Sopot 2000 - festiwal zmienia się w biesiadę
Muzyka etniczna, wło-skie belcanto i sztuka wokalna Heleny Vondraăkovej stworzą na tegorocznym festiwalu sopockim swojską mieszankę repertuarową. Impreza, rozgrywająca się na linii molo - Monciak - Opera Leśna, powinna mieć właśnie letniskowy charakter i odciąć się od tradycji napuszonych PRL-owskich festiwali.
Epoka, w której Tatiana Miansarowa, radziecka piosenkarka nagrodzona w Sopocie, tańczyła z radości na dachu syrenki, minęła bezpowrotnie. Teraz w Operze Leśnej prezentuje się Whitney Houston, ale ta gwiazda daje nam znacznie bardziej bolesne nauczki. Zafundowała widzom (w telewizji oglądało ją więcej rodaków niż papieża podczas ostatniej pielgrzymki) zaledwie próbę generalną przed europejską trasą. Wystąpiła w stroju domowym, podobnie jak córeczka artystki, której obecność miała ocieplić kontakt z widownią. Najgorsze jednak, że zamiast songów w stylu belcanto, wymagających eksploatacji głosu, gwiazda zaprezentowała mówiony repertuar hiphopowy. Tyle tylko że jej pojawienie się w atmosferze narodowego święta podsyciło apetyty widzów.
Bryanowi Adamsowi, który w tym roku wystąpi w charakterze gwiazdy, trudno będzie te apetyty zaspokoić - mimo że artysta sprzedał dotychczas 50 mln płyt i jest niezłym showmanem. Poza wszystkim wystąpi jednak w cieniu Tiny Turner, która zaledwie kilka dni wcześniej na sopockim hipodromie dała swój zapowiadany długo wcześniej koncert wieńczący ponadczterdziestoletnią karierę. Tak więc sopocki festiwal nieodwołalnie traci przywilej otwierania naszej estrady na trendy światowe, co było jego specjalnością przez ostatnich czterdzieści lat. W latach 90. udawało mu się zachować klasę tylko sporadycznie: w 1995 r., kiedy miał do zaoferowania Chucka Berry'ego i Annie Lennox, czy trzy lata później, gdy pojawili się na nim Chris Rea i The Corrs. Wielki telewizyjny plebiscyt, jaki towarzyszył koncertowi Whitney Houston, może być próbą kontynuowania polityki lat wcześniejszych, kiedy wmawiano publiczności, że nieco wyblakłe nazwiska - Shirley Bassey, Jose Feliciano, Johnny Cash - ciągle pozostają gwiazdami pierwszej wielkości.
Mimo całkowitej transformacji rynku muzycznego, sopocka gala rządzi się wciąż starymi prawami. Telewizja, która współorganizuje imprezę, nie waha się wyłożyć bajońskich sum na występ megagwiazdy, choć ich wysokość przemilcza. Tymczasem Whitney Houston objechała całą Europę z komercyjnym koncertem promującym jej nową płytę, ale tylko u nas wystąpiła jako gwiazda festiwalu - za osobne wysokie honorarium. Zagraniczne imprezy tego typu odbywają się według ścisłego finansowego rozdzielnika. Wykonawca śpiewa za wynegocjowaną kwotę, ponieważ liczy na to, że na rynku muzycznym, który otwiera się dla niego po takim występie, sprzeda więcej płyt. Kim Wilde czy C.C. Catch na początku lat 90. występowały za honorarium w granicach 5-10 tys. USD. Tyle że z ich menedżerami konsultowano wcześniej, jaką liczbę płyt taki koncert pomoże upłynnić.
Na gale można było sobie pozwalać w sytuacji, kiedy festiwal był sztucznym tworem propagandowym. W dobie PRL Sopot - podobnie jak Tokio, Stambuł czy Caracas - zrzeszony był w Amerykańskiej Federacji Organizatorów Festiwali, która rozdzielała nagrody według klucza towarzyskiego, a nie artystycznego. Do tego samego kręgu należały zresztą Bratysławska Lira czy bułgarski Złoty Orfeusz, tyle że nie organizowano ich z tak wielkim rozmachem. Wszystkie jednak polegały na tym, że w sezonie zjeżdżali się artyści z państw Układu Warszawskiego, by ustalić z pomocą władz partyjnych hierarchię ważności i zakontraktować koncerty na przyszły sezon. W tym samym czasie analogiczne festiwale na Zachodzie, jak włoskie San Remo, zaczęły wegetować na prawach lokalnych imprez towarzyskich. A muzyczna Europa uginała się już pod presją światowej inwazji rocka. Duże festiwale rockowe, jak niemiecki Rock am Ring, duński Roskilde czy Reading w Anglii, nie tylko ściągały publiczność kilka razy liczniejszą, ale też wyraźnie wpływały na muzyczne mody. Festiwal Eurowizji - największa impreza w starym europejskim stylu - ściągał startujące gwiazdki, których zresztą i tak nie był w stanie wypromować.
