Urzędnicy znów chcą decydować, gdzie i jak mamy robić zakupy
Ministerstwo Gospodarki pracuje nad przepisami mającymi ograniczyć ekspansję dużych sieci i likwidującymi ich uprzywilejowaną - zdaniem urzędników - pozycję wobec producentów. Wkrótce do kolejnej bitwy o handel włączy się rząd i parlament, debatujący na temat wprowadzenia zakazu handlu w niedziele.
Urzędnicy ministerstwa opracowują dwa dokumenty. Pierwszy zakłada, że wszystkie nowe obiekty handlowe o powierzchni powyżej 2 tys. m2 mogłyby powstawać wyłącznie tam, gdzie przewidziano ich lokalizację w gminnych planach zagospodarowania przestrzennego. Drugi projekt programu rozwoju handlu wewnętrznego do 2003 r. zawiera m.in. propozycje, by wielkie sieci płaciły dostawcom za towar w ciągu 14 dni. Ponadto nie mogłyby one brać artykułów w komis, sprzedawać ich bez marży i domagać się od producentów dodatkowych opłat za lepsze miejsce na półkach. Innymi słowy urzędnicy znów chcą decydować, gdzie i jak mamy robić zakupy.
- Nie zamierzamy sztucznie ograniczać rozwoju dużych sklepów, jednak rynek musi zostać uporządkowany. Duże sieci zbyt często czują się w Polsce bezkarnie. Nie przestrzegają przepisów związanych z zatrudnieniem, stosują ceny dumpingowe, nie respektują cywilizowanych terminów płatności, w efekcie dostawcy miesiącami czekają na zapłatę. Trzeba z tym skończyć - mówi Jan Klimek, poseł Unii Wolności, wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Gospodarki.
Czy lekarstwem na nierespektowanie przepisów jest wydawanie kolejnych rozporządzeń, zarządzeń i okólników? Istnieje przecież kodeks cywilny, regulujący wiele spornych kwestii. Przez ponad czterdzieści lat urzędnicy, twierdząc, że należy uporządkować rynek, wydawali setki przepisów i wierzyli w zbawczą moc paragrafów. W rezultacie mieliśmy mnóstwo nakazów i zakazów, których i tak nikt nie respektował i nikt tego nie kontrolował. Po dziesięciu latach gospodarki rynkowej urzędnicy i politycy ponownie zamierzają zrobić porządek w handlu. Tylko po co? Jedną z fundamentalnych cech gospodarki rynkowej jest wolność zawierania umów, w której obie strony samodzielnie, bez urzędniczej ingerencji, ustalają warunki transakcji. Założenia ministerialnego programu naruszają tę zasadę. Producenci zresztą otwarcie przyznają, że nie będą skłonni do wytaczania dużym odbiorcom procesów za wydłużanie terminów płatności. - Co z tego, że wygrałbym sprawę, skoro straciłbym największego odbiorcę. Godzę się na gorsze warunki sprzedaży kosztem większego obrotu; dzięki obecności w hipermarketach moje wyroby zdobywają popularność, zaistniały w świadomości klientów - mówi właściciel podwarszawskiej firmy zajmującej się produkcją przetworów owocowo-warzywnych.
Czy więc producenci i dostawcy oczekują pomocy ze strony urzędników? Przecież dobrowolnie współpracują z sieciami. Osiągają wprawdzie mniejsze zyski jednostkowe, ale sprzedają duże partie towaru. Nie wolno również zapominać, że duże sieci handlowe są istotnym czynnikiem hamującym inflację. W bitwie o handel przeciwnicy supermarketów bardzo rzadko posługują się tym argumentem. Hipermarkety wymuszają racjonalność działania i obniżanie kosztów. Ponadto, pobudzając popyt wewnętrzny (więcej za mniejsze pieniądze), mają wpływ na ożywienie gospodarcze. Mniej kontrowersyjny wydaje się ministerialny pomysł, by znowelizować ustawę o planach zagospodarowania przestrzennego. Gdyby go zrealizowano, znacznie trudniej byłoby lokalizować duże obiekty w centrach miast. Przy tym cezura 2 tys. m2 nie ograniczałaby rozwoju średniej wielkości sklepów osiedlowych.
