8 czerwca 1970 r. Na komisariat milicji w Płocku przychodzi starszy mężczyzna. To dr Kazimierz Kamiński. Jest zrozpaczony, bo zaginęła jego żona, pediatra. Dwa dni wcześniej po południu pojechała do chorego dziecka w pobliskiej wsi Brwilnie i nie wróciła. Zabrał ją beżowym trabantem ktoś z rodziny małego pacjenta. – Ponury. Jakby trochę zaciągał – odpowiada doktor na pytanie o wygląd mężczyzny, z którym zabrała się lekarka. Pokazuje fotografię żony. Policja sprawdza wszystkie małe dzieci w Brwilnie – żadnemu nie była potrzebna nagła pomoc lekarska. Komenda powiatowa daje ogłoszenia do prasy o tym, że poszukuje informacji o losach zaginionej. Przedrukowuje też zdjęcie zaginionej Stefanii Kamińskej. Wkrótce będzie zasypana różnymi wersjami tropów domorosłych detektywów. Wszystkie okażą się fałszywe.
List od porywacza
Tymczasem do Kamińskiego przychodzi list: „300 tys. zł – oto nasz warunek, aby pańska żona wróciła do domu. Prosimy o zamieszczenie w »Życiu Warszawy« ogłoszenia: Jana Andrzejaka, lat ok. 70, lub jego rodziny poszukuje Andrzej Bujak, Płock, ul. Tumska 67. W dniach jego ukazania się brat pana żony ma być w Warszawie i ustawić swoją dekawkę [dawniej potoczna nazwa auta marki DKW, w latach 70. częściej używana już na określenie samochodowego grata – red.] na ulicy Wolskiej. […] Ostrzegamy przed korzystaniem z pomocy MO. Z poważaniem Andrzejak”. W kopercie jest jeszcze kartka: „Ziuteczku. Weź dla mnie u dr. Kaweckiego pięć dni zwolnienia od 6 czerwca. Proszę! Wszystko wyjaśnię”. To na pewno pisała żona – twierdzi lekarz. Obiecuje współpracować z milicją. Zaczyna się pechowo. Szwagrowi Kaweckiego zepsuł się samochód, nie może więc spełnić żądań szantażysty. Powiadamia go o tym szyfrem w rubryce z ogłoszeniami „Życia Warszawy”. Wtedy przychodzi kolejny list „od Andrzejaka”: „Może być inna osoba z własnym samochodem, ale nazwisko należy podać przez wywieszenie w barze Piast ogłoszenia o treści: Wózek dziecięcy sprzedam”.
Milicja przez trzy dni czyha po cywilnemu w płockim Piaście na zainteresowanego anonsem. Zrobiono 3700 fotografii, które przejrzał mąż zaginionej. Na żadnej nie rozpoznał mężczyzny, który feralnego dnia zabrał samochodem jego żonę. Dwa tygodnie później doktor dostaje kolejną listowną instrukcję: „Trasa E8, 123,6 km, godzina 23, wtorek. List pod słupkiem”. Ale we wskazanym miejscu niczego nie ma. Wkrótce (od zaginięcia mija już 18 dni) kolejne polecenie: należy znaleźć wskazany słup telefoniczny i tam złożyć okup. Do anonimu dołączona jest odręczna prośba od porwanej: „Proszę nie szukać pomocy u milicji, u mnie wszystko w porządku”. Badający anonimy eksperci z zakładu kryminalistyki dostrzegają, że karteczki od Kamińskiej nie są pierwszej świeżości, jakby leżały od dłuższego czasu. Zdecydowano, że pośrodku wyznaczonego odcinka E8 będzie krążył helikopter ubezpieczający posłańca z okupem. Tymczasem maszynę się ukryje w krzakach na zapuszczonym boisku w Koninie. Później się okaże, że opuszczony stadion usytuowany jest akurat naprzeciw okien szantażysty, o czym policjanci, rzecz jasna, wtedy nie wiedzą. Porywacz jednak widzi akcję funkcjonariuszy i w związku z nią nie zgłasza się po okup. Nic też nie daje przeszukanie lasów, wysypisk śmieci i nieużytków koło Płocka.
