Przed spotkaniem kazał mi pan przeczytać swoją najnowszą książkę „Pożegnanie z karnawałem”. Wyłania się z niej smutny, zmęczony życiem człowiek.
Jak pan będzie miał tyle lat co ja, to będzie pan wiedział, że wszystko jest powtarzalne. Znam każdy dom, każdą ulicę, każdy ruch. Wszystko już było. Miałem przygody, wypadki, myśli. Przychodzi taki czas, że nic nie ekscytuje, nie wciąga, nie pozwala się zaangażować. Jedną z najtrudniejszych rzeczy jest konieczność wynalezienia sobie przyjemności, dla której się żyje. I zaczyna być z tym problem. Kiedyś było łatwiej: wódka, przyjaciele, dalekie wyjazdy. Dzisiaj nic nie cieszy. Każdy powinien sobie znaleźć niszę, w której się ulokuje. Moi znajomi uciekają w siebie: hodowla psów, spacery, zaszywają się gdzieś za granicą. Ja uciekam w pisanie notatek z życia. To jest moje odreagowanie świata. Choć nie chcę być postrzegany jak facet, który się nażył, nic go nie bawi i wszystkim jest znudzony.
Ale to pan napisał w książce: „Jestem znudzony wszystkim, co mnie otacza, te same miejsca, ci sami ludzie, te same kolory. Mam dość”. Jak to czytałem, zastanawiałem się, co daje panu siłę, by zwlec się rano z łóżka?
Nie wstaję rano, bo mam odwrócony cykl. Śpię w dzień. Jestem teraz zmęczony, bo w nocy nie spałem. To odwrócenie to prawdziwe przekleństwo. Mój przyjaciel Krzysiu Toeplitz mówił, że Pan Bóg daje nam w ten sposób szansę na życie, na myślenie, na aktywność umysłową. To są te dodatkowe godziny, kiedy można się nad minionym życiem zastanowić.
Jak pan wykorzystuje bezsenne noce?
Staram się nie być bezproduktywny. Myślę. Piszę. Czytam. Moje lektury są przypadkowe. Moja ręka sięga na półkę, znajduje książkę, a ja to czytam. Ale mam ulubione lektury. Na okrągło mogę czytać „Ferdydurke”. Robię to dla uspokojenia, żeby się zanurzyć w tym, co Gombrowicz przede mną odkrywa. Fantastyczne skróty, postaci, język. Śmieję się przy tym w głos. W pamiętnikach Chaplina przeczytałem, że nie ma już czasu i czyta tylko to, co go naprawdę interesuje. Ja też nie mam czasu na czytanie wszystkiego, oglądanie wszystkiego, bywanie na każdej premierze i każdym filmie. Musi następować selekcja. Jest taki zalew informacji, faktów, wydarzeń, że nie jestem w stanie tego opanować.
Pisze pan, że oknem na świat jest dla pana telewizja i szyba samochodu. Widać tam przecież, że wszystko się zmienia. Naprzeciwko pana domu zniknął Supersam, w którym pan kiedyś kręcił „Dzięcioła”, pojawiło się za to luksusowe centrum handlowe. Nie cieszy to pana?
To tylko zewnętrzne oznaki postępu cywilizacji. A w człowieku co się zmieniło? Nic. Te same żądze: zazdrość, miłość, pożądanie, władza, pieniądze.
Nie ma w panu marzeń twórczych? Kiedyś mówił pan, że chciałby zrobić trzecią część „Czterdziestolatka”.
Chciałem, ale mi nie pozwolili.
O czym to miało być?
Karwowscy są emerytami, trafiają na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Był już projekt, scenariusz, nawet nakręcony jeden odcinek. Ale nie miało wzięcia u telewizyjnych decydentów. Szkoda, bo to było dobre. Odbijaliśmy się od postaci, które są znane, popularne i lubiane. Nie chcę o tym mówić, bo to międlenie wciąż tego samego. Marzę o projekcie autorskim. Który byłby tylko mój. Przez 60 lat ulegałem naciskom kierownika, producenta, dyrektora, redaktora i prezesa. W PRL i później też filmowcy byli poddani presji. Ulegaliśmy, bo oni mieli pieniądze.
Kto i na co naciskał?
