Zaraz po Bożym Narodzeniu 2002 r. mieszkańcy domu przy ulicy Tykocińskiej 40 na warszawskim Targówku zobaczyli kartkę przyklejoną na drzwiach wejściowych. Ktoś kazał im przyjść na strych domu. W pilnej sprawie. Przywitała ich nieznajoma kobieta w karakułowym futrze. Oświadczyła, że nazywa się Irena K. i od tygodnia jest właścicielką tej kamienicy, dotychczas komunalnej, a przed wojną należącej do Florentyny i Rocha Krzeszewskich. A także czterech sąsiednich domów. I jeszcze na Hożej, Wspólnej. – Wszystko dostaliśmy z mężem w spadku po cioci Florze – twierdziła.
Zrobiło się nieprzyjemnie, bo gdy zaczęła mówić: ciocia to, ciocia tamto, lokatorka Hanna Mochecka zapytała: – A gdzie państwo byli, gdy pani Flora była chora i potrzebowała opieki? A dlaczego nikt z waszej rodziny nie przyjechał na pogrzeb? Gdy nazajutrz dozorczyni przyniosła nowe umowy na trzykrotnie wyższe czynsze, lokatorzy postanowili sprawdzić, kim jest ta nowa właścicielka. Misji podjęła się Hanna Mochecka. Była radną, a poza tym nie występowała w swoim interesie, gdyż mieszkanie miała wykupione.
Krok po kroku
– Jest gorzej, niż myślałam – powiedziała sąsiadom po kwerendzie. – Ta Irena K. i jej mąż Mirosław z B. dostali kamienice w testamencie pani Flory, spisanym przez nią w 1982 r. na kilka miesięcy przed śmiercią. Na wszystko są orzeczenia sądowe. Oni te dokumenty załatwiali przez 12 lat. Krok po kroku. Mochecka wyjęła notatki: od 1990 r. kolejne sądy i urzędy przyznawały pani Irenie i jej mężowi prawa do kamienic należących przed wojną do pani Flory. Lokatorzy o niczym nie byli informowani; kilku z nich w tym czasie przeprowadziło kosztowne remonty w zajmowanych mieszkaniach.
Wystraszonych i zdezorientowanych mieszkańców Tykocińskiej intrygował testament pani Flory, spisany tuż przed śmiercią. Od lat powtarzała, że gdyby w Polsce zmienił się ustrój i odzyskała majątek, wszystko przekazałaby zakonom. Nikt z jej sąsiadów ani znajomych nie słyszał o bratanku z B. A żyła wśród nich przez prawie 40 lat. Wszyscy wiedzieli, jaką przeszła tragedię. Na stole w jej pokoiku stała uratowana z pożogi warszawskiego powstania fotografia w kolorze sepii. Widać na niej idące energicznym, równym krokiem dwie uśmiechnięte damy w eleganckich kostiumach i modnych kapeluszach kubełkach. Tak w 1937 r. uwieczniły się na zdjęciu Florentyna Krzeszewska z córką. Panna Danuta właśnie zdała maturę i wybierała się na filozofię na Uniwersytet Warszawski. Jej rodzice mieszkali wtedy w swej drugiej kamienicy przy ulicy Wspólnej. – Pan Roch – wspominała szkolna koleżanka Danuty, Ilona Korompay – był demokratą. Pod wpływem twórczości Żeromskiego rozpoczął wznoszenie „szklanych domów” na wynajem dla robotników po prawej stronie Wisły, na Targówku. Krzeszewscy czuli się odpowiedzialni za rozwój dopiero co odrodzonej Polski. Bratanica pani Flory odnalazła po śmierci ciotki w jej papierach poświadczenie Ministerstwa Skarbu II RP (z lipca 1920 r.) odbioru złotej biżuterii na wspomożenie armii wycieńczonej wojną bolszewicką.