Krzywe czcionki
Trzy miesiące później, tego samego dnia, do pięciu dość majętnych mieszkańców Konina puka listonosz z poleconymi przesyłkami. Anonimowy nadawca napisał na maszynie marki Mercedes: „Czy słyszał pan o grasującej w Polsce bandzie porywaczy? O porwaniu lekarki z Płocka? […] Otóż pańskie nazwisko znalazło się na liście gangsterów. My jesteśmy pośrednikami, możemy pomóc. Dla nawiązania z nami kontaktu prosimy o zamieszczenie w »Życiu Warszawy« ogłoszenia: Wiertło 1335 sprzedam”. Biegli grafolodzy dochodzą do wniosku, że autorem listów mógł być dziennikarz. Sprawdzono w Płocku 641 maszyn do pisania. Wszystkie były czyste. Przyjrzano się też adresatom. Inspektor doszedł do wniosku, że szantażysta jest z Konina i zna osobiście przynajmniej jedną z potencjalnych ofiar – właściciela pracowni krawieckiej. Bo o ile pozostałe nazwiska można było wziąć z książki telefonicznej, ten adresat nie miał telefonu. Gdy mu podpowiedziano, że za anonimem może się kryć osoba mająca coś wspólnego z dziennikarstwem, krawiec od razu wymienił nazwisko Zygmunta Bielaja, właściciela beżowego trabanta, obecnie hodującego na sprzedaż króliki.
Nie od razu śledczy powiązali płockie anonimy z konińskimi. Kiedy wreszcie je skojarzono, okazało się, że listy do Kamińskiego i mieszkańców Konina są pisane na maszynie z takim samym defektem dwóch czcionek. Krąg podejrzeń wokół Bielaja się zacieśnił. On to wyczuł i zniszczył swoją maszynę. Ale jedyny w Koninie fachman od naprawy maszyn z demobilu zapamiętał, że w sierpniu 1970 r. Bielaj przyniósł mu swojego mercedesa do renowacji i pokazywał zdeformowane dwie czcionki. Sprawdzono pisma byłego dziennikarza do skarbówki – wszędzie był widoczny ten sam defekt dwóch liter. Wreszcie córka Bielaja przyznała, że ojciec miał tę maszynę jeszcze jesienią 1970 r. Dwa tygodnie później, w marcu 1971 r., Bielaj został aresztowany.
Ciemny interes z brodaczem
Bielaj twierdził, że urodził się w rodzinie chłopskiej, ukończył technikum handlowe. Całą jego rodzinę wymordowali hitlerowcy. W czasie wojny jako Polak służył w Armii Radzieckiej. Ale śledczy nie uwierzyli przesłuchiwanemu. Wątpliwości budziły jego wschodni akcent i wtrącane raz po raz ukraińskie słowa. Gdy zweryfikowano jego zeznania, okazało się, że w rzeczywistości jest Ukraińcem i nazywa się Iwan Ślezko. Z wykształcenia felczer weterynarii. We wrześniu 1944 r. jako chorąży Wojska Polskiego dowodził punktami kontrolnymi na drogach, ustanowionymi do zwalczania kontrabandy. Potem jako repatriant znalazł się w Szczecinie. W Koninie przez kilka lat był dziennikarzem lokalnej mutacji „Gazety Poznańskiej”.
Ślezko przyznał się do wysłania pięciu szantażujących listów na adresy mieszkańców Konina. Wyjaśnienie, dlaczego to zrobił, odłożył na potem. Nie mógł jednak odmówić konfrontacji z dr. Kamińskim. Stary lekarz bez problemu rozpoznał w zatrzymanym mężczyznę, który wyciągnął Stefanię Kamińską z domu pod pretekstem choroby dziecka. Wcześniej widział już Bielaja vel Ślezkę na zdjęciach zrobionych z ukrycia w barze Piast, ale go nie rozpoznał, gdyż pech chciał, że akurat ta fotografia była mocno poruszona. Zidentyfikowano też, że to Ślezko pozostawił odciski linii papilarnych na kartce od porwanej lekarki. W obliczu tak silnych dowodów sprawca przyznał się do uprowadzenia. Zaznaczył jednak, że kobiety nie zabił. Jeśli nie żyje (on tego nie wie), musi to być robota pewnego jego znajomego, którego – z uwagi na wygląd – nazywa Brodaczem. Na swoje nieszczęście poznał go w 1967 r. Było tak: owego roku jesienią podszedł do niego na ulicy w Koninie nieznany mężczyzna z prośbą, aby mu pokazał hodowlę królików, bo chciałby rozkręcić taki interes. Gdy wyjechali za miasto, Brodacz wyjął pistolet i powiedział: „Kłania się Hanka, której nie zapłaciłeś za kartę repatriacyjną. Żąda 200 tys. zł”.
