Politycy mają dwa miesiące laby i medialnej wolnej amerykanki. Nikt ich w telewizji ani w radiu nie przygwoździ, nie zezłości ani nie ośmieszy, co tak przecież wszyscy lubimy
Początek lata okazał się w telewizji czasem pożegnań. Gospodarze kolejnych programów zawiadamiali nas, że "to już nasze ostatnie spotkanie przed wakacjami". Jedni obiecywali powrót na ekran we wrześniu, inni elegancko przemilczali swoje wątpliwości, a nieliczni otwarcie o nich mówili.
Patrzyłem na zmęczone, przedurlopowe twarze prezenterów, życzyłem im w myślach udanego wypoczynku i zastanawiałem się, czym nas zaskoczą za dwa miesiące. Czasem jednak czułem gorycz. Jakże to bowiem możliwe, by z anteny Telewizji Polonia mógł zniknąć mój ulubiony "Zwierzolub", w którym dr Joanna Iracka podpowiada, jak ułożyć sobie codzienne życie z naszymi domowymi przyjaciółmi - kotami i psami?! Iracka jest dziś bez wątpienia najciekawszą osobowością wśród osób zajmujących się na małym ekranie powiększaniem naszej wiedzy o zwierzętach i powinno się raczej mówić o nasileniu jej ekranowej obecności, a nie zdjęciu "Zwierzoluba" z anteny.
Zostawmy jednak zmartwienia dotyczące jesiennej ramówki na boku, mamy wszak wakacje, w telewizji zaś okres taryfy ulgowej, czyli powtórki i ogórki. Rodzaj remanentu urozmaiconego niezobowiązującymi pogaduszkami prezenterów wysłanych w urlopowy plener. Wszyscy się uśmiechają i ładnie wyglądają (szczególnie przy słonecznej pogodzie), choć czasem plączą im się języki (też szczególnie wtedy, gdy jest słoneczna pogoda). Powstaje z tego wrażenie, że świat jest piękny, ale głupi, co jest trochę smutne, zważywszy że przecież nie wiadomo, czy potrwa on choćby jeden dzień dłużej (vide: Nostradamus).
W tej sytuacji rozumiem słuszność decyzji dyrektora Radia Zet Roberta Kozyry, który zdecydował, że latem na jego antenie będzie wyłącznie "upalne granie bez cienia mówienia". Z początku buntowałem się. Jak to? Nie będzie porannych rozmów Krzysztofa Skowrońskiego z politykami? Ani niedzielnego "Śniadania z Radiem Zet"? I to w czasie, gdy TVN zwinęła żagiel swojej flagowej jednostki publicystycznej, czyli "Kropki nad i" Moniki Olejnik! Tak więc politycy mają dwa miesiące laby i medialnej wolnej amerykanki. Nikt ich w telewizji ani w radiu nie przygwoździ, nie zezłości ani nie ośmieszy, co tak przecież wszyscy lubimy. Obserwując jednak plączące się języki plażowych interlokutorów, przyznaję - Kozyra miał rację. Lepiej już puszczać latem muzykę.
Ponieważ jednak sam nie potrafię aż tak się zrelaksować, puściłem się w pościg za czymś ciekawszym i bardzo szybko znalazłem w... Internecie. Tu nie ma przerwy wakacyjnej. Tu nie pachnie ogórkami. Internet coraz skuteczniej odciąga uwagę od telewizji i zajmuje mój ekran osobisty. W ciągu paru sekund można się połączyć z najdalszymi zakątkami świata i przeczytać, posłuchać, obejrzeć serwisy. Czasem są one bogate, obfite, firmowane przez dynamiczne instytucje, czasem to hobbystyczne kąciki, intermedialne sklepiki lub zakręcone prezentacje awangardowych artystów. Bogactwo, które pozwala wyraźnie odczuć, jak różni są ludzie i jak przez to ciekawi. Wydaje mi się, że dla użytkowników Internetu uczucie ksenofobii jest absolutną abstrakcją, a Marshall McLuhan dopiero teraz może zza grobu uznać, że ziściła się jego teoria o globalnej wiosce, jaka miała powstać w wyniku komunikowania masowego.