Za Sopotem wlecze się ponura historia. Opera Leśna, w której stoi słynny namiot, zlokalizowana została tu już w 1909 r., kiedy szczególną akustykę tego miej-sca odkrył kapelmistrz gdańskiego Teatru Miejskiego. Teren tak dalece nadawał się do nadawania muzyki chóralnej, że po krótkim epizodzie beethovenowskim zaczęto tu wystawiać Wagnera w ramach specjalnego festiwalu, na który zjeżdżały zresztą gwiazdy z całej Europy. W okresie świetności, w latach 30., jeden występ gromadził nawet 500 śpiewaków. Niebawem te imprezy muzyczne przeobraziły się w nacjonalistyczne spędy przy pochodniach. W miejscu, gdzie później rozbrzmiewały pogodne piosenki, słychać było gromkie "Sieg Heil!". Ostatni taki festiwal odbył się tu w 1943 r. Później amfi-teatr popadał w ruinę, ponieważ aż do początku lat 60. nie wyobrażano sobie w Polsce zorganizowania piosenkarskiej imprezy plenerowej na skalę, jaką oferowała Opera Leśna.
Trzy pierwsze "sopockie" festiwale - a powstanie imprezy zawdzięczamy głównie uporowi zmarłego niedawno Władysława Szpilmana - odbywały się więc w hali Stoczni Gdańskiej, która miała wszelkie wady tego typu pomieszczeń. Wówczas festiwalom piosenkarskim powodziło się jednak w Europie jeszcze na tyle, że nasze występy transmitowały nie tylko wszystkie rozgłośnie krajów demokracji ludowej, ale nawet jedenaście zachodnich. Sopot zyskał tak duży prestiż, że kiedy kilka lat po starcie festiwalu zorganizowano "święto polskiej piosenki" w Opolu, renomowane gwiazdy (np. Violetta Villas) zrezygnowały z występów, uważając je za zawodową degradację. Miarą chaosu, jaki wtedy panował na sopockiej scenie, był fakt, że w 1963 r. o Bursztynowego Słowika konkurowały z sobą tak różne piosenki, jak "Pust wsiegda budiet sołnce" Tatiany Miansarowej i "Czarne anioły" wykonywane przez Ewę Demarczyk.
Nie była to jednak wyłącznie impreza muzyczna - tutaj, przed obiektywem kamer, które od 1968 r. retransmitowały koncerty do wszystkich krajów Interwizji, dokonywał się spektakularny kontakt Wschodu z Zachodem. Ważniejsze od tego, co pokazywały kamery, były kulisy; o nich głośno było dzięki stugębnej plotce. Najszerzej rozchodziły się informacje o kaprysach wielkich gwiazd, co w Polsce stało się niepisanym zwyczajem. Kiedy Demis Roussos zażądał pokoju z klimatyzacją, a Grand Hotel takim nie dysponował, personel wnosił mu do pokoju kawały lodu w kubłach. Gdy zespół Boney M. chciał białym helikopterem podróżować po Polsce, przemalowano w tym celu śmigłowiec wojskowy. Zdarzały się również zabawne historie o odcieniu politycznym. Kiedy w 1969 r. radziecki piosenkarz Leonid Utiosow wykonywał swą piosenkę z playbacku, taśma się zerwała, a bezradny i wściekły artysta, przekonany, że padł ofiarą sabotażu, zagroził oddaniem sprawy Urzędowi Bezpieczeństwa. Gdy w trakcie festiwalu w 1964 r. zmarł przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki, imprezę przerwano na trzy dni, ogłaszając żałobę narodową. Bałagan hotelowy, jaki towarzyszył tej operacji, pobił wszelkie rekordy, nawet na tle PRL-owskiego rozgardiaszu. Jerzy Gruza, wielokrotny dyrektor festiwalu, wspominał, że dla niego pierwszym sygnałem upadku komunizmu była sytuacja z lat 80., kiedy jedna z radzieckich gwiazdek w trakcie występu stanęła na głowie, nie zważając na to, że w pierwszym rzędzie siedzi ambasador ZSRR w Polsce.