– Nie chciałem, aby moja przeszłość została ujawniona, wolałem zapłacić – wyjaśniał w śledztwie podejrzany. – Dałem mu 100 tys. zł. Przez dwa lata miałem spokój. Ale na początku maja 1970 r. zażądał reszty pieniędzy. Gdy odpowiedziałem, że nie mam, zaproponował takie wyjście z sytuacji: w Płocku mieszka pewna lekarka, która chce się uwolnić od męża. Zależy jej, żeby swoją ucieczkę upozorować porwaniem. – Poszedłem na ten układ – oznajmił Ślezko prokuratorowi.– Gdy 6 czerwca wjechałem z lekarką do lasu za Płockiem, w swoim mercedesie czekał już na mnie Brodacz. Ona się przesiadła, ja wróciłem do domu. Nigdy więcej tej kobiety nie widziałem. Ale Brodacza bałem się tak bardzo, że chciałem się przed nim ukryć w więzieniu. Dlatego napisałem szantażujące listy do mieszkańców Konina w nadziei, że mnie złapią i zamkną. Na ślad Brodacza prokuratorzy trafili w Szczecinie. Sprawdzali tam życiorys Ślezki, ale z wersją podejrzanego nic się nie zgadzało. Nawet to, że hitlerowcy zabili jego rodziców, bo okazało się, że jego matka ciągle żyje. Brodaczem okazał się także dziennikarz Aleksander E. Lejtnanta Iwana Ślezkę poznał pod koniec 1944 r., gdy skierowano go, żołnierza, do punktu paszportowego na jednej z wylotowych tras warszawskich. Dogadali się, że można zarobić na rekwirowaniu samochodów. Kilkakrotnie zatrzymywali takie pojazdy. Iwan kazał wtedy kierowcy jechać do lasu, a po jakimś czasie, już sam, wracał ukradzionym wozem. Ciał ofiar nigdy nie znaleziono, ale kradzieże się wydały, ich sprawcy musieli się ukrywać. Od niejakiej Hanki Ślezka dostał podrobione papiery repatriacyjne. Już jako Zygmunt Bielaj ze swoim kompanem uciekli do Szczecina. Tam właśnie poznał przyszłą żonę Krystynę. Otworzyli sklep.
Jesienią 1946 r. w zatłoczonym pociągu pod Stargardem Szczecińskim wracający do domu Ślezko usłyszał okrzyk „Iwan!”. Starego znajomego z frontu prawdziwym imieniem zawołała żołnierka Bronka A. Ślezko przypuszczał, że dziewczyna wie o jego morderstwach. Ale zachował zimną krew. Zaproponował jej zatrudnienie w swoim sklepie. Zgodziła się ochoczo i tym samym wydała na siebie wyrok. Kilkanaście dni później pod pretekstem zapalenia światła na noc w sklepie Ślezko wyprowadził ją do piwnicy sąsiedniego budynku i tam zamordował siekierą. Zwłoki ukrył w beczce. Śledczy przesłuchali Aleksandra E. (Brodacza). Na podstawie jego zeznań dotarli do brata Bronki. Dowiedzieli się, że na Boże Narodzenie 1946 r. do jego rodzinnej chałupy przyszła kartka od żony Bielaja. Były na niej życzenia pogodnych świąt i informacja, że dziewczyna uciekła na Zachód. Aleksander E. wyśmiał jednak sugestię swego dawnego kompana, jakoby to on był owym tajemniczym Brodaczem zamieszanym w porwanie lekarki. Wątpliwości nie budziła natomiast historia z mordowaniem właścicieli pojazdów zaraz po wojnie. Potwierdził ją sam Ślezko, przyznał się nawet do zabójstw, gdyż z powodu przedawnienia nic mu już za nie nie groziło.
