Wszyscy pamiętamy słynny dialog Himilsbacha z Maklakiewiczem na temat wyższości kina amerykańskiego nad kinem polskim. Większość z nas głośno lub po cichu podziela ten pogląd, na ogół wolimy się jednak ubierać w modne szaty obrońców narodowej kultury lub też (nie mniej modnie) uchodzić za światłych Europejczyków i rozpaczać nad potopem ("Potop" autorstwa Jacka Fuksiewicza, nr 17. "Wprost") hollywoodzkiej tandety.
Wszyscy pamiętamy słynny dialog Himilsbacha z Maklakiewiczem na temat wyższości kina amerykańskiego nad kinem polskim. Większość z nas głośno lub po cichu podziela ten pogląd, na ogół wolimy się jednak ubierać w modne szaty obrońców narodowej kultury lub też (nie mniej modnie) uchodzić za światłych Europejczyków i rozpaczać nad potopem ("Potop" autorstwa Jacka Fuksiewicza, nr 17. "Wprost") hollywoodzkiej tandety. W dobrym tonie jest ponaśmiewać się z kwadratowej szczęki Arnolda Schwarzeneggera, smutnej miny Sylvestra Stallone, nie mówiąc już o mistrzach kina kopanego spod znaku Stevena Seagala lub Jeana-Claude'a van Damme'a.
Ciekawe, że większość osób publicznie rozpaczających nad zalewem ekranów kin przez amerykański kicz do kin nie chodzi. Badania rynku pokazują, że niemal 90 proc. publiczności kinowej stanowią ludzie do dwudziestego piątego roku życia. Wszystko wskazuje na to, że nie mają oni dylematów, czy oglądać filmy amerykańskie, europejskie, czy polskie. Chcą oglądać filmy dobre. Dobre to znaczy takie, które są godziwą rozrywką. Wyjście do kina jest bowiem w każdej kulturze przede wszystkim poszukiwaniem rozrywki, dopiero w dalszej kolejności - i dla wąskiej grupy odbiorców - chęcią poobcowania ze sztuką. I nie ma się co na publiczność o to obrażać. Rozumiem rozżalenie twórców, często o wielkich nazwiskach, spowodowane pustkami w salach kinowych wyświetlających ich kolejne wydumane historie. Nie wymagajmy jednak od kinomanów, by wszyscy stali się wielbicielami Wajdy bądź Bergmana. To jest inne pokolenie widzów i ma pełne prawo przedkładać nad starych mistrzów Tarantino, Pasikowskiego czy Ślesickiego. Ba, nie można się obrażać nawet wtedy, gdy młoda dziewczyna w telewizyjnej sondzie pyta: "Wajda - a kto to jest?".
Ktoś, kto ma w domu kolekcję płyt Massive Attack, Nicka Cave'a i Milesa Davisa, nie musi znać twórczości Henryka Mikołaja Góreckiego, by zasłużyć na miano melomana. Ma prawo lubić i kupować to, co mu się podoba. Tak się od dłuższego czasu składa, że publiczności najbardziej podoba się kino made in Hollywood. I nie zmieni tego żaden akt prawny ani najsprawniejszy system subwencji lokalnych producentów, bo na ludzkie upodobania nie ma siły. O gustach się nie dyskutuje, a próby ich kształtowania za pomocą "polityki kulturalnej państwa" przynoszą na ogół marne efekty. Co z tego, że Francuzi postawili tamę mającą ich chronić przed potopem z Ameryki, skoro ich filmy nie bronią się na żadnym rynku poza rodzimym, gdzie znajdują się pod kloszem państwowego protekcjonizmu. W czasach gdy francuskie kino robiło światową, a przynajmniej europejską furorę, nie chroniła go polityka rządu. Broniło się samo - jakością, świeżością i talentem twórców. Dziś mimo usilnych starań popartych dużymi pieniędzmi, nie bardzo potrafi się odrodzić. Może jest tak, że wielkie talenty wymagają ścierania się w walce z innymi talentami, a gdy przykryje się je kloszem, więdną i usychają.
