Nasze państwo może liczyć na pomoc NATO tylko wtedy, gdy będzie chciało i mogło bronić się samo.
Po ośmiu latach suwerennego bytu Polska osiągnęła strategiczne cele zapewniające jej bezpieczeństwo. Uznanie przez Niemcy powojennych granic kładzie kres tysiącletniemu zagrożeniu ze strony zachodniego sąsiada. Po raz pierwszy Polska nie ma konfliktów z żadnym ze swoich siedmiu sąsiadów. Nie ma wrogości między Polską a Litwą i Ukrainą. Rosja pogrążona jest w niemocy. Przystąpienie do NATO wyprowadzi państwo polskie z jego geopolitycznego położenia kraju wtłoczonego między dwóch wrogich olbrzymów - Niemcy i Rosję.
Czy można dziś jeszcze mówić o możliwościach wyłonienia się jakichkolwiek zagrożeń z zewnątrz? Pamiętajmy, że tak jak nieoczekiwanie odzyskaliśmy wolność i niepodległość, tak nieoczekiwanie możemy stanąć w obliczu nagłego, dziś nieoczekiwanego, niebezpieczeństwa. I dlatego właśnie powinniśmy wystrzegać się tego, by pod wpływem rozpostarcia nad Polską nuklearnego parasola Paktu Północnoatlantyckiego nie powstało fałszywe poczucie błogiego bezpieczeństwa, które nas psychicznie rozbroi. Przykładem takiego niebezpiecznego mitu stała się dla Francji przed II wojną światową Linia Maginota. Był to najpotężniejszy i najdłuższy system fortyfikacji w dziejach świata. Francuzi wywiesili hasło: On ne passe pas. Wyobrażali sobie, że za Linią Maginota mogą spać spokojnie, bo nikt jej nie przejdzie. Wynikiem fałszywego mitu bezpieczeństwa stało się niebywałe lenistwo myśli wojskowej. Trudno dziś uwierzyć, że Francuzi byli zupełnie nie przygotowani na powtórzenie przez Niemców manewru z I wojny światowej; uderzenia od północy przez Holandię i Belgię. Linia Maginota została pokonana od tyłu, bez jednego wystrzału. Wymowny przykład, że najpotężniejsze umocnienia i najgroźniejsza broń masowego niszczenia stają się kupą szmelcu, jeśli nie stoi za nimi wola i odwaga człowieka zdecydowanego na wszystko. Brak tej woli spowodował pogrom Francji uchodzącej w owych czasach za największą potęgę wojskową na kontynencie europejskim.
Strzeżmy się zatem, by wiara w sojusz wojskowy nie rozbroiła nas wewnętrznie. Wartość sojuszu polega na jego sile odstraszającej przeciwnika. Sukces NATO polegał na takim podniesieniu poziomu ryzyka dla napastnika, że skutecznie odstraszyło to Stalina przed wykorzystaniem swej olbrzymiej przewagi broni konwencjonalnej. NATO nie przeszło jednak nigdy próby ogniowej. Nie wiemy, jak zareagowaliby sojusznicy, gdyby - jak w wypadku Hitlera - ryzyko zostało przez napastnika fałszywie niedocenione.
Panuje w Polsce mit, że w 1939 r. Francja i Anglia nie wywiązały się z sojuszniczych zobowiązań wobec Polski i nie przyszły naszej armii z natychmiastową pomocą. Zapominamy, że 3 września, gdy oba mocarstwa - Francja i Anglia - wypowiedziały Niemcom wojnę, Polska poniosła już klęskę na Śląsku, Niemcy zbliżali się do Krakowa, poniosła klęskę na Pomorzu i na północ od Warszawy. Kilka dni później sztaby Anglii i Francji uznały, że Polska jako sprzymierzeniec już nie istnieje. Jej terytorium będzie zajęte w ciągu tygodnia albo dwóch. Przeżywaliśmy klęskę wrześniową jako straszliwe upokorzenie. To nie sama klęska upokarzała, ale brak jakichkolwiek planów. Jak działać w obliczu przegranej bitwy, która wobec miażdżącej przewagi nieprzyjaciela była przecież łatwa do przewidzenia?
