Obecna dekada jest czasem fascynującej przebudowy gospodarki i ekonomicznego rozwoju Polski.
Zbliża się koniec ostatniego dziesięciolecia tego wieku. Dziesięciolecia niezwykle ważnego w historii ojczystej i - nie waham się tego powiedzieć - jednego z najlepszych dla nas od czasów niepamiętnych. Nigdy - od czasu, gdy Polska istnieje - nie dane nam było żyć tak długo jednocześnie w pokoju, niepodległości i pełni swobód oraz praw obywatelskich dla wszystkich.
Nic dzisiaj - siedemnaście miesięcy przed końcem dekady 1989-1999 - nie zapowiada, by ten niezwykły, potrójny dar: pokoju, niepodległości i demokracji miał nam być zabrany. Dekada powoli dobiegająca kresu jest także czasem fascynującej przebudowy gospodarki i ekonomicznego rozwoju. Od kiedy w 1992 r. gospodarka polska po przestawieniu na rynkowe reguły zaczęła ponownie rosnąć, zrobiliśmy prawdziwy wielki skok, a daj Panie Boże, że to może dopiero początek. W 1992 r. - przytaczam dane GUS zawarte w "Informacji o sytuacji gospodarczej kraju w 1997 r." - polski produkt krajowy brutto (PKB) na osobę wynosił 93 proc. przeciętnego PKB na mieszkańca globu. Byliśmy więc krajem poniżej średniej, należeliśmy do tych, którzy obniżają światowy dobrobyt, przyczyniają się raczej do zwiększania liczby gąb przy stole niż do pomnażania bogactwa jego zastawy. Po pięciu latach szybkiego rozwoju nasz PKB na mieszkańca wynosi 114 proc. średniej światowej. Przeszliśmy do lepszego salonu, do grona krajów podnoszących dobrobyt globu.
Odstawmy teraz tą rozległą, ale i odległą miarę porównań światowych, zejdźmy w rewiry nam bliższe. W 1992 r. PKB na mieszkańca Polski był równy 27 proc. PKB na mieszkańca Europy Zachodniej. Pięć lat później ten stosunek wzrósł do 37 proc. Jeżeli go odwrócimy i użyjemy analogii wioślarskiej, można powiedzieć, że w 1992 r. dzieliło nas od Europy Zachodniej 3,7 długości pod względem rozwoju ekonomicznego i już tylko 2,7 długości pięć lat później.
Zbliżenie się o jedną długość w ciągu pięciu lat to jest wynik doskonały. Jeśli utrzymalibyśmy tak wysoką przewagę tempa rozwoju Polski nad tempem rozwoju Europy Zachodniej, zapóźnienie gospodarcze, które narastało od końca dynastii Piastów, można by zlikwidować w ciągu 30-40 lat. Zejdźmy jeszcze bliżej; jeżeli pominąć Niemcy, najbogatszym krajem środka Europy były od dawna i są nadal Czechy. W 1989 r. - tym razem są to moje przeliczenia na podstawie "Kwartalnika statystyki międzynarodowej GUS" - PKB na mieszkańca Polski był równy 57 proc. analogicznego wskaźnika Czech, a w 1997 r. wyniósł ok. 70 proc. Stało się tak dlatego, że kryzys towarzyszący przejściu do gospodarki rynkowej był w Polsce słabszy i krótszy, a rozwój gospodarczy od 1992 r. wyraźnie szybszy niż w Czechach.
Liczby i przeliczenia, które przedstawiłem, pokazują, że odzyskawszy możność decydowania o sobie i jako kraj, i jako jednostki, ruszyliśmy w pościg za czołówką. I akurat pisząc ten felieton, przeczytałem w "Gazecie Wyborczej" szkic Łukasza Wajsa, młodego filozofa, który zginął niedawno w Tatrach. Ubolewa on nad tym, że nie będzie w Polsce pokolenia X, młodzieży buntującej się przeciw "rozpasanej konsumpcji, kochającej luz i zarabianie pieniędzy przez mieszanie koktajli w barach oraz podróże do Indii w poszukiwaniu absolutu". W Polsce bowiem dorasta wielka, kilkumilionowa generacja (pisze o tym obok, w komentarzu do tekstu Wajsa Piotr Bratkowski, przywołując badania nad młodzieżą), która najpierw chce zdobyć jak najlepsze wykształcenie, potem zrobić wielkie kariery, wspiąć się na szczyty pozycji zawodowych, zarobić duże pieniądze, pięknie się ubierać, ładnie mieszkać. Oby rzeczywiście taka była nasza generacja, bo tylko wtedy skok rozpoczęty bez mała dziesięć lat temu będzie miał szanse trwać przynajmniej do dnia, kiedy wylądujemy miękko obok przystanku "Europejska średnia rozwoju i dobrobytu". I wtedy niech przyjdą buntownicy przeciw cywilizacji konsumpcyjnej, niech - cytuję Piotra Bratkowskiego - "piszą buntownicze wiersze, ubierają się w stare łachy, olewają pieniądze i kariery. Niech nawet jadą do Indii".