W Polsce od pewnego czasu pojawiają się głosy o konieczności zastąpienia przestarzałej ustawy o kinematografii z 1987 r. nowym, lepszym aktem prawnym. Dokument taki jawi się jako panaceum na wszelkie choroby trapiące polskie kino. Nagle okazało się, że mamy wspaniałe pomysły, świetnych twórców, tylko brak nowej ustawy przygniata ich do ziemi i nie daje wzlecieć na wyżyny. Aha, no i pieniędzy brakuje, ale ustawa będzie ponoć taka, że na pewno się one znajdą. Zostaną zabrane tym, co mają ich za dużo - od kiedy to młodzież ma za dużo pieniędzy? - i przekazane tym, którzy będą lepiej wiedzieli, co z nimi zrobić. Z czym się to państwu kojarzy? No właśnie.
Na ogół jest tak, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi (albo chodzi o coś tak trudnego do zdefiniowania jak "dobro kultury narodowej"), to chodzi o pieniądze. W tym wypadku o pieniądze dla grupy producentów (właściwie kierowników produkcji - producent to facet, który wykłada na produkcję własne fundusze i żyje z zysku, a nie z ustalonego z góry wynagrodzenia, ujętego w budżecie produkcyjnym filmu) i reżyserów promujących tzw. społeczny projekt ustawy o kinematografii. Projekt - jak twierdzą jego twórcy - jest wzorowany na ustawie francuskiej i ma sprawić, że polskie kino odzyska należne mu miejsce na rynku.
Nawiasem mówiąc, nie jestem pewien, czy do tego, by robić dobre filmy, w ogóle potrzebna jest jakakolwiek ustawa. Ostatnie sukcesy kasowe kilku polskich reżyserów (nie byli zaangażowani w przygotowywanie projektu ustawy, gdyż woleli skoncentrować się na tworzeniu filmów) udowodniły, że do skutecznego konkurowania z amerykańskim kinem potrzebne są trzy rzeczy: pomysł, talent i solidny warsztat, a pieniądze same się znajdą. Więcej - przyniosą przyzwoity zysk.
Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że osoby najczęściej mówiące o amerykańskim zagrożeniu i konieczności stworzenia ochronnych barier niezbyt często przeglądają rankingi obrazujące sytuację na naszym rynku. Okazuje się bowiem, że udział polskich filmów w rynku systematycznie rośnie (jak podaje krakowskie Studio Apropos, w 1995 r. wynosił 5,10 proc., w 1996 r. - 7,70 proc., w 1997 r. - już 18,60 proc.), a te największe bez wysiłku wygrywają konkurencję z największymi, nawet amerykańskimi hitami. Tak się porobiło, że dystrybutorzy reprezentujący amerykańskie studia biją się o polskie tytuły, ponieważ ich brak w ofercie zdecydowanie osłabia pozycję na rynku.
Ciekawe, że wśród osób zaangażowanych w walkę o społeczny projekt ustawy nie ma Machulskiego, Pasikowskiego, Żamojdy czy Ślesickiego. Im żadna ustawa nie jest do szczęścia niezbędna. Dadzą sobie radę bez niej. Może więc nowe prawo ma pomóc nieudacznikom, których filmy nie bronią się przed wyrokiem publiczności i potrzebują specjalnej ochrony? Jeśli tak, należałoby się zastanowić, czy my wszyscy chcemy i powinniśmy za to płacić. Przyjrzyjmy się kilku kluczowym rozwiązaniom ze społecznego projektu ustawy. Podstawą nowego systemu finansowania polskiego kina byłby dziesięcioprocentowy podatek od biletów kinowych (ale także od wpływów z reklamy telewizyjnej, sprzedaży czystych taśm audio i wideo). Zasilałby on specjalny fundusz wspierający produkcję polskich filmów. O tym, kto i ile dostanie, znowu decydowałaby więc specjalnie powołana komisja. Z wolnym rynkiem ma to niewiele wspólnego, bardzo za to przypomina system obecnie istniejący, z tym że budżet Komitetu Kinematografii zastąpiłby enigmatyczny fundusz, pieniądze trafiałyby tam nie za pośrednictwem Ministerstwa Finansów, ale bezpośrednio z kieszeni podatników.