Co innego wydaje mi się jednak największą siłą Internetu. Jest nią interaktywność, czyli możliwość kontaktu i nadawania w obie strony. Każda propozycja w Internecie zawiera zaproszenie: napisz do nas, wyraź swoją opinię, uzupełnij naszą pracę. Bądź współtwórcą naszej strony. Myślałem zrazu, że to czcze obietnice, więc spróbowałem, żeby się przekonać. Napisałem, skomentowałem, dodałem, poprosiłem o dodatkowe informacje. Jakież było moje zdumienie, gdy już po kilku godzinach moja skrzynka e-mailowa była pękata od odpowiedzi. A więc to prawda: w Internecie rzeczywiście wszyscy nadają do wszystkich. To taka globalna gra, która nigdy nie staje się nudna.
Jest jednak szczytem paradoksu, że poszukując w letnie dni czegoś autentycznie poruszającego i dającego świadectwo naszej czekającej na koniec świata epoce, znalazłem to nie w telewizji, nie w kinie i nie w Internecie, lecz... w teatrze. Nie ukrywam, że na sztukę Marka Ravenhilla "Shopping and Fucking" ("Kupowanie i jebanie"), wystawioną przez Towarzystwo Teatralne w warszawskim Teatrze Rozmaitości, poszedłem pod wpływem wiadomości, że AWS-owscy radni stołecznego magistratu domagają się jej zdjęcia z afisza, a nawet chcą za nią ukarać teatr cofnięciem mu dotacji na działalność artystyczną. Poszedłem i nie zawiodłem się: "Shopping and Fucking" to sztuka ważna, dająca świadectwo temu, co dzieje się nie tylko we współczesnej dramaturgii angielskiej, ale także w naszym świecie. Obraz zagubionej w świecie konsumeryzmu młodzieży, spychanej przez swoje słabości, frustracje i hormony w kierunku marginesu społecznego, wydaje się nie tylko przejmujący, ale i prawdziwy. Owszem, ta sztuka jest drastyczna, ale w czasie, gdy telewizyjne ekrany wypełnia wakacyjna paplanina, wydała mi się szczególnie ważna i godna zobaczenia.
Patrzyłem na zmęczone, przedurlopowe twarze prezenterów, życzyłem im w myślach udanego wypoczynku i zastanawiałem się, czym nas zaskoczą za dwa miesiące. Czasem jednak czułem gorycz. Jakże to bowiem możliwe, by z anteny Telewizji Polonia mógł zniknąć mój ulubiony "Zwierzolub", w którym dr Joanna Iracka podpowiada, jak ułożyć sobie codzienne życie z naszymi domowymi przyjaciółmi - kotami i psami?! Iracka jest dziś bez wątpienia najciekawszą osobowością wśród osób zajmujących się na małym ekranie powiększaniem naszej wiedzy o zwierzętach i powinno się raczej mówić o nasileniu jej ekranowej obecności, a nie zdjęciu "Zwierzoluba" z anteny.
Zostawmy jednak zmartwienia dotyczące jesiennej ramówki na boku, mamy wszak wakacje, w telewizji zaś okres taryfy ulgowej, czyli powtórki i ogórki. Rodzaj remanentu urozmaiconego niezobowiązującymi pogaduszkami prezenterów wysłanych w urlopowy plener. Wszyscy się uśmiechają i ładnie wyglądają (szczególnie przy słonecznej pogodzie), choć czasem plączą im się języki (też szczególnie wtedy, gdy jest słoneczna pogoda). Powstaje z tego wrażenie, że świat jest piękny, ale głupi, co jest trochę smutne, zważywszy że przecież nie wiadomo, czy potrwa on choćby jeden dzień dłużej (vide: Nostradamus).