Danuta zginęła w czasie powstania od bomby w podziemiach szpitala wojskowego przy ulicy Jasnej. Po obozie w Pruszkowie Flora Krzeszewska wróciła z mężem do Warszawy, ale już nie do Śródmieścia, tylko na peryferyjną ulicę Tykocińską. Akurat w jednej z upaństwowionych, niegdyś ich kamienic był wolny pokoik z wnęką kuchenną. Zostali lokatorami we własnym domu. Florentyna, która już do końca życia musiała się liczyć z każdą złotówką, nie załamała się. Wyznawała zasadę, że zawsze trzeba wspierać biedniejszych, mniej zaradnych. Jeśli ktoś na Tykocińskiej zachorował albo dotknął go zły los, mógł być pewien, że pani Flora rychło zapuka do jego drzwi. W kamienicy lokatorzy zwracali się do niej jak do właścicielki; gdy ktoś chciał przeprowadzić generalny remont, pytał, czy zezwala. Choć nikt nie wierzył, że wróci stare prawo własności.
– A może Ewa, bratanica pani Flory, coś wie na temat testamentu? – wpadł na pomysł któryś z mieszkańców Tykocińskiej, podobnie jak inni powątpiewający w to, co powiedziała im nowa właścicielka domów. – Ale gdzie ją znaleźć? Ewa mieszkała ze swoją ciotką Florentyną Krzeszewską przez 16 lat. Mochecka odnalazła panią doktor w jednym z warszawskich szpitali. Bratanica ze zdumieniem wysłuchała opowieści swej dawnej koleżanki z podwórka. Nigdy nie słyszała o krewnym z B. – Przecież ja mam w domu testament cioci – powiedziała. Jeszcze tego samego dnia radna dostała do rąk pożółkły już papier z inwokacją w górnym rogu: „Jezu, ufam Tobie”. Przeczytała: „Spadkobierczynią moją ustanawiam Ewę […], aby wykonała mą ostatnią wolę, obdarzając niżej wyszczególnione zgromadzenia religijne […] moim majątkiem w razie jego zwrotu przez państwo”. Podpis i data – 3 czerwca 1979 r. – Nie wykonałam testamentu – wytłumaczyła się pani doktor lokatorom z Tykocińskiej – bo prawnicy władz kościelnych poradzili poczekać na ustawę reprywatyzacyjną.
Drobne przeoczenie
Mochecka o sfałszowaniu testamentu zawiadomiła prokuraturę rejonową. Organy ścigania zamówiły ekspertyzy testamentu Flory z 1982 r. Biegli doszli do wniosku, że widniejący tam podpis Krzeszewskiej został podrobiony na podstawie jej prawdziwego pisma sprzed 60 lat, kiedy kobieta parafowała akt notarialny. Fałszywy testament stworzono poprzez zeskanowanie poszczególnych liter, które niegdyś wyszły spod ręki Florentyny, ułożenie z nich tekstu w programie komputerowym, następnie przekopiowanie wydruku na kartkę przez szybę. Litery niewystępujące w podpisie, a potrzebne w tekście testamentu, usiłowano dopasować do pierwowzoru. Fałszerz potknął się na tym, że pismo każdego człowieka zmienia się w ciągu życia. Inne są skoki linii, kąt nachylenia liter.
Tymczasem rzekomy testament z 1982 r. nie był odwzorowywany na próbce pism ofiarodawczyni z końca lat 70., gdy miała już drżącą starczą rękę, co widać na kartkach pocztowych adresowanych do bratanicy Ewy. Zatem sfałszowany, ale przez kogo? Kazano Mirosławowi K. napisać pod dyktando kwestionowany testament. Mozolił się bardzo, stawiał kulfony, sadził grube błędy ortograficzne. Stało się jasne, że to nie on podrobił testament. Pytanie kto pozostało otwarte. Prokuratura się tym nie zajęła. Do sądu wpłynął akt oskarżenia przeciwko K. Czekał na wolny termin rozpoczęcia procesu. Tymczasem oszuści zaczęli tracić grunt pod nogami. Pod znakiem zapytania stanęło przyznane już odszkodowanie za kolejne nieruchomości Krzeszewskich, place i kamienice przy Wspólnej oraz Hożej. Samozwańczych spadkobierców zgubiła chciwość. Gdyby zadowolili się kwotą, którą akceptował Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, mieliby miliony złotych w kieszeni. Ale chcąc jeszcze więcej, odwołali się i weszli w sądowy spór ze Skarbem Państwa. Nim doszło do cywilnego wyroku, wypłynęła sprawa sfałszowania testamentu i prezes urzędu zawiesił postępowanie administracyjne.
