Twórcy "Faktów i aktów", "Miejskiego obłędu" i "Alei snajperów" zarzucają telewizji, że kreuje rzeczywistość zamiast ją pokazywać.
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, w kinie raz po raz oglądamy paszkwile na dziennikarzy. Szczególnie na tych, którzy pokazują się w telewizji. Z jakimi uczuciami pan je przyjmuje?
Zygmunt Kałużyński: - Jestem do nich przyzwyczajony, bo to nie pierwszyzna. Już trzydzieści lat temu, kiedy tele-wizja zaczęła wpychać się na rynek, szefowie wytwórni Metro-Goldwyn-Meyer zabronili pokazywać telewizor w produkowanych przez nich filmach! To oczywiste, że istnieje sprzeczność, a nawet walka i - chwilami - nienawiść między telewizją a kinem, choć ich drogi ciągle się splatają.
TR: - Nawet bardzo, skoro kino dużą część swoich dochodów czerpie z opłat za emitowanie filmów w tele-
wizji. Podejrzewam, że nawet te filmy, które próbują skompromitować telewizję, wkrótce trafią na małe ekrany.
ZK: - Niech pan jednak zwróci uwagę, że filmy atakujące telewizję pokazują się w pewnych okresach i grupami. Teraz mamy kilka takich produkcji, co wiąże się z dyskusją, jaka właśnie toczy się na Zachodzie wokół nacisku mediów na politykę. Nawet w ostatnim filmie o Bondzie czarnym charakterem został szef wielkiego koncernu prasowego.
TR: - Ależ, panie Zygmuncie, przecież Bond to bajeczka! Tymczasem filmy, które mamy teraz na ekranach, poruszają sprawy naprawdę poważne. "Aleja snajperów" pokazuje, jak dziennikarze swoją obecnością wpływają na losy wojny. Prawdziwej wojny, niezwykle ważnej dla współczesnej historii Europy. Z kolei "Miejski obłęd" przekonuje, że dziennikarze (choćby tylko przez swoją obecność) doprowadzają do skrajnej determinacji ludzi, którzy być może w innych okolicznościach poprzestaliby na małym wykroczeniu lub na chwili słabości. Fakt, że ich działanie zostaje nagłośnione przez media, zwielokrotnia zło i doprowadza do tragedii. Gdy oglądałem ten film, przypomniałem sobie codzienne informacje w "Wiadomościach"; choćby relacje z ulic Słupska, gdzie mieszkańcy starli się z policją po tym, jak jeden z wracających po meczu chłopców został zabity przez policjanta. Albo doniesienia z francuskich miast, w których podczas mistrzostw świata w piłce nożnej tzw. pseudokibice bili się między sobą i z oddziałami policji. Nie opuszczało mnie podejrzenie, że gdyby nie było tam kamer, to być może dla biorących udział w tych zamieszkach nie stanowiłoby to takiej atrakcji. Jeśli jednak mogą się stać bohaterami wieczornych dzienników (choćby bohaterami negatywnymi), to dla większości z nich - nie mających innej szansy, by zwrócić na siebie uwagę, bo są szarzy, byle jacy, mało zdolni i mało urodziwi - okazuje się to pokusą. A więc może te wydarzenia mają tak tragiczny przebieg właśnie przez media?!
ZK: - Zaraz, mówi pan o dziennikarzach, ale proszę zwrócić uwagę, że w tych filmach chodzi o dziennikarzy telewizyjnych, a nie prasowych. To ważne rozróżnienie, bo przypomina, że w pierwszej kolejności twórcy tych filmów mają pretensje do telewizji.
TR: - Krótko mówiąc, zarzucają jej, że nie tyle pokazuje dramatyczne wydarzenia, ile je kreuje.
ZK: - Tu należy powiedzieć o najostrzejszym z wyświetlanych teraz filmów, mianowicie o "Faktach i aktach". Producenci telewizyjni postanawiają tu wywołać fikcyjną wojnę z Albanią, żeby odwrócić uwagę od niestosownego zachowania prezydenta USA, który czepiał się dziewczyny. Oglądamy, jak się to robi! Ten film właśnie dlatego jest dla mnie najcenniejszy, że ujawnia technikę oszustwa informacyjnego. Na przykład cierpienia ludu albańskiego pokazuje się w ten sposób, że udająca prostą Albankę aktorka biegnie przez zainscenizowane ruiny, przytulając do piersi paczkę płatków kukurydzianych. To tylko zdjęcie zastępcze, które potem zostaje komputerowo przetworzone, dzięki czeku paczka z płatkami zamienia się w kotka, którego kobieta jakoby ratuje z pożaru. W studiu na trzydziestu monitorach redaktorzy oglądają trzydzieści różnych kotków i wybierają najbardziej wzruszającego. Oto obraz fałszerstwa!
