"Gniew oceanu" - kolejna "wspaniała katastrofa" w dziejach kina
Nie "Gladiator", lecz "Gniew oceanu" Wolfganga Petersena cieszył się tego lata największą popularnością - ogłosiła pra-sa amerykańska. W trakcie pierwszego weekendu na ekranach wysokobudżetowa produkcja z oceanicznym sztormem w roli głównej zarobiła o 7 mln USD więcej niż historia zemsty rzymskiego wodza. Znów sprawdziła się więc stara hollywoodzka recepta na sukces filmu z udziałem żywiołu: nie demonstrowane wcześniej efekty specjalne plus krzepiące przesłanie moralne i miła twarz amanta na pierwszym planie.
W filmie Petersena najbardziej imponują fale, które przewyższają rybacki kuter kilkanaście razy, nie topiąc go. Reżyser rozpoczął produkcję od zebrania ekipy techników, która gwarantowała, że obraz morza w jego filmie przewyższy wszystko, co do tej pory pokazano. Udało się - nawet w warstwie dźwiękowej. Wiatr to gama wrażeń słuchowych: od gwizdu przy 9 stopniach w skali Beauforta po grę organów przy 12 stopniach. Krzepiącym wsadem moralnym tej historii jest opowieść o dzielnych ludziach morza - rybakach i ratownikach - których poświęcenie w ekstremalnych warunkach imponuje mieszczańskiemu widzowi. Ozdobą pierwszego planu jest George Clooney, kapitan kutra, którego najwięcej widzów pamięta z roli lekarza w serialu "Ostry dyżur". Aktor ma aż zanadto pogodną twarz. Wypominano mu, że nawet walcząc z terrorystami w filmie "Peacemaker", nie przestawał się uśmiechać. Reżyser wyciągnął wnioski - w "Gniewie oceanu" Clooney obnosi brodę, co upodabnia go do bohaterów Hemingwaya. Suma atrakcji jest więc wystarczająca.
W sensie postępów sztuki filmowej "Gniew oceanu" nie wnosi jednak - poza technologią - niczego nowego. Katastrofa zawsze była osią ekranowego konfliktu, tyle że od początku eksploatowano tę jej odmianę, w której zagłada następuje masowo. Jest to dla widza artystyczna symulacja apokalipsy. Wobec nieuchronnego końca następuje przyspieszenie licznych procesów psychicznych. Widz jest tych zjawisk ciekawy na tej zasadzie, na jakiej zainteresowanie budzi w nim każda sytuacja ostateczna. Wypadek samochodowy lub podobna okoliczność zawsze gromadzi wianuszek gapiów zaabsorbowanych widokiem cudzej śmierci. Ten mechanizm funkcjonuje również w kinie. Film katastroficzny należy do tzw. kina lęku, a psychologowie jego powodzenie tłumaczą tym, iż masowa widownia podświadomie uwalnia się od strachu wówczas, gdy na ekranie widzi wielkie zbiorowe nieszczęście, którego się obawia. Już w 1898 r. widzów przyciągał wyreżyserowany przez Georgesa Meliesa obraz "Eksplozja i zatonięcie krążownika 'Maine'". Cztery lata później dużym powodzeniem cieszył się "Wybuch wulkanu Mont Pelee na Martynice" i "Katastrofa balonu Pax". Kiedy w 1906 r. San Francisco strawił gigantyczny pożar, w kinach całego świata zaczęto równoległe wyświetlać kilka filmów poświęconych temu tragicznemu wydarzeniu. Bez scen katastrofy nie mogła się właściwie obyć żadna licząca się superprodukcja, więc wmontowywano je w najrozmaitsze fabuły. Kataklizm pod postacią pożaru Rzymu pojawia się w "Quo vadis?" z 1913 r., w późniejszej o trzy lata słynnej "Nietolerancji" Davida Gryffitha, gdzie za pretekst do efektownych scen posłużył upadek Babilonu, a nawet w historyczno-biblijnej kobyle, jaką było "Dziesięcioro przykazań" Cecila B. DeMille'a. Tutaj hekatombą było zatopienie w Morzu Czerwonym jazdy egipskiej ścigającej Żydów. Jeszcze dzisiaj ta scena imponuje rozmachem i realizmem, choć po wojnie niemal każdy rok przynosił nowe osiągnięcia w filmowaniu zbiorowej zagłady.