I tu jednak pojawiają się wątpliwości. Nowe przepisy dawałyby miejscowym władzom nieograniczoną swobodę działania. Czy nadmiar swobody nie jest korupcjogenny? Można to uznać za przejaw przekazywania większych kompetencji gminom. Równocześnie omnipotencja władz centralnych zostaje zastąpiona wszechwładzą władz lokalnych. Zarząd gminy bądź miasta będzie musiał konsultować decyzje z wojewodą, zarządami sąsiednich gmin i lokalnymi organizacjami kupieckimi. Rodzi się zatem kolejne niebezpieczeństwo, że te ostatnie będą największą przeszkodą w działalności nie tylko zagranicznych, ale i bardziej ekspansywnych firm krajowych. Od kilku lat z przerwami trwa bitwa o handel. Poprzedniemu ministrowi gospodarki Wiesławowi Kaczmarkowi nie udało się przed wyborami przedstawić w Sejmie projektu o koncesjonowaniu handlu. Półtora roku temu resort gospodarki proponował, by inwestorzy występowali do gmin o pozwolenie na budowę sklepu o powierzchni przekraczającej 400 m2 w miejscowościach poniżej 50 tys. mieszkańców lub 1000 m2 w większych miastach. Niedawno część posłów zaproponowała, by wszędzie trzymać się tej niższej granicy.
Czy problemu nie można rozwiązać inaczej? Władze samorządowe mają dzisiaj na tyle silną pozycję, by decydować, gdzie budować megasklepy. Na przykład w ubiegłym tygodniu rada miejska Poznania podjęła uchwałę, że duże obiekty handlowe mogą powstawać jedynie na obrzeżach miasta (inna sprawa, że uczyniła to kilka lat za późno). Skuteczną barierą mogą być przepisy postępowania administracyjnego czy wymogi ochrony środowiska. Do inwestowania na terenach, gdzie ceny gruntów są wysokie, zniechęci wprowadzenie podatku katastralnego.
W wielu miejscowościach rynek zadecydował o rozwoju sieci handlowej. Już dzisiaj władze lokalne kilku miast przyznają, że choć wydano zezwolenia na budowę supermarketów, niektóre z tych inwestycji nie będą realizowane. Właściciele zachodnich koncernów powoli dochodzą do wniosku, iż nasycenie rynku jest tak duże, iż nie ma sensu otwierać kolejnych sklepów. Prawa rynku nie przekonują jednak urzędników i polityków. Czy jednak rzeczywiście występują oni w imieniu klienta?
Urzędnicy ministerstwa opracowują dwa dokumenty. Pierwszy zakłada, że wszystkie nowe obiekty handlowe o powierzchni powyżej 2 tys. m2 mogłyby powstawać wyłącznie tam, gdzie przewidziano ich lokalizację w gminnych planach zagospodarowania przestrzennego. Drugi projekt programu rozwoju handlu wewnętrznego do 2003 r. zawiera m.in. propozycje, by wielkie sieci płaciły dostawcom za towar w ciągu 14 dni. Ponadto nie mogłyby one brać artykułów w komis, sprzedawać ich bez marży i domagać się od producentów dodatkowych opłat za lepsze miejsce na półkach. Innymi słowy urzędnicy znów chcą decydować, gdzie i jak mamy robić zakupy.
- Nie zamierzamy sztucznie ograniczać rozwoju dużych sklepów, jednak rynek musi zostać uporządkowany. Duże sieci zbyt często czują się w Polsce bezkarnie. Nie przestrzegają przepisów związanych z zatrudnieniem, stosują ceny dumpingowe, nie respektują cywilizowanych terminów płatności, w efekcie dostawcy miesiącami czekają na zapłatę. Trzeba z tym skończyć - mówi Jan Klimek, poseł Unii Wolności, wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Gospodarki.