To fałszerz
Zaczął się proces. Obrońca oskarżonego robił wszystko, aby odwlec wyrok. W między czasie K. sprzedał kilka ze spadkowych domów przy ulicy Tykocińskiej swoim zięciom. Niestrudzona Mochecka przedłożyła na rozprawie kopię testamentu męża pani Flory. Treść tego dokumentu spisanego w 1950 r. w obecności notariusza wskazywała, że rzekomi spadkobiercy z B. go nie znali. W przeciwnym razie inaczej wyglądałaby ich pokrętna droga do zawłaszczenia cudzego majątku. Było widoczne, że adwokat oskarżonego pilnował, aby jego klient nie palnął czegoś, co zaszkodzi linii obrony. Gdy tylko Mirosław K. wstawał, aby odpowiedzieć sądowi, mecenas przytrzymywał go ręką i z przylepionym do twarzy uśmiechem szeptał coś do ucha. O ile oskarżony sprawiał wrażenie nie bardzo rozumiejącego, co się dzieje, to jego żona wręcz przeciwnie, z dużą pewnością wyrzucała z siebie lawinę słów.
– Jak to było z testamentem cioci? – zapytał sędzia. – Wybraliśmy się kiedyś do znajomych w Warszawie – opowiadała. – To był 1982 r., tuż przed Bożym Narodzeniem. Mąż mówi, że przy okazji odwiedzi ciotkę Florę. Czekam, czekam, już się zrobiło ciemno, a mojego Mirka nie widać. Wreszcie dzwonek do drzwi. Gdy na chwilę zostaliśmy sami, szepnął mi: „Chodź na spacer, coś ci pokażę”. Na dworze wyjął z kieszeni kopertę, „przeczytaj”, prosi… (pomruki z ław okupowanych przez mieszkańców Tykocińskiej: „Środek zimy, chyba pod latarnią czytali”).
– Ja się patrzę – ciągnęła niezrażona Irena K. – a to testament cioci. „Po co nam”, mówię do męża, „i tak państwo nie odda”. Aż gdzieś w 1995 r. w telewizji ogłosili, że w Warszawie powstało stowarzyszenie kamieniczników i że się zgłaszają osoby zainteresowane zwrotem własności zagrabionej przez komunistów. Pojechaliśmy na spotkanie, tłok był wielki. – Czy pani pisała listy do Florentyny Krzeszewskiej, może zachowała się jakaś korespondencja? – Raczej nie. Ale za to często dzwoniłam do cioci. (W ławach ironiczne uśmieszki, dogadywania. Niby szeptem, ale niesie po sali: „Chyba na pocztę, bo pani Flora nie miała telefonu”). Ostatnie pytanie tego dnia: – Kto to jest pani Ewa? – Dokładnie to nie powiem.
Najważniejszy świadek, doktor Ewa, która likwidując po śmierci ciotki jej mieszkanie, przeglądała szuflady, okazała sądowi znalezione tam różne zapiski, a także notes z telefonami. Choć roiło się w nim od różnych nazwisk, nie było krewnych z B. Obrońca uchwycił się ostatniej deski ratunku, zażądał trzeciej ekspertyzy grafologicznej, tym razem na dowód, że jego klient rzekomo sfałszowany testament otrzymał z rąk Florentyny. Przecież staruszka mogła zmienić swoją ostatnią wolę. Wszystko, co zachowała z papierów cioci jej bratanica: kartki pocztowe, pisma urzędowe z lat 70. i 80., zostało odesłane do biegłego pismoznawcy prof. Tadeusza Tomaszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Szczegółowa opinia przesłana do sądu na kilkunastu stronach maszynopisu potwierdziła wcześniejsze ustalenia prokuratury. Testament z 1982 r. nie wyszedł spod ręki Florentyny Krzeszewskiej. Biegły wykluczył też, aby skomplikowanego fałszerstwa dokonał osobiście Mirosław K. Sąd uznał, że oskarżony co najmniej współdziałał w zleceniu podrobienia testamentu, i skazał go na trzy lata pozbawienia wolności. Mieszkańcy domów przy Tykocińskiej założyli Stowarzyszenie Obrony Praw Lokatorskich. Alarmowali różne władze, że rzekomi spadkobiercy, nie uznając wyroku sądu, sprzedali nabyte drogą oszustwa kamienice deweloperom. Ponadto, że skazany K. odebrał duże odszkodowania od gminy za mieszkania sprzedane lokatorom przed wypłynięciem sprawy testamentu.