Nic na mnie nie macie
Ślezko siedzi już rok w areszcie. Nie przyznaje się do zabójstwa. Jego żona napisała błagalny list do prokuratora, aby uwierzył jej mężowi. – A jak to było z Bronką A.? – zapytał śledczy w czasie kolejnego przesłuchania. – Gdy tamtego wieczoru mąż wrócił do domu sam – zeznała kobieta – na płaszczu miał krew. Ukląkł przede mną i błagał, abym mu darowała, bo zrobił to w obawie o mnie i dziecko. Bronka mogła donieść o jego ucieczce z wojska. Gdy znaleźli ciało w beczce, wymogłam, aby się wyspowiadał, i w niedzielę przyjęliśmy z mężem komunię w kościele garnizonowym.
Aresztant szydzi ze śledczych, że „nic na niego nie mają”. Udowadnia, że nie mógł zabić, boby się nie wyrobił w czasie między wizytą u Kamińskich a powrotem do Konina. Dlatego w pierwszym procesie (będzie ich pięć) dostaje wyrok tylko za szantażowanie, porwanie i używanie fałszywego nazwiska (razem 15 lat więzienia) oraz 300 tys. zł grzywny. Sąd Najwyższy utrzymał ten wyrok, nakazał jednak prowadzenie dalszego śledztwa w sprawie zabójstwa. Na efekty nie trzeba długo czekać. Na policję zgłasza się mieszkaniec wsi koło Konina z informacją, że w 1970 r. jego sąsiedzi znaleźli latem na polu lekarskie słuchawki i pieczątkę z nazwiskiem Stefania Kamińska. Potem tymi przedmiotami bawiły się dzieci. Przesłuchano sąsiadów Ślezki. Jeden w czerwcu 1970 r. widział w oknie domu porywacza nieznajomą kobietę. Kolejny mieszkaniec Konina w dniach, gdy zaginęła lekarka, malował u Bielajów ściany. Gdy wszedł do pomieszczenia obok, zastał tam starszą kobietę z opuszczoną głową, okrytą peleryną. Gospodarz bardzo się zdenerwował, wyprowadził go gwałtownie za kołnierz, szepcząc, że to kuzynka chora psychicznie, może być niebezpieczna. Inny świadek, który przyjechał do Bielaja, aby kupić młode króliki z jego hodowli, przypomniał sobie, że gdy siedział w kuchni gospodarza, z piętra zeszła starsza kobieta, która wyglądała na chorą psychicznie. Bielajowa natychmiast ją zawróciła, rozkazując: „Ciocia idzie na górę!”.
Po tych zeznaniach prokurator zdecydował o zatrzymaniu żony Bielaja pod zarzutem pomocy w ukrywaniu porwanej. Aresztowana twierdziła, że dostrzeżona przez świadków kobieta była matką kochanki męża. W jaki sposób znalazła się w ich domu? Otóż w czerwcu 1970 r. mąż wyznał jej, że ma nieślubne dziecko i nie płaci alimentów. Woli więc z kochanką nie zadzierać. A ona poprosiła go, aby na czas jej wyjazdu na urlop wziął do siebie jej matkę. Ta kobieta przebywała w pokoiku na piętrze dwa tygodnie. Jednakże na kolejnym przesłuchaniu Bielajowa po obejrzeniu zdjęcia Kamińskiej stwierdziła, że właśnie tę kobietę mąż przywiózł w czerwcu 1970 r. jako matkę swojej kochanki. Nie była upośledzona umysłowo, tylko otumaniona lekami. Medykamenty psychotropowe mieli w domowej apteczce. A co z rzekomym porywaczem z brodą? – śmieszy mnie ta historia – wyznała Bielajowa. – Mąż mówił, że dał temu człowiekowi 100 tys. zł. A skąd miałby takie pieniądze? Byliśmy zadłużeni! Wszystkie interesy, do których zabierał się mąż, kończyły się plajtą.
– Dlaczego przez pięć lat nie powiedziała pani ani słowa na temat przetrzymywania Stefanii Kamińskiej w waszym domu? – zapytał prokurator. – Bałam się, co będzie, gdy mąż po kilku latach wyjdzie na wolność.
Pęknięte ogniwa
Jest rok 1977. Nadal trwają poszukiwania zwłok porwanej. Źródłem informacji śledczych są m.in. współwięźniowie Ślezki. Jeden z nich, Stanisław G., pisze do prokuratora, że skazany za porwanie lekarki zwierzył mu się, iż zabił Kamińską, a ciało porąbał. Stanisław G. poznał też inne szczegóły z życia swego towarzysza spod celi, np. historię zamordowania Bronki albo to, jak porywacz celowo odłączył teściowej wentylator w szpitalu, aby się udusiła na skutek niedrożności płuc. Te historie znalazły potwierdzenie w zeznaniach żony Ślezki.
