W USA rozpoczęły się przygotowania do pierwszej batalii o fotel prezydencki w XXI wieku
Zanim potencjalni kandydaci oficjalnie zapowiedzieli chęć wstąpienia w szranki, padł już pierwszy rekord kampanii przed amerykańskimi wyborami w roku 2000. Jego autorem jest George Walker Bush Junior, syn 41. prezydenta Stanów Zjednoczonych, gubernator Teksasu i wielka nadzieja Partii Republikańskiej na odbicie po ośmiu latach Białego Domu z rąk demokratów. Pięćdziesięciodwuletni George Bush Jr., określający siebie mianem "współczującego konserwatysty", od początku roku zebrał na swoją kampanię ponad 36 mln USD - więcej niż którykolwiek z potencjalnych czy też oficjalnych kandydatów. To dziesięciokrotnie więcej niż ma Elizabeth Dole, jego konkurentka ubiegająca się o uzyskanie mandatu Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich, była prezes amerykańskiego Czerwonego Krzyża, i dwukrotnie więcej, niż zebrał starający się o mandat Partii Demokratycznej obecny wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Albert Gore. George Bush Jr. podczas tej swoistej przygrywki do kampanii zebrał więcej niż Bob Dole, kandydat Partii
Republikańskiej w wyborach w roku 1996, podczas całej swojej kampanii. George Bush Jr., zapytany o przyczyny swojego sukcesu, odparł ze śmiechem, że chodzi o "jego wspaniałą osobowość", ale poważnie już dodał, iż jest nieco zażenowany lawiną wpłat na jego fundusz wyborczy. Na rekord Busha Jr. złożyły się dotacje 75 tys. osób, głównie z Teksasu. Średnia wysokość wpłaty na jego fundusz wyborczy wynosi 480 USD, co świadczy o działaniu nazwiska i popularności Busha Jr. w Teksasie, gdzie sprawuje on urząd gubernatora już drugą kadencję. Syn prezydenta tak bardzo zdystansował konkurentów, że wydaje się wątpliwe, aby ktoś inny otrzymał nominację Partii Republikańskiej. Do listopada 2000 r., kiedy odbędą się wybory prezydenckie, pozostało jednak sporo czasu i wiele może się jeszcze zdarzyć. Tym bardziej że za plecami Busha przepychają się inni republikanie, walcząc o tytuł tego "innego kandydata" GOP (popularna nazwa Partii Republikańskiej: Grand Old Party - Stara Wielka Partia).
Na nominację Partii Republikańskiej liczy między innymi Elizabeth Dole, która dzięki swemu mężowi Robertowi Dole?owi, byłemu długoletniemu przywódcy większości republikańskiej, ma poparcie establishmentu waszyngtońskiego. Nadziei nie tracą także magnat prasowy Steve Forbes - niestrudzony propagator podatku liniowego, Lamar Alexander - były minister oświaty w administracji George?a Busha, Gary Bauer - lobbysta Partii Republikańskiej i doradca prezydenta Reagana, Pat Buchanan - superkonserwatywny komentator telewizyjny i piewca izolacjonizmu, John Kasich - popularny i skuteczny w działaniu przewodniczący Komisji Budżetowej Izby Reprezentantów, senator John Mc Cain - znany z niezależnego stanowiska bohater wojny wietnamskiej, Dan Quayle - były wiceprezydent w administracji prezydenta George?a Busha i senator Bob Smith - izolacjonista, którego ambicje prezydenckie nie są traktowane poważnie nawet przez jego kolegów.
Finansowo z George?em Bushem Jr. jest w stanie konkurować jedynie Steve Forbes, wydawca "Forbes Magazine", opłacający swoją kampanię przedwyborczą z własnej kieszeni. George Bush też nie należy jednak do biednych. Jak wynika z jego oświadczenia finansowego (musi je złożyć każdy kandydujący w wyborach prezydenckich), tylko w 1998 r. razem z żoną Laurą uzyskali dochód w wysokości 18 mln USD, z czego zapłacili 3,7 mln USD podatków federalnych. Najwięcej - 14,7 mln USD - George Bush Jr. zarobił na sprzedaży swoich udziałów w drużynie baseballowej Texas Rangers; kupił je za 606 302 USD.