Nic dzisiaj - siedemnaście miesięcy przed końcem dekady 1989-1999 - nie zapowiada, by ten niezwykły, potrójny dar: pokoju, niepodległości i demokracji miał nam być zabrany. Dekada powoli dobiegająca kresu jest także czasem fascynującej przebudowy gospodarki i ekonomicznego rozwoju. Od kiedy w 1992 r. gospodarka polska po przestawieniu na rynkowe reguły zaczęła ponownie rosnąć, zrobiliśmy prawdziwy wielki skok, a daj Panie Boże, że to może dopiero początek. W 1992 r. - przytaczam dane GUS zawarte w "Informacji o sytuacji gospodarczej kraju w 1997 r." - polski produkt krajowy brutto (PKB) na osobę wynosił 93 proc. przeciętnego PKB na mieszkańca globu. Byliśmy więc krajem poniżej średniej, należeliśmy do tych, którzy obniżają światowy dobrobyt, przyczyniają się raczej do zwiększania liczby gąb przy stole niż do pomnażania bogactwa jego zastawy. Po pięciu latach szybkiego rozwoju nasz PKB na mieszkańca wynosi 114 proc. średniej światowej. Przeszliśmy do lepszego salonu, do grona krajów podnoszących dobrobyt globu.
Odstawmy teraz tą rozległą, ale i odległą miarę porównań światowych, zejdźmy w rewiry nam bliższe. W 1992 r. PKB na mieszkańca Polski był równy 27 proc. PKB na mieszkańca Europy Zachodniej. Pięć lat później ten stosunek wzrósł do 37 proc. Jeżeli go odwrócimy i użyjemy analogii wioślarskiej, można powiedzieć, że w 1992 r. dzieliło nas od Europy Zachodniej 3,7 długości pod względem rozwoju ekonomicznego i już tylko 2,7 długości pięć lat później.
Zbliżenie się o jedną długość w ciągu pięciu lat to jest wynik doskonały. Jeśli utrzymalibyśmy tak wysoką przewagę tempa rozwoju Polski nad tempem rozwoju Europy Zachodniej, zapóźnienie gospodarcze, które narastało od końca dynastii Piastów, można by zlikwidować w ciągu 30-40 lat. Zejdźmy jeszcze bliżej; jeżeli pominąć Niemcy, najbogatszym krajem środka Europy były od dawna i są nadal Czechy. W 1989 r. - tym razem są to moje przeliczenia na podstawie "Kwartalnika statystyki międzynarodowej GUS" - PKB na mieszkańca Polski był równy 57 proc. analogicznego wskaźnika Czech, a w 1997 r. wyniósł ok. 70 proc. Stało się tak dlatego, że kryzys towarzyszący przejściu do gospodarki rynkowej był w Polsce słabszy i krótszy, a rozwój gospodarczy od 1992 r. wyraźnie szybszy niż w Czechach.
Liczby i przeliczenia, które przedstawiłem, pokazują, że odzyskawszy możność decydowania o sobie i jako kraj, i jako jednostki, ruszyliśmy w pościg za czołówką. I akurat pisząc ten felieton, przeczytałem w "Gazecie Wyborczej" szkic Łukasza Wajsa, młodego filozofa, który zginął niedawno w Tatrach. Ubolewa on nad tym, że nie będzie w Polsce pokolenia X, młodzieży buntującej się przeciw "rozpasanej konsumpcji, kochającej luz i zarabianie pieniędzy przez mieszanie koktajli w barach oraz podróże do Indii w poszukiwaniu absolutu". W Polsce bowiem dorasta wielka, kilkumilionowa generacja (pisze o tym obok, w komentarzu do tekstu Wajsa Piotr Bratkowski, przywołując badania nad młodzieżą), która najpierw chce zdobyć jak najlepsze wykształcenie, potem zrobić wielkie kariery, wspiąć się na szczyty pozycji zawodowych, zarobić duże pieniądze, pięknie się ubierać, ładnie mieszkać. Oby rzeczywiście taka była nasza generacja, bo tylko wtedy skok rozpoczęty bez mała dziesięć lat temu będzie miał szanse trwać przynajmniej do dnia, kiedy wylądujemy miękko obok przystanku "Europejska średnia rozwoju i dobrobytu". I wtedy niech przyjdą buntownicy przeciw cywilizacji konsumpcyjnej, niech - cytuję Piotra Bratkowskiego - "piszą buntownicze wiersze, ubierają się w stare łachy, olewają pieniądze i kariery. Niech nawet jadą do Indii".
Więcej możesz przeczytać w 30/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.