Inne rewelacyjne pomysły to:
1. Ograniczenia w imporcie kopii filmowych, co oznacza, że amerykańskie filmy byłyby sprowadzane w maksimum pięciu kopiach, a nie w 30 czy 40 - jak jest teraz - lub 150, jak być powinno, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców. Teoretycznie pozostałe kopie można by wyprodukować w Łodzi bądź Warszawie, ale w praktyce nie mamy technicznych możliwości, aby kopie takie miały odpowiednią jakość. Nawiasem mówiąc, to ograniczenie jest niezgodne z zobowiązaniami Polski wobec OECD, lecz na taki drobiazg twórcy projektu nie zwracali uwagi.
2. Tzw. screen quotas, czyli obowiązek przeznaczania pewnej liczby seansów w każdym kinie na wyświetlanie filmów polskich i europejskich. Dla mniejszych kin, które ledwo wiążą koniec z końcem, oznacza to niechybną likwidację, a w rezultacie zmniejszenie i tak niesłychanie skromnej liczby ekranów (w Europie ekran przypada średnio na 19 tys. mieszkańców, w Polsce - na 57 tys. osób).
Nie trzeba dodawać, że wpływy na konto wspomnianego wcześniej funduszu nie będą przez to większe. Zapis taki miałby oczywiście sens pod warunkiem, że towarzyszyłaby mu dodatkowa ustawa nakładająca na każdego obywatela obowiązek obejrzenia raz w tygodniu filmu polskiego bądź europejskiego pod karą grzywny lub więzienia.
Ta nieco karykaturalna mutacja ustawy francuskiej ma szanse się stać w Polsce obowiązującym prawem. Ostatnio była materiałem wyjściowym prac komisji, którą powołała minister kultury i sztuki Joanna Wnuk-Nazarowa, pod przewodnictwem Kazimierza Kutza, mającej na celu opracowanie projektu rządowego. Swoją drogą - będzie to ciekawe doświadczenie, gdy prawicowy rząd zacznie firmować w Sejmie zdecydowanie lewicowy w swoich rozwiązaniach projekt.
Jeśli jednak przedstawiony powyżej projekt jest zły, czy istnieje inne rozwiązanie mogące wspomóc rozwój rodzimej kinematografii? W środowisku dystrybutorów filmowych, "kiniarzy" oraz części twórców powszechne jest przekonanie, że najlepszym wzorem do naśladowania jest tzw. model irlandzki. Ten niewielki i pod wieloma względami podobny do Polski kraj wprowadził kilka lat temu ustawę filmową, która spowodowała wzrost produkcji filmów na niespotykaną gdzie indziej skalę. W 1992 r. powstały tam zaledwie cztery filmy, a w 1994 r. - już 61. W ciągu zaledwie dwóch lat inwestycje w przemysł filmowy zwiększyły się z 4,4 mln USD do ponad 200 mln USD!!! Ktoś może powiedzieć, że analogię burzy fakt, iż Irlandczycy mówią po angielsku. Jak w takim razie wytłumaczyć coraz częstsze wypadki wykorzystywania Zielonej Wyspy przez producentów francuskich czy niemieckich? Tajemnicą sukcesu Irlandczyków jest wprowadzenie systemu ulg podatkowych zachęcających do inwestowania w produkcję filmów. Tak więc zamiast ograniczeń i dodatkowych obciążeń podatkowych - wolna konkurencja i zachęty finansowe. Korzystają wszyscy: producenci, bo angażując środki i produkując film, mają szansę na większe profity; widzowie, bo mają z czego wybierać; aktorzy, technicy czy oświetleniowcy, bo mają pracę; wreszcie państwo, które pozornie rezygnuje z wpływów z podatków - w związku z ożywieniem gospodarki odbija sobie w dwójnasób to, co na początku traci.
Podobne rozwiązania znalazły się ostatnio w projekcie ustawy o kinematografii, który powstał z inicjatywy Stowarzyszenia Dystrybutorów Polskich we współpracy ze Stowarzyszeniem Kina Polskie. Najbliższe miesiące pokażą, na którą z powyżej przedstawionych dróg zostanie skierowana polska kinematografia.