TR: - Wszystkie te filmy odwołują się do zdarzeń rzeczywistych lub bardzo prawdopodobnych. Powstaje zatem pytanie: czy pokazują prawdę na temat działania mediów? A może to tylko nieżyczliwa dla telewizji fikcja? Może paszkwil?
ZK: - Musimy zrobić ważne zastrzeżenie: "Aleja snajperów" ma trochę inne intencje - stara się pokazać dziennikarzy jako szalenie ofiarnych, narażających życie. Tylko że bezwiednie demaskuje całe załganie mediów. Jest to jasne dla widza, który patrzy na film podejrzliwie, a tak się składa, że ja jestem właśnie taki. Całe to poświęcenie dziennikarzy, ich wzruszenie i oburzenie z powodu wojny sprowadza się do tego, że zrobili parę zdjęć nieboszczyków na ulicy, czyli dyżurny obraz telewizyjny, jaki ciągle przewija się w "Wiadomościach", ale nas nie dotyczy. To nie jest żadna prawda o wojnie.
TR: - Zdarzyło się natomiast, że dziennikarze stawali się większymi bohaterami niż uczestnicy przedstawianych przez nich wydarzeń.
ZK: - Najdobitniej pokazuje to "Miejski obłęd", którego treścią są dzieje zwolnionego z pracy, skądinąd pełnego dobrej woli, nierozgarniętego człowieka...
TR: - ...granego przez Johna Travoltę, który niedawno grał prezydenta.
ZK: - Teraz jako zwolniony z muzeum strażnik bierze zakładników i żąda, by przywrócono go do pracy. Z tego robi się rozdmuchana przez tele-
wizję afera, na której wszyscy zyskują: dyrektorka muzeum dostanie pewnie dotację; policja odniesie sukces, bo rozwiązała sprawę; redaktorzy telewizyjni, walcząc między sobą, dzięki dramatycznym relacjom zdobędą sławę. A ten biedak po prostu ginie. Jego śmierć spowodowana jest właśnie przez aranżację sprawy, dokonaną przez media. To są silne filmy!
TR: - Czy jednak mówią prawdę? A może to tylko zła wola zazdrosnych filmowców?
ZK: - Zróbmy więc wielki wysiłek w kierunku bezstronności i dystansu. Każdy środek informacyjny może być traktowany w sposób uczciwy i zrównoważony lub może zostać wykorzystany do agitacji, propagandy, robienia biznesu i do oszustwa. Każdy! Tyle że w telewizji można to zrobić najłatwiej i najbardziej przekonująco.
Zygmunt Kałużyński: - Jestem do nich przyzwyczajony, bo to nie pierwszyzna. Już trzydzieści lat temu, kiedy tele-wizja zaczęła wpychać się na rynek, szefowie wytwórni Metro-Goldwyn-Meyer zabronili pokazywać telewizor w produkowanych przez nich filmach! To oczywiste, że istnieje sprzeczność, a nawet walka i - chwilami - nienawiść między telewizją a kinem, choć ich drogi ciągle się splatają.
TR: - Nawet bardzo, skoro kino dużą część swoich dochodów czerpie z opłat za emitowanie filmów w tele-
wizji. Podejrzewam, że nawet te filmy, które próbują skompromitować telewizję, wkrótce trafią na małe ekrany.
ZK: - Niech pan jednak zwróci uwagę, że filmy atakujące telewizję pokazują się w pewnych okresach i grupami. Teraz mamy kilka takich produkcji, co wiąże się z dyskusją, jaka właśnie toczy się na Zachodzie wokół nacisku mediów na politykę. Nawet w ostatnim filmie o Bondzie czarnym charakterem został szef wielkiego koncernu prasowego.
TR: - Ależ, panie Zygmuncie, przecież Bond to bajeczka! Tymczasem filmy, które mamy teraz na ekranach, poruszają sprawy naprawdę poważne. "Aleja snajperów" pokazuje, jak dziennikarze swoją obecnością wpływają na losy wojny. Prawdziwej wojny, niezwykle ważnej dla współczesnej historii Europy. Z kolei "Miejski obłęd" przekonuje, że dziennikarze (choćby tylko przez swoją obecność) doprowadzają do skrajnej determinacji ludzi, którzy być może w innych okolicznościach poprzestaliby na małym wykroczeniu lub na chwili słabości. Fakt, że ich działanie zostaje nagłośnione przez media, zwielokrotnia zło i doprowadza do tragedii. Gdy oglądałem ten film, przypomniałem sobie codzienne informacje w "Wiadomościach"; choćby relacje z ulic Słupska, gdzie mieszkańcy starli się z policją po tym, jak jeden z wracających po meczu chłopców został zabity przez policjanta. Albo doniesienia z francuskich miast, w których podczas mistrzostw świata w piłce nożnej tzw. pseudokibice bili się między sobą i z oddziałami policji. Nie opuszczało mnie podejrzenie, że gdyby nie było tam kamer, to być może dla biorących udział w tych zamieszkach nie stanowiłoby to takiej atrakcji. Jeśli jednak mogą się stać bohaterami wieczornych dzienników (choćby bohaterami negatywnymi), to dla większości z nich - nie mających innej szansy, by zwrócić na siebie uwagę, bo są szarzy, byle jacy, mało zdolni i mało urodziwi - okazuje się to pokusą. A więc może te wydarzenia mają tak tragiczny przebieg właśnie przez media?!