Jak ją opóźniać i co robić, by zadawać Niemcom jak największe straty i jakie przygotowania poczynić na wypadek zajęcia terytorium państwa? Armia Krajowa mogła się stać siłą wielokrotnie większą, gdyby w planach wojennych przewidziano jej powstanie i wyposażenie. Tymczasem samo przewidywanie możliwości przegranej bitwy o Polskę, która wojny z Niemcami przecież nie kończyła, było traktowane przez naczelnego wodza jako przejaw defetyzmu. Toteż z przerażeniem czytam dziś wypowiedź osobistości z kół wojskowych, mówiącej, że "Polska jako członek NATO będzie mogła liczyć na natychmiastowe wsparcie sojuszników. Nie ma więc obaw, by polskie terytorium albo jego część znalazła się pod okupacją, bo NATO ma doktrynę obrony na granicy". Jest w tych słowach powrót do doktryny Rydza-Śmigłego - "Nie oddamy Niemcom ani guzika". Ten, kto te słowa wypowiedział, powinien przeczytać uważnie artykuł piąty Paktu Północnoatlantyckiego. Mówi on, że "w wypadku ataku na jednego z sojuszników wszyscy pozostali przyjdą z pomocą ofierze napaści, podejmując niezwłocznie, indywidualnie albo we współdziałaniu z innymi, takie działania, jakie uznają za konieczne, nie wyłączając użycia sił zbrojnych, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru NATO". Nie ma tu mowy o tym, by napaść na Polskę automatycznie uruchomiła działania wojenne 16 sojuszników przeciw agresorowi. Nieporozumienie wypływa stąd, że polskie czynniki wojskowe nie rozmawiają ze swoimi odpowiednikami w NATO. Zadaniem wojskowych jest opracowywanie planów na wypadek, gdyby politycy zdecydowali się na rozpoczęcie przez NATO działań wojennych. Samo podjęcie takiego zbiorowego postanowienia będzie wymagało czasu, może kilku dni, a może więcej, a przyjście z pomocą może polegać na przykład na blokadzie agresora, a nie na wypowiedzeniu mu wojny. Aby sojusz uruchomić, potrzebne będą działania opóźniające, obliczone na zadawanie wrogowi jak największych strat zarówno na froncie, jak i po zajęciu terytorium przez nieprzyjaciela. Inaczej mówiąc, Polska może liczyć na pomoc sojuszników tylko wtedy, gdy będzie chciała i mogła bronić się sama, jeśli zdobędzie własne możliwości odstraszania napastnika. Mam na myśli najgorszy scenariusz walki z przeciwnikiem o miażdżącej przewadze. Słoń może jednym uderzeniem zgnieść jeża, ale powstrzyma się od tego, jeśli będzie wiedział, że boleśnie się okaleczy.
Prof. Zbigniew Brzeziński, który ma w Stanach Zjednoczonych opinię czołowego stratega supermocarstwa, przedstawił przed kilku dniami w Krakowie, w gronie wojskowych, swoją strategiczną koncepcję obrony Polski: niewielka, ale nowocześnie wyposażona i nowocześnie wyszkolona armia zawodowa i oparta na powszechnym obowiązku służby wojskowej armia terytorialna, czyli armia krajowa, która nie tylko będzie bronić swojego rejonu czy swego miasta przed zajęciem go przez nieprzyjaciela, ale będzie mu zadawać ciosy, nękać go i wyrządzać straty w wypadku okupacji.
Nakazem na dziś pozostaje: nie rozbrajać się duchowo w przekonaniu, że żadne zagrożenie nigdy już nie powstanie. Być przygotowanym do mało dziś prawdopodobnego, ale zawsze możliwego najgorszego scenariusza i zachować gotowość do bronienia się własnymi siłami, jeśli chcemy, by skutecznie bronili nas inni.
Czy można dziś jeszcze mówić o możliwościach wyłonienia się jakichkolwiek zagrożeń z zewnątrz? Pamiętajmy, że tak jak nieoczekiwanie odzyskaliśmy wolność i niepodległość, tak nieoczekiwanie możemy stanąć w obliczu nagłego, dziś nieoczekiwanego, niebezpieczeństwa. I dlatego właśnie powinniśmy wystrzegać się tego, by pod wpływem rozpostarcia nad Polską nuklearnego parasola Paktu Północnoatlantyckiego nie powstało fałszywe poczucie błogiego bezpieczeństwa, które nas psychicznie rozbroi. Przykładem takiego niebezpiecznego mitu stała się dla Francji przed II wojną światową Linia Maginota. Był to najpotężniejszy i najdłuższy system fortyfikacji w dziejach świata. Francuzi wywiesili hasło: On ne passe pas. Wyobrażali sobie, że za Linią Maginota mogą spać spokojnie, bo nikt jej nie przejdzie. Wynikiem fałszywego mitu bezpieczeństwa stało się niebywałe lenistwo myśli wojskowej. Trudno dziś uwierzyć, że Francuzi byli zupełnie nie przygotowani na powtórzenie przez Niemców manewru z I wojny światowej; uderzenia od północy przez Holandię i Belgię. Linia Maginota została pokonana od tyłu, bez jednego wystrzału. Wymowny przykład, że najpotężniejsze umocnienia i najgroźniejsza broń masowego niszczenia stają się kupą szmelcu, jeśli nie stoi za nimi wola i odwaga człowieka zdecydowanego na wszystko. Brak tej woli spowodował pogrom Francji uchodzącej w owych czasach za największą potęgę wojskową na kontynencie europejskim.
Strzeżmy się zatem, by wiara w sojusz wojskowy nie rozbroiła nas wewnętrznie. Wartość sojuszu polega na jego sile odstraszającej przeciwnika. Sukces NATO polegał na takim podniesieniu poziomu ryzyka dla napastnika, że skutecznie odstraszyło to Stalina przed wykorzystaniem swej olbrzymiej przewagi broni konwencjonalnej. NATO nie przeszło jednak nigdy próby ogniowej. Nie wiemy, jak zareagowaliby sojusznicy, gdyby - jak w wypadku Hitlera - ryzyko zostało przez napastnika fałszywie niedocenione.