Jest tylko jeden problem. Rozwiązanie zastosowane przez Irlandczyków i powtórzone przez SDF nie daje możliwości podzielenia się łupami (czytaj: środkami Funduszu Kinematografii) w gronie przyjaciół Ali Baby (czytaj: wybitnych autorytetów zasiadających w komisji). Obawiam się, że ta wstydliwa przyczyna zdecydowanie zmniejsza szansę na zastosowanie modelu irlandzkiego w Polsce.
Ciekawe, że większość osób publicznie rozpaczających nad zalewem ekranów kin przez amerykański kicz do kin nie chodzi. Badania rynku pokazują, że niemal 90 proc. publiczności kinowej stanowią ludzie do dwudziestego piątego roku życia. Wszystko wskazuje na to, że nie mają oni dylematów, czy oglądać filmy amerykańskie, europejskie, czy polskie. Chcą oglądać filmy dobre. Dobre to znaczy takie, które są godziwą rozrywką. Wyjście do kina jest bowiem w każdej kulturze przede wszystkim poszukiwaniem rozrywki, dopiero w dalszej kolejności - i dla wąskiej grupy odbiorców - chęcią poobcowania ze sztuką. I nie ma się co na publiczność o to obrażać. Rozumiem rozżalenie twórców, często o wielkich nazwiskach, spowodowane pustkami w salach kinowych wyświetlających ich kolejne wydumane historie. Nie wymagajmy jednak od kinomanów, by wszyscy stali się wielbicielami Wajdy bądź Bergmana. To jest inne pokolenie widzów i ma pełne prawo przedkładać nad starych mistrzów Tarantino, Pasikowskiego czy Ślesickiego. Ba, nie można się obrażać nawet wtedy, gdy młoda dziewczyna w telewizyjnej sondzie pyta: "Wajda - a kto to jest?".
Ktoś, kto ma w domu kolekcję płyt Massive Attack, Nicka Cave'a i Milesa Davisa, nie musi znać twórczości Henryka Mikołaja Góreckiego, by zasłużyć na miano melomana. Ma prawo lubić i kupować to, co mu się podoba. Tak się od dłuższego czasu składa, że publiczności najbardziej podoba się kino made in Hollywood. I nie zmieni tego żaden akt prawny ani najsprawniejszy system subwencji lokalnych producentów, bo na ludzkie upodobania nie ma siły. O gustach się nie dyskutuje, a próby ich kształtowania za pomocą "polityki kulturalnej państwa" przynoszą na ogół marne efekty. Co z tego, że Francuzi postawili tamę mającą ich chronić przed potopem z Ameryki, skoro ich filmy nie bronią się na żadnym rynku poza rodzimym, gdzie znajdują się pod kloszem państwowego protekcjonizmu. W czasach gdy francuskie kino robiło światową, a przynajmniej europejską furorę, nie chroniła go polityka rządu. Broniło się samo - jakością, świeżością i talentem twórców. Dziś mimo usilnych starań popartych dużymi pieniędzmi, nie bardzo potrafi się odrodzić. Może jest tak, że wielkie talenty wymagają ścierania się w walce z innymi talentami, a gdy przykryje się je kloszem, więdną i usychają.
W Polsce od pewnego czasu pojawiają się głosy o konieczności zastąpienia przestarzałej ustawy o kinematografii z 1987 r. nowym, lepszym aktem prawnym. Dokument taki jawi się jako panaceum na wszelkie choroby trapiące polskie kino. Nagle okazało się, że mamy wspaniałe pomysły, świetnych twórców, tylko brak nowej ustawy przygniata ich do ziemi i nie daje wzlecieć na wyżyny. Aha, no i pieniędzy brakuje, ale ustawa będzie ponoć taka, że na pewno się one znajdą. Zostaną zabrane tym, co mają ich za dużo - od kiedy to młodzież ma za dużo pieniędzy? - i przekazane tym, którzy będą lepiej wiedzieli, co z nimi zrobić. Z czym się to państwu kojarzy? No właśnie.