Rekordowa zbiórka funduszy przez George?a Busha Jr. niezbyt dobrze wróży obecnemu wiceprezydentowi Albertowi Gore?owi, który - mimo pomocy Billa Clintona, mistrza w znajdowaniu pieniędzy - zebrał do tej pory 18 mln USD, podczas gdy jego główny konkurent do otrzymania nominacji, czyli Bill Bradley, demokrata ze stanu New Jersey, zgromadził 11 mln USD. Jest to ostrzeżenie, że Gore - nie potrafiący się wyzbyć kaznodziejskiego tonu niezależnie od tego, czy mówi o przemocy w programach telewizyjnych, czy też o ochronie puchacza - nie ma jeszcze w kieszeni mandatu Partii Demokratycznej.
George Bush będzie w stanie wydać więcej niż jego przeciwnicy podczas prawyborów w tak kluczowych stanach, jak Iowa i New Hampshire, od których w dużym stopniu zależy, kto otrzyma nominację swojej partii. Zasobna kasa syna byłego prezydenta będzie też miała poważne implikacje dla walki wyborczej już po konwencjach partii, kiedy na placu boju pozostanie w istocie tylko jeden republikanin i jeden demokrata. Na ten temat może coś powiedzieć Bob Dole, kandydat Partii Republikańskiej w wyborach 1996 r., który po otrzymaniu nominacji nie miał już ani grosza na walkę z Billem Clintonem.
Jeśli w pierwszej batalii o urząd prezydencki XXI w. wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami, przeciwnikiem George?a Busha będzie wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Albert Gore, który w ubiegłym miesiącu zapowiedział, że zamierza się starać o mandat Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich roku 2000. "Z waszą pomocą do urzędu prezydenckiego wniosę wartości rodzinne i wiarę, aby zbudować nie tylko zamożniejszą, ale również lepszą Amerykę" - powiedział Al Gore, niegdyś student teologii. Częste odwoływania Gore?a do wartości rodzinnych przyjęto jako próbę zdystansowania się wobec obecnego szefa - Williama Clintona.
"Udało nam się zamknąć deficyt w budżecie rządu federalnego, lecz mamy do czynienia z deficytem innego rodzaju, który - jak się wydaje - im ciężej pracujemy i im bardziej jesteśmy zamożni, jeszcze bardziej się pogłębia. Chodzi o deficyt czasu w życiu rodziny, deficyt przyzwoitości w naszej kulturze masowej, deficyt opieki nad naszymi najmłodszymi i najstarszymi" - powiedział Al Gore, zgłaszając swoją kandydaturę w Carthage w Tennessee. Carthage jest określane przez Gore?a, który chce się wykreować na "równego człowieka", jako miasteczko rodzinne, gdzie spędzał wakacje, jakoby pracując na plantacjach swojego ojca. Gore oczywiście nie rozgłasza, że hodowano na nich tytoń (dla obecnej administracji - symbol wszelkiego zła), rzadko też wspomina o wykształceniu otrzymanym w elitarnych szkołach prywatnych Waszyngtonu i studiach na Uniwersytecie Harvarda. Na razie wiceprezydent jest jednak faworytem do uzyskania mandatu Partii Demokratycznej. Jego jedynym poważnym przeciwnikiem jest były senator Bill Bradley.
Albert Gore, znany ze swojej działalności na rzecz ochrony środowiska naturalnego i słownictwa pełnego intelektualnych dziwolągów, ma wśród swoich atutów siedem lat nieprzerwanego wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych, a także pomoc i poparcie prezydenta Clintona oraz jego dobrze naoliwionej machiny politycznej.