Do katalogu ponownie sprawdzanych dowodów doszedł znaleziony w beżowym trabancie ślad krwi. Niestety, w roku 1971 ten cenny dowód zlekceważono. Potem samochód został sprzedany przez komornika na poczet długów podejrzanego. Choć przesłuchano wszystkich kolejnych właścicieli samochodu, nie dało się ustalić pochodzenia krwawej plamy sprzed siedmiu lat. Odkryto też zupełnie nowy trop – 22 czerwca 1970 r. ktoś w Łodzi usiłował wykupić receptę dr Kamińskiej wypisaną z tą datą. To był lek na rozstrój żołądka. Podwójna dawka zapaliła czerwone światełko w głowie farmaceutki stażystki. Chcąc się poradzić kierowniczki apteki, wyszła na zaplecze – gdy wróciła, klienta już nie było. Nikt wtedy nie pomyślał, że wypisanie na recepcie dozy leku wbrew sztuce lekarskiej mogło było wołaniem uwięzionej o pomoc.
Ponowny proces
Na pytanie prokuratora, czy widziała Stefanię Kamińską i jeśli tak, to kiedy, siedząca w areszcie żona Bielaja odpowiedziała: – 8 czerwca 1970 r. w naszym domu w Koninie. – Dlaczego nie powiedziała nam pani od razu prawdy? – Bałam się męża. A zwracając się do Ślezki: – Zygmunt, powiedz prawdę. Ludzie plują naszym córkom pod nogi. – Jestem niewinny – zapewnił ją. – Powinnaś wiedzieć, że Kamińska jest już dawno znaleziona, a sprawcy są pod kluczem. Na następnej rozprawie Bielajowa składa oświadczenie: – Wszystko, co zeznałam, było czystym wymysłem, nigdy nie widziałam Kamińskiej.
Już wówczas znani adwokaci: Maciej Bednarkiewicz i Krzysztof Piesiewicz, podważają wiarygodność zeznań świadków oskarżenia. Mężczyznę, który do Bielaja miał przyjechać po młode króliki, pytają: – Pan widział Kamińską, gdy przyjechał po młode króliki? Ależ w czerwcu nie ma wykotów! Mecenasi udowadniają też, że niektóre zeznania Stanisława G., czyli więźnia, któremu miał się zwierzać w celi Ślezko, są powieleniem dostępnych wówczas relacji prasowych. Niestety, świadka nie można przesłuchać ponownie, gdyż zmarł. Listopad 1978 r., proces dobiega końca. Prokurator Józef Gurgul mówi 12 godzin. Na koniec apeluje do sumienia adwokatów. Ci odpowiadają, że kierują się nie sumieniem, ale zasadami procesu poszlakowego: w łańcuchu dowodów zabrakło informacji o dacie, miejscu i okolicznościach śmierci porwanej lekarki. Sąd podzielił tę opinię i uniewinnił Iwana Ślezkę od zarzutu zabójstwa. – Odzyskałem pozycję moralną i obywatelską – natychmiast komentował wyrok oskarżony. – Ten wyrok nie jest równoznaczny z rehabilitacją – ripostowała sędzia Katarzyna Majewska, przewodnicząca składu orzekającego.
Post scriptum
Piętnaście lat później do dziennikarza miesięcznika „Miliarder” zwraca się były milicjant, który prowadził śledztwo w sprawie zaginięcia dr Kamińskiej. Informuje, że po odsiedzeniu wyroku sprawca mieszka w domu opieki społecznej. Jego dni są już policzone, może więc przed śmiercią powie, co zrobił z lekarką. Dziennikarz odwiedza pensjonariusza, aby zadać mu kluczowe pytanie. W odpowiedzi słyszy jednak, że Stefania Kamińska zmarła na serce w bagażniku. Mówiąc to, Ślezko śmieje się jak z dobrego kawału. Zmarł wiosną 1993 r. Pochowano go na koszt państwa, na pogrzebie był tylko personel domu opieki.
Korzystałam z licznych relacji prasowych w większości ówcześnie wychodzących gazet.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.