Na ogół jest tak, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi (albo chodzi o coś tak trudnego do zdefiniowania jak "dobro kultury narodowej"), to chodzi o pieniądze. W tym wypadku o pieniądze dla grupy producentów (właściwie kierowników produkcji - producent to facet, który wykłada na produkcję własne fundusze i żyje z zysku, a nie z ustalonego z góry wynagrodzenia, ujętego w budżecie produkcyjnym filmu) i reżyserów promujących tzw. społeczny projekt ustawy o kinematografii. Projekt - jak twierdzą jego twórcy - jest wzorowany na ustawie francuskiej i ma sprawić, że polskie kino odzyska należne mu miejsce na rynku.
Nawiasem mówiąc, nie jestem pewien, czy do tego, by robić dobre filmy, w ogóle potrzebna jest jakakolwiek ustawa. Ostatnie sukcesy kasowe kilku polskich reżyserów (nie byli zaangażowani w przygotowywanie projektu ustawy, gdyż woleli skoncentrować się na tworzeniu filmów) udowodniły, że do skutecznego konkurowania z amerykańskim kinem potrzebne są trzy rzeczy: pomysł, talent i solidny warsztat, a pieniądze same się znajdą. Więcej - przyniosą przyzwoity zysk.
Od dłuższego czasu odnoszę wrażenie, że osoby najczęściej mówiące o amerykańskim zagrożeniu i konieczności stworzenia ochronnych barier niezbyt często przeglądają rankingi obrazujące sytuację na naszym rynku. Okazuje się bowiem, że udział polskich filmów w rynku systematycznie rośnie (jak podaje krakowskie Studio Apropos, w 1995 r. wynosił 5,10 proc., w 1996 r. - 7,70 proc., w 1997 r. - już 18,60 proc.), a te największe bez wysiłku wygrywają konkurencję z największymi, nawet amerykańskimi hitami. Tak się porobiło, że dystrybutorzy reprezentujący amerykańskie studia biją się o polskie tytuły, ponieważ ich brak w ofercie zdecydowanie osłabia pozycję na rynku.
Ciekawe, że wśród osób zaangażowanych w walkę o społeczny projekt ustawy nie ma Machulskiego, Pasikowskiego, Żamojdy czy Ślesickiego. Im żadna ustawa nie jest do szczęścia niezbędna. Dadzą sobie radę bez niej. Może więc nowe prawo ma pomóc nieudacznikom, których filmy nie bronią się przed wyrokiem publiczności i potrzebują specjalnej ochrony? Jeśli tak, należałoby się zastanowić, czy my wszyscy chcemy i powinniśmy za to płacić. Przyjrzyjmy się kilku kluczowym rozwiązaniom ze społecznego projektu ustawy. Podstawą nowego systemu finansowania polskiego kina byłby dziesięcioprocentowy podatek od biletów kinowych (ale także od wpływów z reklamy telewizyjnej, sprzedaży czystych taśm audio i wideo). Zasilałby on specjalny fundusz wspierający produkcję polskich filmów. O tym, kto i ile dostanie, znowu decydowałaby więc specjalnie powołana komisja. Z wolnym rynkiem ma to niewiele wspólnego, bardzo za to przypomina system obecnie istniejący, z tym że budżet Komitetu Kinematografii zastąpiłby enigmatyczny fundusz, pieniądze trafiałyby tam nie za pośrednictwem Ministerstwa Finansów, ale bezpośrednio z kieszeni podatników.
Inne rewelacyjne pomysły to:
1. Ograniczenia w imporcie kopii filmowych, co oznacza, że amerykańskie filmy byłyby sprowadzane w maksimum pięciu kopiach, a nie w 30 czy 40 - jak jest teraz - lub 150, jak być powinno, biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców. Teoretycznie pozostałe kopie można by wyprodukować w Łodzi bądź Warszawie, ale w praktyce nie mamy technicznych możliwości, aby kopie takie miały odpowiednią jakość. Nawiasem mówiąc, to ograniczenie jest niezgodne z zobowiązaniami Polski wobec OECD, lecz na taki drobiazg twórcy projektu nie zwracali uwagi.