ZK: - Zaraz, mówi pan o dziennikarzach, ale proszę zwrócić uwagę, że w tych filmach chodzi o dziennikarzy telewizyjnych, a nie prasowych. To ważne rozróżnienie, bo przypomina, że w pierwszej kolejności twórcy tych filmów mają pretensje do telewizji.
TR: - Krótko mówiąc, zarzucają jej, że nie tyle pokazuje dramatyczne wydarzenia, ile je kreuje.
ZK: - Tu należy powiedzieć o najostrzejszym z wyświetlanych teraz filmów, mianowicie o "Faktach i aktach". Producenci telewizyjni postanawiają tu wywołać fikcyjną wojnę z Albanią, żeby odwrócić uwagę od niestosownego zachowania prezydenta USA, który czepiał się dziewczyny. Oglądamy, jak się to robi! Ten film właśnie dlatego jest dla mnie najcenniejszy, że ujawnia technikę oszustwa informacyjnego. Na przykład cierpienia ludu albańskiego pokazuje się w ten sposób, że udająca prostą Albankę aktorka biegnie przez zainscenizowane ruiny, przytulając do piersi paczkę płatków kukurydzianych. To tylko zdjęcie zastępcze, które potem zostaje komputerowo przetworzone, dzięki czeku paczka z płatkami zamienia się w kotka, którego kobieta jakoby ratuje z pożaru. W studiu na trzydziestu monitorach redaktorzy oglądają trzydzieści różnych kotków i wybierają najbardziej wzruszającego. Oto obraz fałszerstwa!
TR: - Wszystkie te filmy odwołują się do zdarzeń rzeczywistych lub bardzo prawdopodobnych. Powstaje zatem pytanie: czy pokazują prawdę na temat działania mediów? A może to tylko nieżyczliwa dla telewizji fikcja? Może paszkwil?
ZK: - Musimy zrobić ważne zastrzeżenie: "Aleja snajperów" ma trochę inne intencje - stara się pokazać dziennikarzy jako szalenie ofiarnych, narażających życie. Tylko że bezwiednie demaskuje całe załganie mediów. Jest to jasne dla widza, który patrzy na film podejrzliwie, a tak się składa, że ja jestem właśnie taki. Całe to poświęcenie dziennikarzy, ich wzruszenie i oburzenie z powodu wojny sprowadza się do tego, że zrobili parę zdjęć nieboszczyków na ulicy, czyli dyżurny obraz telewizyjny, jaki ciągle przewija się w "Wiadomościach", ale nas nie dotyczy. To nie jest żadna prawda o wojnie.
TR: - Zdarzyło się natomiast, że dziennikarze stawali się większymi bohaterami niż uczestnicy przedstawianych przez nich wydarzeń.
ZK: - Najdobitniej pokazuje to "Miejski obłęd", którego treścią są dzieje zwolnionego z pracy, skądinąd pełnego dobrej woli, nierozgarniętego człowieka...
TR: - ...granego przez Johna Travoltę, który niedawno grał prezydenta.
ZK: - Teraz jako zwolniony z muzeum strażnik bierze zakładników i żąda, by przywrócono go do pracy. Z tego robi się rozdmuchana przez tele-
wizję afera, na której wszyscy zyskują: dyrektorka muzeum dostanie pewnie dotację; policja odniesie sukces, bo rozwiązała sprawę; redaktorzy telewizyjni, walcząc między sobą, dzięki dramatycznym relacjom zdobędą sławę. A ten biedak po prostu ginie. Jego śmierć spowodowana jest właśnie przez aranżację sprawy, dokonaną przez media. To są silne filmy!
TR: - Czy jednak mówią prawdę? A może to tylko zła wola zazdrosnych filmowców?
ZK: - Zróbmy więc wielki wysiłek w kierunku bezstronności i dystansu. Każdy środek informacyjny może być traktowany w sposób uczciwy i zrównoważony lub może zostać wykorzystany do agitacji, propagandy, robienia biznesu i do oszustwa. Każdy! Tyle że w telewizji można to zrobić najłatwiej i najbardziej przekonująco.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.