Złodziejom nie płacę
Uprawomocnienie się skazującego wyroku – jest już 2009 r. – nie zmieniło nic dla „sprzedanych” mieszkańców z ulicy Tykocińskiej. Deweloper, twierdząc, że dokonał transakcji w dobrej wierze, znalazł już dla kamienic kolejnego nabywcę. A ten ustanowił czynsze w wysokości, której nie mogły sprostać osoby starsze, żyjące z emerytury. Na początku wszyscy lokatorzy odgrażali się, że nie będą płacić czynszu komuś, kto wzbogacił się na sfałszowaniu ostatniej woli pani Florentyny. Potem uradzili, że będą regulować rachunki za prąd, gaz i wodę, a pieniądze za czynsz obliczany „po staremu” zdeponują na specjalnym koncie pod pieczą sądu, aż zgodnie z ostatnią wolą testatorki jej kamienice dostaną siostry albertynki. Jednakże odkręcenie skutków podmienienia testamentów wymagało zaangażowania adwokata, a na to lokatorów z Tykocińskiej nie było stać. Z czasem każdy na własną rękę szukał wyjścia. Niestety, wszystkie decyzje były tylko mniejszym złem.
Osłabli w walce, a nawet załamali się, gdy listonosz przyniósł wezwania do sądu w sprawie eksmisji. Barbara G., przewodnicząca Stowarzyszenia Obrony Praw Lokatorskich, z płaczem pożegnała zaprzyjaźnionych mieszkańców domu i wyprowadziła się do syna. Jej sąsiadka, starsza pani, która całe życie spędziła na Tykocińskiej, musiała się wynieść do krewnych. Lokator z parteru sprzedał działkę po rodzicach i kupił kawalerkę. Inny zmarł, gdy komornik wszedł mu na rentę. Poddali się wszyscy poza Adamem Kozłowskim, artystą malarzem, który postanowił, że nie będzie płacił czynszu za zajmowaną kawalerkę komuś, kto nabył nieruchomości od oszustów. Owszem, odda należne pieniądze, ale tylko właścicielom, czyli siostrom albertynkom.
Kozłowski nie chodzi z głową w chmurach – wie, że prawo jest przeciwko jego zasadom. Adwokat córki Mirosława K. twierdzi, że wyrok w sprawie karnej (dotyczący jej ojca, od którego kupiła kamienice) nie przekreśla uprawnień kolejnego nabywcy nieruchomości. Nowy tytuł własności jest wpisany do ksiąg wieczystych, a pozostałe okoliczności nie mają tu znaczenia. Sprawa Adama Kozłowskiego trafiła do sądu, który wydał wyrok nakazujący zapłatę czynszu. Opornym dłużnikiem zajął się komornik. Obrazy artysty wycenił – jak twierdzi Kozłowski – według metra. Malarz stracił znaczną część swego dorobku. Miesiąc temu na spotkanie z mieszkańcami Targówka w dzielnicowym domu kultury przyniósł swoje ostatnie obrazy, które dopiero czeka licytacja. Usiłował zainteresować publiczność swą tragedią, a także racjami moralnymi. Odniosłam wrażenie, że nie znalazł zrozumienia. Po spotkaniu podszedł do mnie młody mężczyzna z pytaniem, jak to się stało, że w sprawie Mirosława K. prokurator nie był zainteresowany, kto stał za analfabetą i przygotował mu profesjonalnie podrobiony testament. Nie znam odpowiedzi.
Imię bratanicy zostało na jej życzenie zmienione.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.