Podstawowym problemem zarówno Gore?a, jak i Busha Jr. jest to, że brzmią oni podobnie, a zestawienie ich przemówień z odwołaniami do wartości moralnych sprawia wrażenie, iż są one tego samego autorstwa. Oczywiście, taki brak zróżnicowania połączony z zadowoleniem z gospodarczego status quo powoduje, że Amerykanie znudzili się tą kampanią, zanim tak naprawdę się rozpoczęła. Jak wykazały sondaże renomowanego The Pew Research Center, aż 57 proc. w ogóle nie interesuje się przebiegiem kampanii. Znudzenie, a nawet polityczną apatię Amerykanów potęguje brak zagadnienia, które mogłoby zaostrzyć walkę wyborczą. O ile w poprzednich wyborach takimi problemami były stan gospodarki, przestępczość, legalność aborcji, o tyle teraz mieszkańcy Stanów Zjednoczonych najczęściej wymieniają - zwłaszcza po tragedii w Denver - upadek moralności, przemoc wśród młodocianych, dostępność broni palnej i stan edukacji publicznej.
Stan gospodarki państwa jest przedmiotem troski zaledwie 8 proc. wyborców, sprawami zagranicznymi interesuje się tylko 11 proc. elektoratu. Nastawienie amerykańskich wyborców nie wróży dobrze ani demokratom, ani republikanom. Jak wskazują wyniki badań, elektorat skłania się do rozwiązania niejako tradycyjnego w historii amerykańskiej polityki - osadzenia prezydenta z Partii Republikańskiej w Białym Domu, ale powierzenia demokratom kontroli władzy ustawodawczej, aby trzymali w ryzach republikańskiego prezydenta. Czyli dokładnie odwrotnie niż jest obecnie.
Jedyną atrakcją tego ogórkowego etapu kampanii prezydenckiej jest pierwsza dama Stanów Zjednoczonych, która po miesiącach kokietowania i spekulacji, rejestrując oficjalnie Komitet Badawczy, wyznała, że poważnie zamierza się ubiegać w stanie Nowy Jork o mandat senatorski z ramienia Partii Demokratycznej. Starania pani Clinton dają mediom świetną okazję do zajęcia się kolejnym aktem opery mydlanej, jakim był prezydencki skandal obyczajowy. Teraz bohaterka kolejnego odcinka będzie zdradzaną żoną ubiegającą się o fotel senatorski w jednym z najważniejszych stanów USA.
Nie jest to zadanie łatwe, chociażby dlatego że pani Clinton nigdy nie mieszkała w stanie Nowy Jork, a Amerykanie nie lubią kandydatów "przywiezionych w teczce". Jej przeciwnikiem jest zasłużony, choć niezbyt lubiany burmistrz Nowego Jorku - Rudolf Giuliani. Wielu jej przeciwników pamięta także o aferach Białego Domu. Już ta wstępna lista trudności, jakie się piętrzą przed Hillary Clinton, gwarantuje mediom strawę do czasu, kiedy kampania przedwyborcza wejdzie w decydującą fazę i kandydaci zaczną się wzajemnie obrzucać błotem, co mimo zapewnień o fair play, prędzej czy później nieuchronnie nastąpi.
Republikańskiej w wyborach w roku 1996, podczas całej swojej kampanii. George Bush Jr., zapytany o przyczyny swojego sukcesu, odparł ze śmiechem, że chodzi o "jego wspaniałą osobowość", ale poważnie już dodał, iż jest nieco zażenowany lawiną wpłat na jego fundusz wyborczy. Na rekord Busha Jr. złożyły się dotacje 75 tys. osób, głównie z Teksasu. Średnia wysokość wpłaty na jego fundusz wyborczy wynosi 480 USD, co świadczy o działaniu nazwiska i popularności Busha Jr. w Teksasie, gdzie sprawuje on urząd gubernatora już drugą kadencję. Syn prezydenta tak bardzo zdystansował konkurentów, że wydaje się wątpliwe, aby ktoś inny otrzymał nominację Partii Republikańskiej. Do listopada 2000 r., kiedy odbędą się wybory prezydenckie, pozostało jednak sporo czasu i wiele może się jeszcze zdarzyć. Tym bardziej że za plecami Busha przepychają się inni republikanie, walcząc o tytuł tego "innego kandydata" GOP (popularna nazwa Partii Republikańskiej: Grand Old Party - Stara Wielka Partia).