Drogę przetarli światowemu kinu Japończycy, którzy skrzyżowali katastrofę z filmem o potworach. W pierwszych obrazach z udziałem Godzilli wykorzystywano jeszcze miniaturowe kartonowe modele wielkich miast, które rozgniatała bestia - trudno było jednak ukryć, że na przykład dachówki, które fruwały w oddechu gada, nie są z kamiennej masy, lecz z kolorowych papierków. Przełom nastąpił w początku lat 70. wraz z wprowadzeniem na ekran technik elektronicznego montażu. Wówczas gatunek zyskał nową nazwę - spectacular disaster i stał się dla Hollywood sposobem na pozyskanie najszerszej widowni. Wrażenie wzmacniało też upowszechnienie się techniki sourand, czyli takiej emisji dźwięku w sali kinowej, która powoduje wrażenie drgania całej przestrzeni wokół widzów.
Filmy poświęcone spektakularnym katastrofom zaczęły bić rekordy kasowe od początku lat 70. Dekadę otwiera sukces filmu "Port lotniczy" (1970 r.), "Tragedia Posejdona" okazuje się najchętniej oglądanym filmem w 1973 r., a dwa lata później ten rekord należy już do "Szczęk" Stevena Spielberga. W następnej dekadzie kino światowe traktowało katastrofę na zasadzie pożyczki - w niemal wszystkich ówczesnych przebojach kasowych - od "Poszukiwaczy zaginionej Arki" (rekord w 1981 r.) po "Gliniarza z Beverly Hills 2" (rekord z 1987 r.) wykorzystano efekty pirotechniczne, które niewiele ustępują tradycyjnej katastrofie. W latach 90. niszczący żywioł miał również kilka spektakularnych powrotów. Rekordzistą kasowym roku 1993 był "Park jurajski" Spielberga, a "Titanic" Jamesa Camerona z 1997 r. uchodzi wręcz za film dekady.
To efektowne kino, aby się pozbyć etykietki taniej rozrywki dla gawiedzi potrzebowało uwiarygodnienia w postaci aktorów o znanych nazwiskach. Udało się to dopiero w 1974 r., kiedy w "Płonącym wieżowcu" wystąpili Paul Newman, Steve McQueen, Faye Dunaway, a nawet staruszek Fred Astaire. "Titanic" z 1997 r. również nie byłby tak przekonujący, mimo ogromu zastosowanych środków, gdyby w scenariuszu nie było wątku miłosnego, a w roli amanta nie wystąpiłby ulubieniec damskiej publiczności Leonardo DiCaprio. Warto odnotować, że wraz z postępem technologii znacznie poprawiły się warunki pracy
aktorów. Leonardo DiCaprio, mimo iż musiał godzinami biegać po zalanej wodą makiecie okrętu, mógł odpocząć w suchej garderobie. Trzydzieści lat wcześniej gwiazdorska obsada "Tragedii Posejdona" (np. Gene Hackman) musiała całymi dniami przesiadywać w wilgotnych ubraniach w pomieszczeniach, w których rozgrywała się akcja, ponieważ film kręcono chronologicznie, scena po scenie.
A tymczasem aktor okazuje się równie ważnym elementem układanki jak żywioły. Katastrofa ma bowiem także inną, bardziej ludzką stronę. Dla uczestników apokalipsy nadciągający koniec świata jest ostateczną próbą charakteru. W obliczu nieuchronnej śmierci opadają maski - szlachetni są jeszcze bardziej szlachetni, a dranie jeszcze bardziej niemoralni. W "Płonącym wieżowcu" skorumpowany budowniczy, który doprowadził do katastrofy (Richard Chamberlain), pierwszy rzuca się do ucieczki, nie dbając o los kobiet i starców. Oczywiście zostaje za to ukarany upadkiem z ogromnej wysokości. Dla małżeństwa, które przeżywa kryzys w trakcie "Trzęsienia ziemi", kataklizm jest okazją do odnowy związku. W "Lawinie" pazerny dyrektor schroniska, który nie zamknął swej instytucji mimo zagrożenia, w wyniku katastrofy przeżywa wewnętrzną przemianę. Biada reżyserowi, który na fali fascynacji efektami zbagatelizuje taki wątek. W "Twisterze" z 1996 r., opowiadającym o próbie poskromienia trąby powietrznej przez młodą panią naukowiec, ten wątek wypada wyjątkowo blado i film nie zyskał większego powodzenia. W nakręconych w tym czasie filmach o wulkanach, z których jeden wybuchał nawet w centrum Los Angeles, również zabrakło przekonującego motywu "ludzkiego" - minęły bez echa.
