Rozmowa z IVANEM REITMANEM, reżyserem
Ivan Reitman urodził się w Czechosłowacji, z której w wieku czterech lat wraz z rodzicami uciekł do Kanady. Studiował tam w McMaster University. Karierę rozpoczynał jako reżyser i producent telewizyjny i teatralny. Wyreżyserował takie komedie, jak "Junior", "Bliźniaki", "Gliniarz w przedszkolu", "Łowcy duchów", "Orły Temidy" i "Dzień ojca". Był również producentem między innymi dwóch części "Beethovena", "Części intymnych" oraz "Kosmicznego meczu". W połowie sierpnia na ekrany kin wejdzie najnowszy jego film - "6 dni, 7 nocy".
Roman Rogowiecki: - Pana najnowszy film zatytułowany "6 dni, 7 nocy" to nieskomplikowana, wręcz banalna historia, tyle że atrakcyjnie opowiedziana. Z przyjemnością się ją ogląda.
Ivan Reitman: - Historia bohaterów nie jest w tym filmie najważniejsza. Scenariusz stanowił tylko pretekst do zaprezentowania serii zabawnych zdarzeń, w których para silnych charakterów, dwoje bardzo inteligentnych ludzi, ale o skrajnie odmiennych poglądach, musi z sobą walczyć. Rodzi to humorystyczne sceny, a widza bawi oglądanie i śledzenie tego, jak rozwija się znajomość pomiędzy skłóconymi bohaterami. Sądzę, że taki schemat to sekret powodzenia większości komedii romantycznych. W filmie "6 dni,
7 nocy" nie ma wątpliwości, że ci ludzie w końcu zdecydują się być z sobą. W tej sytuacji reżyser i scenarzysta borykają się z problemem, w jaką interesującą podróż zabrać widza, by obejrzał film, którego zakończenie jest znane od samego początku.
- Harrison Ford, którego obsadził pan w głównej roli, nie kojarzy się z rolami komediowymi. Nie zabłysnął też w romantycznej komedii zatytułowanej "Sabrina". W pana filmie Ford jest naprawdę zabawny.
- Zawsze wydawało mi się, że Harrison Ford ma poczucie humoru, choć oczywiście wolałbym powiedzieć, że to wyłącznie zasługa mojej reżyserii. Trochę zabawny był już przecież w "Gwiezdnych wojnach", a także w roli Indiany Jonesa. Uważam, że rola pilota w "6 dniach, 7 nocach" była dla niego idealna. Wystarczyło znaleźć odpowiednią partnerkę, stworzyć kilka zabawnych sytuacji, a z Harrisona Forda wydobyć jego cechy komediowe. Ma on bowiem w sobie coś ze zrzędy, nie jest niegrzeczny, ale na pewno odrobinę cyniczny, a taka postawa może wywołać efekt komiczny.
- Czy nie obawiał się pan obsadzić obok Forda Anne Heche, która otwarcie przyznaje, że jest lesbijką?
- Nie interesuje mnie życie prywatne aktorów. Film to fantazja i widz chce się dać porwać grze. Mój obraz działa na odbiorcę właśnie dlatego, że sprawdziła się odpowiednia kombinacja bohaterów.
Do tej roli przesłuchaliśmy ponad 30 aktorek. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Anne z Harrisonem, wiedziałem, że tworzą odpowiednią parę.
- Pana filmom z reguły towarzyszą świetne piosenki, na przykład hit Raya Parkera w "Łowcach duchów", a w "6 dniach, 7 nocach " piosenka Boba Marleya.
- Ja sam chciałem zostać kompozytorem. Kiedy zacząłem studia, nie sądziłem, że mógłbym być reżyserem. Zresztą na uniwersytecie w Kanadzie nie było wydziału filmowego. Zdecydowałem się studiować muzykę klasyczną, ponieważ liczyłem, że może uda mi się zostać kompozytorem muzyki filmowej. Uczyłem się również gry na różnych instrumentach, ale bez powodzenia. Zdecydowałem wówczas, że powinienem raczej spróbować reżyserii i pisania scenariuszy.
- Czy to prawda, że wyreżyseruje pan trzecią część "Łowców duchów"?
- Wyreżyserowałem już dwie części. Jestem z nich dumny i mam do nich sentyment. Jeśli powstanie scenariusz trzeciej części, prawdopodobnie będę w nią zaangażowany jako producent. Na razie nic mi jednak na ten temat nie wiadomo.
- Uchodzi pan za geniusza komedii, a jest to jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych.
- Każdy reżyser czy też artysta rozwijając się artystycznie próbuje znaleźć osobistą formę wypowiedzi i własny język. Wszystkie filmy realizowane przeze mnie podczas studiów uniwersyteckich były zabawne. Nawet jeśli poruszałem poważne tematy, z reguły całość dawała efekt humorystyczny.
- Pana filmy przyniosły już ponad miliard dolarów zysku. Czy z tego powodu odczuwa pan presję?
- Ostatnio wpływy z moich filmów przekroczyły ponad 2 mld dolarów. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zaznaczył. Przepraszam. W sumie to trochę smutne, że tak wielką wagę przykłada się do efektów finansowych; dzieje się tak nie tylko w Ameryce. Ciągle jeszcze odczuwam ogromną presję, mimo że odniosłem już wielki sukces.
- Polski biznes filmowy dopiero zaczyna się rozwijać w zachodnim stylu. Co mógłby pan poradzić naszym młodym twórcom?