Na nominację Partii Republikańskiej liczy między innymi Elizabeth Dole, która dzięki swemu mężowi Robertowi Dole?owi, byłemu długoletniemu przywódcy większości republikańskiej, ma poparcie establishmentu waszyngtońskiego. Nadziei nie tracą także magnat prasowy Steve Forbes - niestrudzony propagator podatku liniowego, Lamar Alexander - były minister oświaty w administracji George?a Busha, Gary Bauer - lobbysta Partii Republikańskiej i doradca prezydenta Reagana, Pat Buchanan - superkonserwatywny komentator telewizyjny i piewca izolacjonizmu, John Kasich - popularny i skuteczny w działaniu przewodniczący Komisji Budżetowej Izby Reprezentantów, senator John Mc Cain - znany z niezależnego stanowiska bohater wojny wietnamskiej, Dan Quayle - były wiceprezydent w administracji prezydenta George?a Busha i senator Bob Smith - izolacjonista, którego ambicje prezydenckie nie są traktowane poważnie nawet przez jego kolegów.
Finansowo z George?em Bushem Jr. jest w stanie konkurować jedynie Steve Forbes, wydawca "Forbes Magazine", opłacający swoją kampanię przedwyborczą z własnej kieszeni. George Bush też nie należy jednak do biednych. Jak wynika z jego oświadczenia finansowego (musi je złożyć każdy kandydujący w wyborach prezydenckich), tylko w 1998 r. razem z żoną Laurą uzyskali dochód w wysokości 18 mln USD, z czego zapłacili 3,7 mln USD podatków federalnych. Najwięcej - 14,7 mln USD - George Bush Jr. zarobił na sprzedaży swoich udziałów w drużynie baseballowej Texas Rangers; kupił je za 606 302 USD.
Rekordowa zbiórka funduszy przez George?a Busha Jr. niezbyt dobrze wróży obecnemu wiceprezydentowi Albertowi Gore?owi, który - mimo pomocy Billa Clintona, mistrza w znajdowaniu pieniędzy - zebrał do tej pory 18 mln USD, podczas gdy jego główny konkurent do otrzymania nominacji, czyli Bill Bradley, demokrata ze stanu New Jersey, zgromadził 11 mln USD. Jest to ostrzeżenie, że Gore - nie potrafiący się wyzbyć kaznodziejskiego tonu niezależnie od tego, czy mówi o przemocy w programach telewizyjnych, czy też o ochronie puchacza - nie ma jeszcze w kieszeni mandatu Partii Demokratycznej.
George Bush będzie w stanie wydać więcej niż jego przeciwnicy podczas prawyborów w tak kluczowych stanach, jak Iowa i New Hampshire, od których w dużym stopniu zależy, kto otrzyma nominację swojej partii. Zasobna kasa syna byłego prezydenta będzie też miała poważne implikacje dla walki wyborczej już po konwencjach partii, kiedy na placu boju pozostanie w istocie tylko jeden republikanin i jeden demokrata. Na ten temat może coś powiedzieć Bob Dole, kandydat Partii Republikańskiej w wyborach 1996 r., który po otrzymaniu nominacji nie miał już ani grosza na walkę z Billem Clintonem.
Jeśli w pierwszej batalii o urząd prezydencki XXI w. wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami, przeciwnikiem George?a Busha będzie wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Albert Gore, który w ubiegłym miesiącu zapowiedział, że zamierza się starać o mandat Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich roku 2000. "Z waszą pomocą do urzędu prezydenckiego wniosę wartości rodzinne i wiarę, aby zbudować nie tylko zamożniejszą, ale również lepszą Amerykę" - powiedział Al Gore, niegdyś student teologii. Częste odwoływania Gore?a do wartości rodzinnych przyjęto jako próbę zdystansowania się wobec obecnego szefa - Williama Clintona.
"Udało nam się zamknąć deficyt w budżecie rządu federalnego, lecz mamy do czynienia z deficytem innego rodzaju, który - jak się wydaje - im ciężej pracujemy i im bardziej jesteśmy zamożni, jeszcze bardziej się pogłębia. Chodzi o deficyt czasu w życiu rodziny, deficyt przyzwoitości w naszej kulturze masowej, deficyt opieki nad naszymi najmłodszymi i najstarszymi" - powiedział Al Gore, zgłaszając swoją kandydaturę w Carthage w Tennessee. Carthage jest określane przez Gore?a, który chce się wykreować na "równego człowieka", jako miasteczko rodzinne, gdzie spędzał wakacje, jakoby pracując na plantacjach swojego ojca. Gore oczywiście nie rozgłasza, że hodowano na nich tytoń (dla obecnej administracji - symbol wszelkiego zła), rzadko też wspomina o wykształceniu otrzymanym w elitarnych szkołach prywatnych Waszyngtonu i studiach na Uniwersytecie Harvarda. Na razie wiceprezydent jest jednak faworytem do uzyskania mandatu Partii Demokratycznej. Jego jedynym poważnym przeciwnikiem jest były senator Bill Bradley.