Kiedy tego lata czytamy, że aktorzy "Gniewu oceanu" musieli ukończyć kurs ratownictwa okrętowego z udziałem śmigłowców, również nie czujemy się zaskoczeni. Film katastroficzny kręci się także po to, by imponować widzowi cyklem przygotowań, a już zwłaszcza gigantycznymi liczbami związanymi z pracą na planie. Producenci "Roju" z 1978 r. (reż. Irwin Allen) rozgłaszali, że w ich obrazie zademonstrowano największą liczbę żywych stworzeń - zagrały w nim bowiem 22 mln pszczół. Ubezpieczenie obsady aktorskiej przed ich ukąszeniem pochłonęło 70 mln USD. Zdarzały się też sytuacje odwrotne - robiono wiele, by ochronić grające w filmie owady. W obrazie "Pająki", wyprodukowanym przez Stevena Spielberga, kalifornijskie miasteczko opanowują owady-mutanty, których zgromadzono na planie kilkanaście tysięcy. Aby zadośćuczynić obrońcom zwierząt, żaden z nich nie został zabity, mimo że na ekranie ginie ich, jak się wydaje, sporo. Jednego nawet rozdeptuje butem główny bohater. Pozornie - bowiem zwierzę ocalało, gdyż aktor miał wydrążony obcas. Podobne historie producenci filmów katastroficznych traktują jako doskonałe chwyty reklamowe promujące techniczną sprawność wytwórni. Przy okazji realizacji "Szczęk" takich opowieści skomponowano szczególnie dużo. Mechaniczny rekin - jeden z trzech wykorzystanych w filmie - był ciężką stalową konstrukcją pokrytą poliuretanem. Kiedy uderzył w łódź w trakcie markowanego ataku, przebił jej burtę i ta rzeczywiście zaczęła nabierać wody.
W wypadku naszego rekordu sezonu mamy również pikantny szczegół. Najciekawszy element produkcji "Gniewu oceanu" zgotowała sama natura. Kiedy przygotowywano plan zdjęciowy w Gloucester w stanie Massachusetts, nadciągnął huragan Floyd. Ekipa skoncentrowana na budowaniu wirtualnych kilkudziesięciometrowych fal wpadła w panikę na widok tych, które miały najwyżej pięć metrów.
W filmie Petersena najbardziej imponują fale, które przewyższają rybacki kuter kilkanaście razy, nie topiąc go. Reżyser rozpoczął produkcję od zebrania ekipy techników, która gwarantowała, że obraz morza w jego filmie przewyższy wszystko, co do tej pory pokazano. Udało się - nawet w warstwie dźwiękowej. Wiatr to gama wrażeń słuchowych: od gwizdu przy 9 stopniach w skali Beauforta po grę organów przy 12 stopniach. Krzepiącym wsadem moralnym tej historii jest opowieść o dzielnych ludziach morza - rybakach i ratownikach - których poświęcenie w ekstremalnych warunkach imponuje mieszczańskiemu widzowi. Ozdobą pierwszego planu jest George Clooney, kapitan kutra, którego najwięcej widzów pamięta z roli lekarza w serialu "Ostry dyżur". Aktor ma aż zanadto pogodną twarz. Wypominano mu, że nawet walcząc z terrorystami w filmie "Peacemaker", nie przestawał się uśmiechać. Reżyser wyciągnął wnioski - w "Gniewie oceanu" Clooney obnosi brodę, co upodabnia go do bohaterów Hemingwaya. Suma atrakcji jest więc wystarczająca.