- Radziłbym skoncentrować się na własnych pomysłach i realizować swoje ambicje. To lepsza droga niż próba imitacji tego, co właśnie wydaje się szalenie modne. Jeśli się coś naśladuje, zawsze jest to krok do tyłu i nie ma się wówczas szans na dogonienie czołówki. Trzeba starać się wyprzedzać modę. Radziłbym również na początku decydować się na mniejsze przedsięwzięcia i skupić się na pracy, a nie wyłącznie na rozmowach o niej.
Roman Rogowiecki: - Pana najnowszy film zatytułowany "6 dni, 7 nocy" to nieskomplikowana, wręcz banalna historia, tyle że atrakcyjnie opowiedziana. Z przyjemnością się ją ogląda.
Ivan Reitman: - Historia bohaterów nie jest w tym filmie najważniejsza. Scenariusz stanowił tylko pretekst do zaprezentowania serii zabawnych zdarzeń, w których para silnych charakterów, dwoje bardzo inteligentnych ludzi, ale o skrajnie odmiennych poglądach, musi z sobą walczyć. Rodzi to humorystyczne sceny, a widza bawi oglądanie i śledzenie tego, jak rozwija się znajomość pomiędzy skłóconymi bohaterami. Sądzę, że taki schemat to sekret powodzenia większości komedii romantycznych. W filmie "6 dni,
7 nocy" nie ma wątpliwości, że ci ludzie w końcu zdecydują się być z sobą. W tej sytuacji reżyser i scenarzysta borykają się z problemem, w jaką interesującą podróż zabrać widza, by obejrzał film, którego zakończenie jest znane od samego początku.
- Harrison Ford, którego obsadził pan w głównej roli, nie kojarzy się z rolami komediowymi. Nie zabłysnął też w romantycznej komedii zatytułowanej "Sabrina". W pana filmie Ford jest naprawdę zabawny.
- Zawsze wydawało mi się, że Harrison Ford ma poczucie humoru, choć oczywiście wolałbym powiedzieć, że to wyłącznie zasługa mojej reżyserii. Trochę zabawny był już przecież w "Gwiezdnych wojnach", a także w roli Indiany Jonesa. Uważam, że rola pilota w "6 dniach, 7 nocach" była dla niego idealna. Wystarczyło znaleźć odpowiednią partnerkę, stworzyć kilka zabawnych sytuacji, a z Harrisona Forda wydobyć jego cechy komediowe. Ma on bowiem w sobie coś ze zrzędy, nie jest niegrzeczny, ale na pewno odrobinę cyniczny, a taka postawa może wywołać efekt komiczny.
- Czy nie obawiał się pan obsadzić obok Forda Anne Heche, która otwarcie przyznaje, że jest lesbijką?
- Nie interesuje mnie życie prywatne aktorów. Film to fantazja i widz chce się dać porwać grze. Mój obraz działa na odbiorcę właśnie dlatego, że sprawdziła się odpowiednia kombinacja bohaterów.
Do tej roli przesłuchaliśmy ponad 30 aktorek. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Anne z Harrisonem, wiedziałem, że tworzą odpowiednią parę.
- Pana filmom z reguły towarzyszą świetne piosenki, na przykład hit Raya Parkera w "Łowcach duchów", a w "6 dniach, 7 nocach " piosenka Boba Marleya.
- Ja sam chciałem zostać kompozytorem. Kiedy zacząłem studia, nie sądziłem, że mógłbym być reżyserem. Zresztą na uniwersytecie w Kanadzie nie było wydziału filmowego. Zdecydowałem się studiować muzykę klasyczną, ponieważ liczyłem, że może uda mi się zostać kompozytorem muzyki filmowej. Uczyłem się również gry na różnych instrumentach, ale bez powodzenia. Zdecydowałem wówczas, że powinienem raczej spróbować reżyserii i pisania scenariuszy.
- Czy to prawda, że wyreżyseruje pan trzecią część "Łowców duchów"?
- Wyreżyserowałem już dwie części. Jestem z nich dumny i mam do nich sentyment. Jeśli powstanie scenariusz trzeciej części, prawdopodobnie będę w nią zaangażowany jako producent. Na razie nic mi jednak na ten temat nie wiadomo.
- Uchodzi pan za geniusza komedii, a jest to jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych.
- Każdy reżyser czy też artysta rozwijając się artystycznie próbuje znaleźć osobistą formę wypowiedzi i własny język. Wszystkie filmy realizowane przeze mnie podczas studiów uniwersyteckich były zabawne. Nawet jeśli poruszałem poważne tematy, z reguły całość dawała efekt humorystyczny.
- Pana filmy przyniosły już ponad miliard dolarów zysku. Czy z tego powodu odczuwa pan presję?
- Ostatnio wpływy z moich filmów przekroczyły ponad 2 mld dolarów. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zaznaczył. Przepraszam. W sumie to trochę smutne, że tak wielką wagę przykłada się do efektów finansowych; dzieje się tak nie tylko w Ameryce. Ciągle jeszcze odczuwam ogromną presję, mimo że odniosłem już wielki sukces.
- Polski biznes filmowy dopiero zaczyna się rozwijać w zachodnim stylu. Co mógłby pan poradzić naszym młodym twórcom?
- Radziłbym skoncentrować się na własnych pomysłach i realizować swoje ambicje. To lepsza droga niż próba imitacji tego, co właśnie wydaje się szalenie modne. Jeśli się coś naśladuje, zawsze jest to krok do tyłu i nie ma się wówczas szans na dogonienie czołówki. Trzeba starać się wyprzedzać modę. Radziłbym również na początku decydować się na mniejsze przedsięwzięcia i skupić się na pracy, a nie wyłącznie na rozmowach o niej.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.