Epoka, w której Tatiana Miansarowa, radziecka piosenkarka nagrodzona w Sopocie, tańczyła z radości na dachu syrenki, minęła bezpowrotnie. Teraz w Operze Leśnej prezentuje się Whitney Houston, ale ta gwiazda daje nam znacznie bardziej bolesne nauczki. Zafundowała widzom (w telewizji oglądało ją więcej rodaków niż papieża podczas ostatniej pielgrzymki) zaledwie próbę generalną przed europejską trasą. Wystąpiła w stroju domowym, podobnie jak córeczka artystki, której obecność miała ocieplić kontakt z widownią. Najgorsze jednak, że zamiast songów w stylu belcanto, wymagających eksploatacji głosu, gwiazda zaprezentowała mówiony repertuar hiphopowy. Tyle tylko że jej pojawienie się w atmosferze narodowego święta podsyciło apetyty widzów.
Bryanowi Adamsowi, który w tym roku wystąpi w charakterze gwiazdy, trudno będzie te apetyty zaspokoić - mimo że artysta sprzedał dotychczas 50 mln płyt i jest niezłym showmanem. Poza wszystkim wystąpi jednak w cieniu Tiny Turner, która zaledwie kilka dni wcześniej na sopockim hipodromie dała swój zapowiadany długo wcześniej koncert wieńczący ponadczterdziestoletnią karierę. Tak więc sopocki festiwal nieodwołalnie traci przywilej otwierania naszej estrady na trendy światowe, co było jego specjalnością przez ostatnich czterdzieści lat. W latach 90. udawało mu się zachować klasę tylko sporadycznie: w 1995 r., kiedy miał do zaoferowania Chucka Berry'ego i Annie Lennox, czy trzy lata później, gdy pojawili się na nim Chris Rea i The Corrs. Wielki telewizyjny plebiscyt, jaki towarzyszył koncertowi Whitney Houston, może być próbą kontynuowania polityki lat wcześniejszych, kiedy wmawiano publiczności, że nieco wyblakłe nazwiska - Shirley Bassey, Jose Feliciano, Johnny Cash - ciągle pozostają gwiazdami pierwszej wielkości.
Mimo całkowitej transformacji rynku muzycznego, sopocka gala rządzi się wciąż starymi prawami. Telewizja, która współorganizuje imprezę, nie waha się wyłożyć bajońskich sum na występ megagwiazdy, choć ich wysokość przemilcza. Tymczasem Whitney Houston objechała całą Europę z komercyjnym koncertem promującym jej nową płytę, ale tylko u nas wystąpiła jako gwiazda festiwalu - za osobne wysokie honorarium. Zagraniczne imprezy tego typu odbywają się według ścisłego finansowego rozdzielnika. Wykonawca śpiewa za wynegocjowaną kwotę, ponieważ liczy na to, że na rynku muzycznym, który otwiera się dla niego po takim występie, sprzeda więcej płyt. Kim Wilde czy C.C. Catch na początku lat 90. występowały za honorarium w granicach 5-10 tys. USD. Tyle że z ich menedżerami konsultowano wcześniej, jaką liczbę płyt taki koncert pomoże upłynnić.
Na gale można było sobie pozwalać w sytuacji, kiedy festiwal był sztucznym tworem propagandowym. W dobie PRL Sopot - podobnie jak Tokio, Stambuł czy Caracas - zrzeszony był w Amerykańskiej Federacji Organizatorów Festiwali, która rozdzielała nagrody według klucza towarzyskiego, a nie artystycznego. Do tego samego kręgu należały zresztą Bratysławska Lira czy bułgarski Złoty Orfeusz, tyle że nie organizowano ich z tak wielkim rozmachem. Wszystkie jednak polegały na tym, że w sezonie zjeżdżali się artyści z państw Układu Warszawskiego, by ustalić z pomocą władz partyjnych hierarchię ważności i zakontraktować koncerty na przyszły sezon. W tym samym czasie analogiczne festiwale na Zachodzie, jak włoskie San Remo, zaczęły wegetować na prawach lokalnych imprez towarzyskich. A muzyczna Europa uginała się już pod presją światowej inwazji rocka. Duże festiwale rockowe, jak niemiecki Rock am Ring, duński Roskilde czy Reading w Anglii, nie tylko ściągały publiczność kilka razy liczniejszą, ale też wyraźnie wpływały na muzyczne mody. Festiwal Eurowizji - największa impreza w starym europejskim stylu - ściągał startujące gwiazdki, których zresztą i tak nie był w stanie wypromować.