Panuje w Polsce mit, że w 1939 r. Francja i Anglia nie wywiązały się z sojuszniczych zobowiązań wobec Polski i nie przyszły naszej armii z natychmiastową pomocą. Zapominamy, że 3 września, gdy oba mocarstwa - Francja i Anglia - wypowiedziały Niemcom wojnę, Polska poniosła już klęskę na Śląsku, Niemcy zbliżali się do Krakowa, poniosła klęskę na Pomorzu i na północ od Warszawy. Kilka dni później sztaby Anglii i Francji uznały, że Polska jako sprzymierzeniec już nie istnieje. Jej terytorium będzie zajęte w ciągu tygodnia albo dwóch. Przeżywaliśmy klęskę wrześniową jako straszliwe upokorzenie. To nie sama klęska upokarzała, ale brak jakichkolwiek planów. Jak działać w obliczu przegranej bitwy, która wobec miażdżącej przewagi nieprzyjaciela była przecież łatwa do przewidzenia?
Jak ją opóźniać i co robić, by zadawać Niemcom jak największe straty i jakie przygotowania poczynić na wypadek zajęcia terytorium państwa? Armia Krajowa mogła się stać siłą wielokrotnie większą, gdyby w planach wojennych przewidziano jej powstanie i wyposażenie. Tymczasem samo przewidywanie możliwości przegranej bitwy o Polskę, która wojny z Niemcami przecież nie kończyła, było traktowane przez naczelnego wodza jako przejaw defetyzmu. Toteż z przerażeniem czytam dziś wypowiedź osobistości z kół wojskowych, mówiącej, że "Polska jako członek NATO będzie mogła liczyć na natychmiastowe wsparcie sojuszników. Nie ma więc obaw, by polskie terytorium albo jego część znalazła się pod okupacją, bo NATO ma doktrynę obrony na granicy". Jest w tych słowach powrót do doktryny Rydza-Śmigłego - "Nie oddamy Niemcom ani guzika". Ten, kto te słowa wypowiedział, powinien przeczytać uważnie artykuł piąty Paktu Północnoatlantyckiego. Mówi on, że "w wypadku ataku na jednego z sojuszników wszyscy pozostali przyjdą z pomocą ofierze napaści, podejmując niezwłocznie, indywidualnie albo we współdziałaniu z innymi, takie działania, jakie uznają za konieczne, nie wyłączając użycia sił zbrojnych, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru NATO". Nie ma tu mowy o tym, by napaść na Polskę automatycznie uruchomiła działania wojenne 16 sojuszników przeciw agresorowi. Nieporozumienie wypływa stąd, że polskie czynniki wojskowe nie rozmawiają ze swoimi odpowiednikami w NATO. Zadaniem wojskowych jest opracowywanie planów na wypadek, gdyby politycy zdecydowali się na rozpoczęcie przez NATO działań wojennych. Samo podjęcie takiego zbiorowego postanowienia będzie wymagało czasu, może kilku dni, a może więcej, a przyjście z pomocą może polegać na przykład na blokadzie agresora, a nie na wypowiedzeniu mu wojny. Aby sojusz uruchomić, potrzebne będą działania opóźniające, obliczone na zadawanie wrogowi jak największych strat zarówno na froncie, jak i po zajęciu terytorium przez nieprzyjaciela. Inaczej mówiąc, Polska może liczyć na pomoc sojuszników tylko wtedy, gdy będzie chciała i mogła bronić się sama, jeśli zdobędzie własne możliwości odstraszania napastnika. Mam na myśli najgorszy scenariusz walki z przeciwnikiem o miażdżącej przewadze. Słoń może jednym uderzeniem zgnieść jeża, ale powstrzyma się od tego, jeśli będzie wiedział, że boleśnie się okaleczy.
Prof. Zbigniew Brzeziński, który ma w Stanach Zjednoczonych opinię czołowego stratega supermocarstwa, przedstawił przed kilku dniami w Krakowie, w gronie wojskowych, swoją strategiczną koncepcję obrony Polski: niewielka, ale nowocześnie wyposażona i nowocześnie wyszkolona armia zawodowa i oparta na powszechnym obowiązku służby wojskowej armia terytorialna, czyli armia krajowa, która nie tylko będzie bronić swojego rejonu czy swego miasta przed zajęciem go przez nieprzyjaciela, ale będzie mu zadawać ciosy, nękać go i wyrządzać straty w wypadku okupacji.
Nakazem na dziś pozostaje: nie rozbrajać się duchowo w przekonaniu, że żadne zagrożenie nigdy już nie powstanie. Być przygotowanym do mało dziś prawdopodobnego, ale zawsze możliwego najgorszego scenariusza i zachować gotowość do bronienia się własnymi siłami, jeśli chcemy, by skutecznie bronili nas inni.
Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.