2. Tzw. screen quotas, czyli obowiązek przeznaczania pewnej liczby seansów w każdym kinie na wyświetlanie filmów polskich i europejskich. Dla mniejszych kin, które ledwo wiążą koniec z końcem, oznacza to niechybną likwidację, a w rezultacie zmniejszenie i tak niesłychanie skromnej liczby ekranów (w Europie ekran przypada średnio na 19 tys. mieszkańców, w Polsce - na 57 tys. osób).
Nie trzeba dodawać, że wpływy na konto wspomnianego wcześniej funduszu nie będą przez to większe. Zapis taki miałby oczywiście sens pod warunkiem, że towarzyszyłaby mu dodatkowa ustawa nakładająca na każdego obywatela obowiązek obejrzenia raz w tygodniu filmu polskiego bądź europejskiego pod karą grzywny lub więzienia.
Ta nieco karykaturalna mutacja ustawy francuskiej ma szanse się stać w Polsce obowiązującym prawem. Ostatnio była materiałem wyjściowym prac komisji, którą powołała minister kultury i sztuki Joanna Wnuk-Nazarowa, pod przewodnictwem Kazimierza Kutza, mającej na celu opracowanie projektu rządowego. Swoją drogą - będzie to ciekawe doświadczenie, gdy prawicowy rząd zacznie firmować w Sejmie zdecydowanie lewicowy w swoich rozwiązaniach projekt.
Jeśli jednak przedstawiony powyżej projekt jest zły, czy istnieje inne rozwiązanie mogące wspomóc rozwój rodzimej kinematografii? W środowisku dystrybutorów filmowych, "kiniarzy" oraz części twórców powszechne jest przekonanie, że najlepszym wzorem do naśladowania jest tzw. model irlandzki. Ten niewielki i pod wieloma względami podobny do Polski kraj wprowadził kilka lat temu ustawę filmową, która spowodowała wzrost produkcji filmów na niespotykaną gdzie indziej skalę. W 1992 r. powstały tam zaledwie cztery filmy, a w 1994 r. - już 61. W ciągu zaledwie dwóch lat inwestycje w przemysł filmowy zwiększyły się z 4,4 mln USD do ponad 200 mln USD!!! Ktoś może powiedzieć, że analogię burzy fakt, iż Irlandczycy mówią po angielsku. Jak w takim razie wytłumaczyć coraz częstsze wypadki wykorzystywania Zielonej Wyspy przez producentów francuskich czy niemieckich? Tajemnicą sukcesu Irlandczyków jest wprowadzenie systemu ulg podatkowych zachęcających do inwestowania w produkcję filmów. Tak więc zamiast ograniczeń i dodatkowych obciążeń podatkowych - wolna konkurencja i zachęty finansowe. Korzystają wszyscy: producenci, bo angażując środki i produkując film, mają szansę na większe profity; widzowie, bo mają z czego wybierać; aktorzy, technicy czy oświetleniowcy, bo mają pracę; wreszcie państwo, które pozornie rezygnuje z wpływów z podatków - w związku z ożywieniem gospodarki odbija sobie w dwójnasób to, co na początku traci.
Podobne rozwiązania znalazły się ostatnio w projekcie ustawy o kinematografii, który powstał z inicjatywy Stowarzyszenia Dystrybutorów Polskich we współpracy ze Stowarzyszeniem Kina Polskie. Najbliższe miesiące pokażą, na którą z powyżej przedstawionych dróg zostanie skierowana polska kinematografia.
Jest tylko jeden problem. Rozwiązanie zastosowane przez Irlandczyków i powtórzone przez SDF nie daje możliwości podzielenia się łupami (czytaj: środkami Funduszu Kinematografii) w gronie przyjaciół Ali Baby (czytaj: wybitnych autorytetów zasiadających w komisji). Obawiam się, że ta wstydliwa przyczyna zdecydowanie zmniejsza szansę na zastosowanie modelu irlandzkiego w Polsce.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.