W sensie postępów sztuki filmowej "Gniew oceanu" nie wnosi jednak - poza technologią - niczego nowego. Katastrofa zawsze była osią ekranowego konfliktu, tyle że od początku eksploatowano tę jej odmianę, w której zagłada następuje masowo. Jest to dla widza artystyczna symulacja apokalipsy. Wobec nieuchronnego końca następuje przyspieszenie licznych procesów psychicznych. Widz jest tych zjawisk ciekawy na tej zasadzie, na jakiej zainteresowanie budzi w nim każda sytuacja ostateczna. Wypadek samochodowy lub podobna okoliczność zawsze gromadzi wianuszek gapiów zaabsorbowanych widokiem cudzej śmierci. Ten mechanizm funkcjonuje również w kinie. Film katastroficzny należy do tzw. kina lęku, a psychologowie jego powodzenie tłumaczą tym, iż masowa widownia podświadomie uwalnia się od strachu wówczas, gdy na ekranie widzi wielkie zbiorowe nieszczęście, którego się obawia. Już w 1898 r. widzów przyciągał wyreżyserowany przez Georgesa Meliesa obraz "Eksplozja i zatonięcie krążownika 'Maine'". Cztery lata później dużym powodzeniem cieszył się "Wybuch wulkanu Mont Pelee na Martynice" i "Katastrofa balonu Pax". Kiedy w 1906 r. San Francisco strawił gigantyczny pożar, w kinach całego świata zaczęto równoległe wyświetlać kilka filmów poświęconych temu tragicznemu wydarzeniu. Bez scen katastrofy nie mogła się właściwie obyć żadna licząca się superprodukcja, więc wmontowywano je w najrozmaitsze fabuły. Kataklizm pod postacią pożaru Rzymu pojawia się w "Quo vadis?" z 1913 r., w późniejszej o trzy lata słynnej "Nietolerancji" Davida Gryffitha, gdzie za pretekst do efektownych scen posłużył upadek Babilonu, a nawet w historyczno-biblijnej kobyle, jaką było "Dziesięcioro przykazań" Cecila B. DeMille'a. Tutaj hekatombą było zatopienie w Morzu Czerwonym jazdy egipskiej ścigającej Żydów. Jeszcze dzisiaj ta scena imponuje rozmachem i realizmem, choć po wojnie niemal każdy rok przynosił nowe osiągnięcia w filmowaniu zbiorowej zagłady.
Drogę przetarli światowemu kinu Japończycy, którzy skrzyżowali katastrofę z filmem o potworach. W pierwszych obrazach z udziałem Godzilli wykorzystywano jeszcze miniaturowe kartonowe modele wielkich miast, które rozgniatała bestia - trudno było jednak ukryć, że na przykład dachówki, które fruwały w oddechu gada, nie są z kamiennej masy, lecz z kolorowych papierków. Przełom nastąpił w początku lat 70. wraz z wprowadzeniem na ekran technik elektronicznego montażu. Wówczas gatunek zyskał nową nazwę - spectacular disaster i stał się dla Hollywood sposobem na pozyskanie najszerszej widowni. Wrażenie wzmacniało też upowszechnienie się techniki sourand, czyli takiej emisji dźwięku w sali kinowej, która powoduje wrażenie drgania całej przestrzeni wokół widzów.
Filmy poświęcone spektakularnym katastrofom zaczęły bić rekordy kasowe od początku lat 70. Dekadę otwiera sukces filmu "Port lotniczy" (1970 r.), "Tragedia Posejdona" okazuje się najchętniej oglądanym filmem w 1973 r., a dwa lata później ten rekord należy już do "Szczęk" Stevena Spielberga. W następnej dekadzie kino światowe traktowało katastrofę na zasadzie pożyczki - w niemal wszystkich ówczesnych przebojach kasowych - od "Poszukiwaczy zaginionej Arki" (rekord w 1981 r.) po "Gliniarza z Beverly Hills 2" (rekord z 1987 r.) wykorzystano efekty pirotechniczne, które niewiele ustępują tradycyjnej katastrofie. W latach 90. niszczący żywioł miał również kilka spektakularnych powrotów. Rekordzistą kasowym roku 1993 był "Park jurajski" Spielberga, a "Titanic" Jamesa Camerona z 1997 r. uchodzi wręcz za film dekady.
To efektowne kino, aby się pozbyć etykietki taniej rozrywki dla gawiedzi potrzebowało uwiarygodnienia w postaci aktorów o znanych nazwiskach. Udało się to dopiero w 1974 r., kiedy w "Płonącym wieżowcu" wystąpili Paul Newman, Steve McQueen, Faye Dunaway, a nawet staruszek Fred Astaire. "Titanic" z 1997 r. również nie byłby tak przekonujący, mimo ogromu zastosowanych środków, gdyby w scenariuszu nie było wątku miłosnego, a w roli amanta nie wystąpiłby ulubieniec damskiej publiczności Leonardo DiCaprio. Warto odnotować, że wraz z postępem technologii znacznie poprawiły się warunki pracy
aktorów. Leonardo DiCaprio, mimo iż musiał godzinami biegać po zalanej wodą makiecie okrętu, mógł odpocząć w suchej garderobie. Trzydzieści lat wcześniej gwiazdorska obsada "Tragedii Posejdona" (np. Gene Hackman) musiała całymi dniami przesiadywać w wilgotnych ubraniach w pomieszczeniach, w których rozgrywała się akcja, ponieważ film kręcono chronologicznie, scena po scenie.