Za Sopotem wlecze się ponura historia. Opera Leśna, w której stoi słynny namiot, zlokalizowana została tu już w 1909 r., kiedy szczególną akustykę tego miej-sca odkrył kapelmistrz gdańskiego Teatru Miejskiego. Teren tak dalece nadawał się do nadawania muzyki chóralnej, że po krótkim epizodzie beethovenowskim zaczęto tu wystawiać Wagnera w ramach specjalnego festiwalu, na który zjeżdżały zresztą gwiazdy z całej Europy. W okresie świetności, w latach 30., jeden występ gromadził nawet 500 śpiewaków. Niebawem te imprezy muzyczne przeobraziły się w nacjonalistyczne spędy przy pochodniach. W miejscu, gdzie później rozbrzmiewały pogodne piosenki, słychać było gromkie "Sieg Heil!". Ostatni taki festiwal odbył się tu w 1943 r. Później amfi-teatr popadał w ruinę, ponieważ aż do początku lat 60. nie wyobrażano sobie w Polsce zorganizowania piosenkarskiej imprezy plenerowej na skalę, jaką oferowała Opera Leśna.
Trzy pierwsze "sopockie" festiwale - a powstanie imprezy zawdzięczamy głównie uporowi zmarłego niedawno Władysława Szpilmana - odbywały się więc w hali Stoczni Gdańskiej, która miała wszelkie wady tego typu pomieszczeń. Wówczas festiwalom piosenkarskim powodziło się jednak w Europie jeszcze na tyle, że nasze występy transmitowały nie tylko wszystkie rozgłośnie krajów demokracji ludowej, ale nawet jedenaście zachodnich. Sopot zyskał tak duży prestiż, że kiedy kilka lat po starcie festiwalu zorganizowano "święto polskiej piosenki" w Opolu, renomowane gwiazdy (np. Violetta Villas) zrezygnowały z występów, uważając je za zawodową degradację. Miarą chaosu, jaki wtedy panował na sopockiej scenie, był fakt, że w 1963 r. o Bursztynowego Słowika konkurowały z sobą tak różne piosenki, jak "Pust wsiegda budiet sołnce" Tatiany Miansarowej i "Czarne anioły" wykonywane przez Ewę Demarczyk.
Nie była to jednak wyłącznie impreza muzyczna - tutaj, przed obiektywem kamer, które od 1968 r. retransmitowały koncerty do wszystkich krajów Interwizji, dokonywał się spektakularny kontakt Wschodu z Zachodem. Ważniejsze od tego, co pokazywały kamery, były kulisy; o nich głośno było dzięki stugębnej plotce. Najszerzej rozchodziły się informacje o kaprysach wielkich gwiazd, co w Polsce stało się niepisanym zwyczajem. Kiedy Demis Roussos zażądał pokoju z klimatyzacją, a Grand Hotel takim nie dysponował, personel wnosił mu do pokoju kawały lodu w kubłach. Gdy zespół Boney M. chciał białym helikopterem podróżować po Polsce, przemalowano w tym celu śmigłowiec wojskowy. Zdarzały się również zabawne historie o odcieniu politycznym. Kiedy w 1969 r. radziecki piosenkarz Leonid Utiosow wykonywał swą piosenkę z playbacku, taśma się zerwała, a bezradny i wściekły artysta, przekonany, że padł ofiarą sabotażu, zagroził oddaniem sprawy Urzędowi Bezpieczeństwa. Gdy w trakcie festiwalu w 1964 r. zmarł przewodniczący Rady Państwa Aleksander Zawadzki, imprezę przerwano na trzy dni, ogłaszając żałobę narodową. Bałagan hotelowy, jaki towarzyszył tej operacji, pobił wszelkie rekordy, nawet na tle PRL-owskiego rozgardiaszu. Jerzy Gruza, wielokrotny dyrektor festiwalu, wspominał, że dla niego pierwszym sygnałem upadku komunizmu była sytuacja z lat 80., kiedy jedna z radzieckich gwiazdek w trakcie występu stanęła na głowie, nie zważając na to, że w pierwszym rzędzie siedzi ambasador ZSRR w Polsce.
Więcej możesz przeczytać w 34/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.