Protestancki Kościół w Szwecji właściwie przestał istnieć. Świątynie się sprzedaje i zamienia na różne, mniej lub bardzie prozaiczne, interesy, takie jak centra handlowe (stoisko z kosmetykami w miejscu dawnego ołtarza?) czy kawiarnie. Żeby chociaż teatry. Moim zdaniem jest to kolejny dowód na to, że Kościołowi nie służy postęp, za to bardzo sprzyja konserwatyzm. Bo zaczęło się od zmian... Nie ma to jak polski kościółek w małym miasteczku, barokowy, z „zapachem kamieni i wieczności”, z kryptami, skarbonkami, cudownymi obrazami, amorkami, złoceniami i marmurową kazalnicą. No i oczywiście zapachem kadzidła. Z ławkami, których drewno aż się świeci, tak jest wypolerowane wieloletnim klęczeniem i siedzeniem. Kościół, w którym witraże nie wpuszczają zbyt wiele światła, co sprzyja aurze tajemniczości. Rozpad protestanckiego Kościoła zaczął się, moim zdaniem, właśnie od zmian w estetyce. Tajemnicze tradycyjne wnętrza zostały zamienione na nowoczesne sale konferencyjne. Ksiądz, którym mogła być na przykład atrakcyjna kobieta na szpilkach i w ostrym makijażu, chodził i zbierał na tacę z czytnikiem kart kredytowych. Opłatek był w wersji normalnej oraz dla bezglutenowców. W kącie kościoła stało coś jak wyspa dla dzieci, basen wypełniony czerwonymi kulkami, w których mogły się bawić, palma, łóżeczko do przewijania niemowląt. Jak w Ikei. Wszystko w tym kościele było dla człowieka, pod człowieka, nie dla Boga. Raz brałem udział w takiej bardzo specyficznej mszy w Sztokholmie. Urządzało ją jakieś towarzystwo gejów i lesbijek oraz jeszcze inne lewicowo-squatowe elementy. Wszyscy przyjeżdżali do kościoła na rowerach i parkowali przed nim na specjalnym parkingu. Mszę odprawiały dwie siwe lesbijki. Na ścianach wywieszono kiczowate obrazy przedstawiające Chrystusa (uderzająco podobnego do Brata Pitta z jego najlepszych czasów) w towarzystwie gejów i lesbijek, bo – jak mi wyjaśniono – gdyby dziś Jezus zszedł na Ziemię, to właśnie z tymi grupami, jak najbardziej uciskanymi i marginalizowanymi, by się zadawał. Z nimi by palił trawkę na squacie. Tylko zaczęła się msza, tablety i smartfony poszły w ruch. Jedni grzebali w internecie, inni nagrywali filmiki, większość robiła zdjęcia i zamieszczała na Facebooku. Potem siwe lesbijki chodziły z czytnikiem kart i zbierały na tacę. Oczywiście z kącika do przewijania niemowląt ciągle dochodziły płacze, a dziewczyna przede mną wyjęła pierś i zaczęła karmić dziecko. Zatęskniłem za mętnym barokiem, opresyjnym katolicyzmem, zapachem kadzidła i piekła, zmienianymi sukienkami Matki Boskiej Częstochowskiej, groźnymi wizjami rzucanymi z kazalnicy. Po prostu za dużo we mnie było Polaka, aby zaakceptować sacrum w wydaniu tak politycznie poprawnym, bezopresyjnym i nowoczesnym. Patrzyłem na szafki z Ikei i komputer stojący na ołtarzu, patrzyłem na nowoczesne składane, plastikowe krzesła, na których siedzieliśmy, i byłem w biurze. W biurze Boga. W tym biurze Bóg był nowoczesnym urzędnikiem unijnym, politycznie poprawnym, rozpatrującym wnioski i imigrację do nieba, gdzie jest mniejsze bezrobocie i pieczywo dla bezglutenowców, dokładna segregacja śmieci i kąciki z deskami do przewijania niemowląt na każdym kroku. I przypomniał mi się wiersz Zbigniewa Herberta „Potęga smaku”, traktujący oczywiście o czymś zupełnie innym, choć zasada pozostaje ta sama: To wcale nie wymagało wielkiego charakteru [...] w gruncie rzeczy była to sprawa smaku.
Ostatecznie zaczęło się od podważenia zasady decorum. Potem kościoły zaczęły pustoszeć. Zostały sprzedane. Zamienione na domy handlowe. Bo świeckie były już od dawna. Pomyślmy o tym, kiedy osiedlowy ksiądz zbiera pieniądze na kolejny kościół przypominający – jak to mówił Różewicz – poczekalnię na lotnisku. �
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.