W tej sytuacji rozumiem słuszność decyzji dyrektora Radia Zet Roberta Kozyry, który zdecydował, że latem na jego antenie będzie wyłącznie "upalne granie bez cienia mówienia". Z początku buntowałem się. Jak to? Nie będzie porannych rozmów Krzysztofa Skowrońskiego z politykami? Ani niedzielnego "Śniadania z Radiem Zet"? I to w czasie, gdy TVN zwinęła żagiel swojej flagowej jednostki publicystycznej, czyli "Kropki nad i" Moniki Olejnik! Tak więc politycy mają dwa miesiące laby i medialnej wolnej amerykanki. Nikt ich w telewizji ani w radiu nie przygwoździ, nie zezłości ani nie ośmieszy, co tak przecież wszyscy lubimy. Obserwując jednak plączące się języki plażowych interlokutorów, przyznaję - Kozyra miał rację. Lepiej już puszczać latem muzykę.
Ponieważ jednak sam nie potrafię aż tak się zrelaksować, puściłem się w pościg za czymś ciekawszym i bardzo szybko znalazłem w... Internecie. Tu nie ma przerwy wakacyjnej. Tu nie pachnie ogórkami. Internet coraz skuteczniej odciąga uwagę od telewizji i zajmuje mój ekran osobisty. W ciągu paru sekund można się połączyć z najdalszymi zakątkami świata i przeczytać, posłuchać, obejrzeć serwisy. Czasem są one bogate, obfite, firmowane przez dynamiczne instytucje, czasem to hobbystyczne kąciki, intermedialne sklepiki lub zakręcone prezentacje awangardowych artystów. Bogactwo, które pozwala wyraźnie odczuć, jak różni są ludzie i jak przez to ciekawi. Wydaje mi się, że dla użytkowników Internetu uczucie ksenofobii jest absolutną abstrakcją, a Marshall McLuhan dopiero teraz może zza grobu uznać, że ziściła się jego teoria o globalnej wiosce, jaka miała powstać w wyniku komunikowania masowego.
Co innego wydaje mi się jednak największą siłą Internetu. Jest nią interaktywność, czyli możliwość kontaktu i nadawania w obie strony. Każda propozycja w Internecie zawiera zaproszenie: napisz do nas, wyraź swoją opinię, uzupełnij naszą pracę. Bądź współtwórcą naszej strony. Myślałem zrazu, że to czcze obietnice, więc spróbowałem, żeby się przekonać. Napisałem, skomentowałem, dodałem, poprosiłem o dodatkowe informacje. Jakież było moje zdumienie, gdy już po kilku godzinach moja skrzynka e-mailowa była pękata od odpowiedzi. A więc to prawda: w Internecie rzeczywiście wszyscy nadają do wszystkich. To taka globalna gra, która nigdy nie staje się nudna.
Jest jednak szczytem paradoksu, że poszukując w letnie dni czegoś autentycznie poruszającego i dającego świadectwo naszej czekającej na koniec świata epoce, znalazłem to nie w telewizji, nie w kinie i nie w Internecie, lecz... w teatrze. Nie ukrywam, że na sztukę Marka Ravenhilla "Shopping and Fucking" ("Kupowanie i jebanie"), wystawioną przez Towarzystwo Teatralne w warszawskim Teatrze Rozmaitości, poszedłem pod wpływem wiadomości, że AWS-owscy radni stołecznego magistratu domagają się jej zdjęcia z afisza, a nawet chcą za nią ukarać teatr cofnięciem mu dotacji na działalność artystyczną. Poszedłem i nie zawiodłem się: "Shopping and Fucking" to sztuka ważna, dająca świadectwo temu, co dzieje się nie tylko we współczesnej dramaturgii angielskiej, ale także w naszym świecie. Obraz zagubionej w świecie konsumeryzmu młodzieży, spychanej przez swoje słabości, frustracje i hormony w kierunku marginesu społecznego, wydaje się nie tylko przejmujący, ale i prawdziwy. Owszem, ta sztuka jest drastyczna, ale w czasie, gdy telewizyjne ekrany wypełnia wakacyjna paplanina, wydała mi się szczególnie ważna i godna zobaczenia.
Więcej możesz przeczytać w 30/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.