobiety skrzyżowane z fauną w całej swej złożonej postaci błyskały na ekranie krótko i w niedoświetleniu. Częściej czaiły się w mroku i czyhały za plecami ofiary, która nie spodziewając się napaści, oddawała się czynnościom rutynowym i pogodnym. Ten mechanizm stał się przyczyną ogromnego sukcesu branżowego Stevena Spielberga jeszcze w połowie lat 70. Rekin ludojad ze "Szczęk" w całej okazałości sprezentował się widzom w finale - wcześniej straszył płetwą, czyli niedomówieniem. Ufoludek z "E.T." również intrygował nie tym, że dysponował zalotnie-szkaradnym wyglądem, ale tym, iż z cienia wychynął dopiero w połowie filmu. W "Mumii" ?99 groza została właściwie zdemontowana przez efekty specjalne podane z całą detaliczną wspaniałością. Lęk, który w starych horrorach miał cechy mrocznego drenowania podświadomości z zepchniętymi tam niepokojami, tu jest wypierany przez podziw dla demonicznego zła działającego widowiskowo i z rozmachem. Trudno się też oprzeć wrażeniu, że cała ta pokazówka jest - jak na kataklizm - wyjątkowo precyzyjnie przeprowadzona. Także uroda bohaterów, zdobiący ich makijaż czy zdobnictwo krawieckie - co służyło uprzystępnieniu tych postaci widzowi - to nieskrywany, wzorcowy popis hollywoodzki. Tak więc efekty demonstrują tu raczej rozmach pokazu sztucznych ogni - nie bazują na głębinowym seansie u psychoanalityka, gdzie można by nas gnębić lękiem przed ciasnotą czy wzmagać obrzydzenie robactwem. Perfekcja wykonawcza w filmie powoduje więc, że każdy kolejny obraz tego typu pojawiający się na naszych ekranach wydłuża serial pastiszy, gdzie scenarzysta zarysował szkielet akcji, do niego zaś dobrał stosowne aktorskie figurynki, a informatycy poruszają niebo i ziemię. Czujemy się mile rozerwani, ale mało poruszeni. Co z tego, że można komputerowo wygenerować tunel w trzy sekundy zapełniający się skarabeuszami, jeśli robactwo nie rozłazi się na wszystkie strony, stawiając bohaterów w stan osaczenia, lecz karnie wędruje przed siebie w kierunku, który kliknięciem wskazał inżynier programista.
"Mumia" ?99 gromadzi atrakcje z najróżniejszych półek, choć z głównym udziałem awanturnictwa w typie Indiany Jonesa, który we współczesnym filmie przetarł szlak dla archeologów pozyskujących eksponaty w trybie cyrkowym. Tym razem pozyskiwacz antycznych sekretów trafia do tygla magii staroegipskiej. Sama mumia, czyli kościotrup powleczony szczątkowym mięsem, już się opatrzyła, wspomagają ją zatem roje szarańczy, skarabeuszy oraz standardowe atrakcje egipskie według rozdzielnika: podziemne miasta, walące się kamienne konstrukcje, osuwające się na bohaterów sufity-pułapki wraz z wachlarzem podobnych. Do tego na ekranie krzewi się zasada, że w celu uruchomienia tej lawiny atrakcji wystarczy jakąś tam staroć odkurzyć, jakiś guziczek nacisnąć, by wygenerować całe sekwencje przykrych bohaterom, ale jakże atrakcyjnych filmowo wydarzeń. A do tego cytaty z kina pokrewnego - demoniczny kapłan dziedziczący moc po praprzodkach w zetknięciu z wymoczkowatą badaczką staroegipskich tajemnic to kalka "Pięknej i Bestii", a kawaleria Beduinów - dobrze odżywionych, obnoszących opaleniznę wprost z solarium, wożących się na świetnie odkarmionych koniach - obnosi swe awanturnictwo w stylu Rudolfa Valentino. To oczywiste: film z roku 1999 (mimo że akcja toczy się w 1925 r.), nakręcany przez sprężynę staroegipskiej klątwy, powinien postraszyć widza finalnym kataklizmem w typie końca świata. Autorzy wywiązują się: Imhotep, najwyższy kapłan Ozyrysa, obudzony z wielowiekowego letargu stwarza zagrożenie globalne - szarańcza, którą wydmuchuje z ust, błyskawicznie nabiera przyśpieszenia odrzutowca, a wzniecane przez niego burze piaskowe zagarniają nawet samoloty. I tylko odwaga i upór wysłanników zachodniej cywilizacji są w stanie poskromić wschodniego demona. Zresztą melodyjka o tym, jak trzeźwy, zorganizowany i oświecony Zachód wyprowadza ludność świata z ciemnoty i zabobonu powraca tu raz po raz - drogą prostego dziedziczenia po awanturnikach pióra z drugiej połowy zeszłego wieku, którzy - jak Juliusz Verne czy Karol May - wykreowali postać białego misjonarza postępu operującego na rubieżach cywilizacji. Historyczne już dziś straszaki filmowe budowały grozę przy wykorzystaniu niedomówienia - istotę horroru wyprowadzano poza kadr, zostawiając ją domyślności widza. Zarówno mumie, jak i kobiety skrzyżowane z fauną w całej swej złożonej postaci błyskały na ekranie krótko i w niedoświetleniu. Częściej czaiły się w mroku i czyhały za plecami ofiary, która nie spodziewając się napaści, oddawała się czynnościom rutynowym i pogodnym. Ten mechanizm stał się przyczyną ogromnego sukcesu branżowego Stevena Spielberga jeszcze w połowie lat 70. Rekin ludojad ze "Szczęk" w całej okazałości sprezentował się widzom w finale - wcześniej straszył płetwą, czyli niedomówieniem. Ufoludek z "E.T." również intrygował nie tym, że dysponował zalotnie-szkaradnym wyglądem, ale tym, iż z cienia wychynął dopiero w połowie filmu. W "Mumii" ?99 groza została właściwie zdemontowana przez efekty specjalne podane z całą detaliczną wspaniałością. Lęk, który w starych horrorach miał cechy mrocznego drenowania podświadomości z zepchniętymi tam niepokojami, tu jest wypierany przez podziw dla demonicznego zła działającego widowiskowo i z rozmachem. Trudno się też oprzeć wrażeniu, że cała ta pokazówka jest - jak na kataklizm - wyjątkowo precyzyjnie przeprowadzona. Także uroda bohaterów, zdobiący ich makijaż czy zdobnictwo krawieckie - co służyło uprzystępnieniu tych postaci widzowi - to nieskrywany, wzorcowy popis hollywoodzki. Tak więc efekty demonstrują tu raczej rozmach pokazu sztucznych ogni - nie bazują na głębinowym seansie u psychoanalityka, gdzie można by nas gnębić lękiem przed ciasnotą czy wzmagać obrzydzenie robactwem. Perfekcja wykonawcza w filmie powoduje więc, że każdy kolejny obraz tego typu pojawiający się na naszych ekranach wydłuża serial pastiszy, gdzie scenarzysta zarysował szkielet akcji, do niego zaś dobrał stosowne aktorskie figurynki, a informatycy poruszają niebo i ziemię. Czujemy się mile rozerwani, ale mało poruszeni. Co z tego, że można komputerowo wygenerować tunel w trzy sekundy zapełniający się skarabeuszami, jeśli robactwo nie rozłazi się na wszystkie strony, stawiając bohaterów w stan osaczenia, lecz karnie wędruje przed siebie w kierunku, który kliknięciem wskazał inżynier programista.
Więcej możesz przeczytać w 29/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.