Czy lekarstwem na nierespektowanie przepisów jest wydawanie kolejnych rozporządzeń, zarządzeń i okólników? Istnieje przecież kodeks cywilny, regulujący wiele spornych kwestii. Przez ponad czterdzieści lat urzędnicy, twierdząc, że należy uporządkować rynek, wydawali setki przepisów i wierzyli w zbawczą moc paragrafów. W rezultacie mieliśmy mnóstwo nakazów i zakazów, których i tak nikt nie respektował i nikt tego nie kontrolował. Po dziesięciu latach gospodarki rynkowej urzędnicy i politycy ponownie zamierzają zrobić porządek w handlu. Tylko po co? Jedną z fundamentalnych cech gospodarki rynkowej jest wolność zawierania umów, w której obie strony samodzielnie, bez urzędniczej ingerencji, ustalają warunki transakcji. Założenia ministerialnego programu naruszają tę zasadę. Producenci zresztą otwarcie przyznają, że nie będą skłonni do wytaczania dużym odbiorcom procesów za wydłużanie terminów płatności. - Co z tego, że wygrałbym sprawę, skoro straciłbym największego odbiorcę. Godzę się na gorsze warunki sprzedaży kosztem większego obrotu; dzięki obecności w hipermarketach moje wyroby zdobywają popularność, zaistniały w świadomości klientów - mówi właściciel podwarszawskiej firmy zajmującej się produkcją przetworów owocowo-warzywnych.
Czy więc producenci i dostawcy oczekują pomocy ze strony urzędników? Przecież dobrowolnie współpracują z sieciami. Osiągają wprawdzie mniejsze zyski jednostkowe, ale sprzedają duże partie towaru. Nie wolno również zapominać, że duże sieci handlowe są istotnym czynnikiem hamującym inflację. W bitwie o handel przeciwnicy supermarketów bardzo rzadko posługują się tym argumentem. Hipermarkety wymuszają racjonalność działania i obniżanie kosztów. Ponadto, pobudzając popyt wewnętrzny (więcej za mniejsze pieniądze), mają wpływ na ożywienie gospodarcze. Mniej kontrowersyjny wydaje się ministerialny pomysł, by znowelizować ustawę o planach zagospodarowania przestrzennego. Gdyby go zrealizowano, znacznie trudniej byłoby lokalizować duże obiekty w centrach miast. Przy tym cezura 2 tys. m2 nie ograniczałaby rozwoju średniej wielkości sklepów osiedlowych.
I tu jednak pojawiają się wątpliwości. Nowe przepisy dawałyby miejscowym władzom nieograniczoną swobodę działania. Czy nadmiar swobody nie jest korupcjogenny? Można to uznać za przejaw przekazywania większych kompetencji gminom. Równocześnie omnipotencja władz centralnych zostaje zastąpiona wszechwładzą władz lokalnych. Zarząd gminy bądź miasta będzie musiał konsultować decyzje z wojewodą, zarządami sąsiednich gmin i lokalnymi organizacjami kupieckimi. Rodzi się zatem kolejne niebezpieczeństwo, że te ostatnie będą największą przeszkodą w działalności nie tylko zagranicznych, ale i bardziej ekspansywnych firm krajowych. Od kilku lat z przerwami trwa bitwa o handel. Poprzedniemu ministrowi gospodarki Wiesławowi Kaczmarkowi nie udało się przed wyborami przedstawić w Sejmie projektu o koncesjonowaniu handlu. Półtora roku temu resort gospodarki proponował, by inwestorzy występowali do gmin o pozwolenie na budowę sklepu o powierzchni przekraczającej 400 m2 w miejscowościach poniżej 50 tys. mieszkańców lub 1000 m2 w większych miastach. Niedawno część posłów zaproponowała, by wszędzie trzymać się tej niższej granicy.
Czy problemu nie można rozwiązać inaczej? Władze samorządowe mają dzisiaj na tyle silną pozycję, by decydować, gdzie budować megasklepy. Na przykład w ubiegłym tygodniu rada miejska Poznania podjęła uchwałę, że duże obiekty handlowe mogą powstawać jedynie na obrzeżach miasta (inna sprawa, że uczyniła to kilka lat za późno). Skuteczną barierą mogą być przepisy postępowania administracyjnego czy wymogi ochrony środowiska. Do inwestowania na terenach, gdzie ceny gruntów są wysokie, zniechęci wprowadzenie podatku katastralnego.
W wielu miejscowościach rynek zadecydował o rozwoju sieci handlowej. Już dzisiaj władze lokalne kilku miast przyznają, że choć wydano zezwolenia na budowę supermarketów, niektóre z tych inwestycji nie będą realizowane. Właściciele zachodnich koncernów powoli dochodzą do wniosku, iż nasycenie rynku jest tak duże, iż nie ma sensu otwierać kolejnych sklepów. Prawa rynku nie przekonują jednak urzędników i polityków. Czy jednak rzeczywiście występują oni w imieniu klienta?
Więcej możesz przeczytać w 49/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.