A tymczasem aktor okazuje się równie ważnym elementem układanki jak żywioły. Katastrofa ma bowiem także inną, bardziej ludzką stronę. Dla uczestników apokalipsy nadciągający koniec świata jest ostateczną próbą charakteru. W obliczu nieuchronnej śmierci opadają maski - szlachetni są jeszcze bardziej szlachetni, a dranie jeszcze bardziej niemoralni. W "Płonącym wieżowcu" skorumpowany budowniczy, który doprowadził do katastrofy (Richard Chamberlain), pierwszy rzuca się do ucieczki, nie dbając o los kobiet i starców. Oczywiście zostaje za to ukarany upadkiem z ogromnej wysokości. Dla małżeństwa, które przeżywa kryzys w trakcie "Trzęsienia ziemi", kataklizm jest okazją do odnowy związku. W "Lawinie" pazerny dyrektor schroniska, który nie zamknął swej instytucji mimo zagrożenia, w wyniku katastrofy przeżywa wewnętrzną przemianę. Biada reżyserowi, który na fali fascynacji efektami zbagatelizuje taki wątek. W "Twisterze" z 1996 r., opowiadającym o próbie poskromienia trąby powietrznej przez młodą panią naukowiec, ten wątek wypada wyjątkowo blado i film nie zyskał większego powodzenia. W nakręconych w tym czasie filmach o wulkanach, z których jeden wybuchał nawet w centrum Los Angeles, również zabrakło przekonującego motywu "ludzkiego" - minęły bez echa.
Kiedy tego lata czytamy, że aktorzy "Gniewu oceanu" musieli ukończyć kurs ratownictwa okrętowego z udziałem śmigłowców, również nie czujemy się zaskoczeni. Film katastroficzny kręci się także po to, by imponować widzowi cyklem przygotowań, a już zwłaszcza gigantycznymi liczbami związanymi z pracą na planie. Producenci "Roju" z 1978 r. (reż. Irwin Allen) rozgłaszali, że w ich obrazie zademonstrowano największą liczbę żywych stworzeń - zagrały w nim bowiem 22 mln pszczół. Ubezpieczenie obsady aktorskiej przed ich ukąszeniem pochłonęło 70 mln USD. Zdarzały się też sytuacje odwrotne - robiono wiele, by ochronić grające w filmie owady. W obrazie "Pająki", wyprodukowanym przez Stevena Spielberga, kalifornijskie miasteczko opanowują owady-mutanty, których zgromadzono na planie kilkanaście tysięcy. Aby zadośćuczynić obrońcom zwierząt, żaden z nich nie został zabity, mimo że na ekranie ginie ich, jak się wydaje, sporo. Jednego nawet rozdeptuje butem główny bohater. Pozornie - bowiem zwierzę ocalało, gdyż aktor miał wydrążony obcas. Podobne historie producenci filmów katastroficznych traktują jako doskonałe chwyty reklamowe promujące techniczną sprawność wytwórni. Przy okazji realizacji "Szczęk" takich opowieści skomponowano szczególnie dużo. Mechaniczny rekin - jeden z trzech wykorzystanych w filmie - był ciężką stalową konstrukcją pokrytą poliuretanem. Kiedy uderzył w łódź w trakcie markowanego ataku, przebił jej burtę i ta rzeczywiście zaczęła nabierać wody.
W wypadku naszego rekordu sezonu mamy również pikantny szczegół. Najciekawszy element produkcji "Gniewu oceanu" zgotowała sama natura. Kiedy przygotowywano plan zdjęciowy w Gloucester w stanie Massachusetts, nadciągnął huragan Floyd. Ekipa skoncentrowana na budowaniu wirtualnych kilkudziesięciometrowych fal wpadła w panikę na widok tych, które miały najwyżej pięć metrów.
Więcej możesz przeczytać w 34/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.