Albert Gore, znany ze swojej działalności na rzecz ochrony środowiska naturalnego i słownictwa pełnego intelektualnych dziwolągów, ma wśród swoich atutów siedem lat nieprzerwanego wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych, a także pomoc i poparcie prezydenta Clintona oraz jego dobrze naoliwionej machiny politycznej.
Podstawowym problemem zarówno Gore?a, jak i Busha Jr. jest to, że brzmią oni podobnie, a zestawienie ich przemówień z odwołaniami do wartości moralnych sprawia wrażenie, iż są one tego samego autorstwa. Oczywiście, taki brak zróżnicowania połączony z zadowoleniem z gospodarczego status quo powoduje, że Amerykanie znudzili się tą kampanią, zanim tak naprawdę się rozpoczęła. Jak wykazały sondaże renomowanego The Pew Research Center, aż 57 proc. w ogóle nie interesuje się przebiegiem kampanii. Znudzenie, a nawet polityczną apatię Amerykanów potęguje brak zagadnienia, które mogłoby zaostrzyć walkę wyborczą. O ile w poprzednich wyborach takimi problemami były stan gospodarki, przestępczość, legalność aborcji, o tyle teraz mieszkańcy Stanów Zjednoczonych najczęściej wymieniają - zwłaszcza po tragedii w Denver - upadek moralności, przemoc wśród młodocianych, dostępność broni palnej i stan edukacji publicznej.
Stan gospodarki państwa jest przedmiotem troski zaledwie 8 proc. wyborców, sprawami zagranicznymi interesuje się tylko 11 proc. elektoratu. Nastawienie amerykańskich wyborców nie wróży dobrze ani demokratom, ani republikanom. Jak wskazują wyniki badań, elektorat skłania się do rozwiązania niejako tradycyjnego w historii amerykańskiej polityki - osadzenia prezydenta z Partii Republikańskiej w Białym Domu, ale powierzenia demokratom kontroli władzy ustawodawczej, aby trzymali w ryzach republikańskiego prezydenta. Czyli dokładnie odwrotnie niż jest obecnie.
Jedyną atrakcją tego ogórkowego etapu kampanii prezydenckiej jest pierwsza dama Stanów Zjednoczonych, która po miesiącach kokietowania i spekulacji, rejestrując oficjalnie Komitet Badawczy, wyznała, że poważnie zamierza się ubiegać w stanie Nowy Jork o mandat senatorski z ramienia Partii Demokratycznej. Starania pani Clinton dają mediom świetną okazję do zajęcia się kolejnym aktem opery mydlanej, jakim był prezydencki skandal obyczajowy. Teraz bohaterka kolejnego odcinka będzie zdradzaną żoną ubiegającą się o fotel senatorski w jednym z najważniejszych stanów USA.
Nie jest to zadanie łatwe, chociażby dlatego że pani Clinton nigdy nie mieszkała w stanie Nowy Jork, a Amerykanie nie lubią kandydatów "przywiezionych w teczce". Jej przeciwnikiem jest zasłużony, choć niezbyt lubiany burmistrz Nowego Jorku - Rudolf Giuliani. Wielu jej przeciwników pamięta także o aferach Białego Domu. Już ta wstępna lista trudności, jakie się piętrzą przed Hillary Clinton, gwarantuje mediom strawę do czasu, kiedy kampania przedwyborcza wejdzie w decydującą fazę i kandydaci zaczną się wzajemnie obrzucać błotem, co mimo zapewnień o fair play, prędzej czy później nieuchronnie nastąpi.
Więcej możesz przeczytać w 30/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.