Czy pan sobie wyobraża, że robienie filmów i programów w PRL było bez żadnej presji? Musiał się pan liczyć ze wszystkim, że panu ktoś wytnie, przytnie, zmieni. Gdy kończyłem robić „Wojnę domową”, oskarżono mnie, że wyprowadzam młodzież na ulicę, jakieś bzdury. Skoro przez tyle lat jest się spętanym, ktoś decyduje za pana, jakaś redaktorzyna panu mówi, co jest śmieszne lub nieśmieszne, to nie ma się już ochoty czegokolwiek zatwierdzać. Dziś jeszcze gorzej, bo liczą się tylko słupki oglądalności, pieniądze, obecność w kolorowych magazynach i to, czy komuś było majtki widać. Dlaczego mam się ścigać z tymi, którzy produkują filmy, tak jakby pracowali w fabryce? Dlaczego mam ulegać tej medialnej gorączce, która nas otacza?
Myślałem, że pan lubi się mierzyć z rynkiem, widzami.
Ja się już namierzyłem. Jestem popularny. Mnie ludzie zatrzymują na ulicy. Cytują mi z pamięci dialogi z „Czterdziestolatka”. Zatrzymałem się ostatnio, bo był wypadek na MDM. I nagle jakiś facet pyta mnie, czy go pamiętam. Nie mogłem sobie przypomnieć. „Przecież byliśmy razem na kolacji” – mówi. „Tak? A kiedy?”. Odpowiada, że na otwarciu Domu Chłopa w Warszawie. Tylko że to było w latach 60. czy 70., epokę temu.
Lubi pan to?
To jest dowód, że moja praca została zapamiętana. Kobietę pracującą i domokrążcę szukającego suchego chleba dla konia znają wszyscy. Ja już nie muszę gonić. Mogę nie dbać o słupki oglądalności. To mnie nie obchodzi. Niech młodzi walczą o pozycję, wille, wakacje na Balearach. Ja już nie chcę nigdzie jeździć. Jak sobie pomyślę o tych rewizjach na lotniskach, męczeniu się w tych kolejkach, rozbieraniu do naga, strachu przed terrorystami, to mi się odechciewa. To jest związane z wiekiem, z wydolnością fizyczną, traceniem energii. Mnie już trudno wyjść z własnego mieszkania.
Kiedy pan sobie zdał z tego sprawę?
Gdy czekałem na tramwaj. Tramwaj jechał z Puławskiej na Marszałkowską. Myślałem, że go dogonię. Rzuciłem się biegiem, a on mi przed nosem odjechał. Wtedy doszło do mnie, że mój mechanizm nie działa dobrze.
Czy to nie pan był częścią tego świata oglądalności i ratingów?
Nie zgadzam się z tym, by słupki były jedyną miarą wartości. Są w telewizji, teatrze i kinie rzeczy odkrywcze. Nie neguję tego. Nie podoba mi się tylko ta gorączka medialna. Widzi pan, dla mojego pokolenia Frank Sinatra był gwiazdą przez 20 lat. A teraz? Co miesiąc ma pan inną gwiazdę. Kiedy Andrzej Wajda zrobił „Popioły”, to dyskusja o filmie trwała pół roku. A teraz pach, pach i reżyser kręci już następny film.
Wydawało mi się, że to pan stworzył obecne fundamenty popkultury, kreował widowiska i widzów.
Robiłem coś, co było podszyte jakimś głębszym sensem, ciekawszym pomysłem. Miałem dwa kalendarzyki zapisane swoimi pomysłami do realizacji. Przeglądałem niedawno te stare zapiski. Mnóstwo tam jest pomysłów. Zrobiłem 30 festiwali w Sopocie, kręciłem seriale i filmy. Ale zawsze chodziło o coś głębszego. Nawet w festiwalu sopockim. To było przecież nasze okno na świat dla socjalistycznej, siermiężnej, szarej, nudnej Polski. Tam można było zobaczyć, jak się ludzie ubierają, jak śpiewają, jak wyglądają i o co im w ogóle chodzi. Ten festiwal był ważny nie tylko dla Polski, ale dla całego obozu socjalistycznego. Dziś widzę popłuczyny Sopotu w licznych rosyjskich programach rozrywkowych.
Panu się po prostu nie podoba ten obecny świat.
Podoba. Tęsknię za tym, żeby zobaczyć kawałek nieba. Słońce. Drzewa. Tylko cywilizacja już mnie tak nie pasjonuje. Tęsknię za czymś interesującym, co mogłoby mnie jeszcze zaskoczyć.
W latach 70. i 80. miał pan wizerunek człowieka zabawy.
Bo się bawiłem. Proszę jednak wpisać moje nazwisko do internetu. Gdyby pan chciał to wszystko wydrukować, co zrobiłem, to powstałby stos kartek wyższy ode mnie. To wszystko trzeba było napisać, nakręcić, zmontować i wyprodukować. Bardzo dużo pracowałem i nigdy nie pokazywałem fochów, zmęczenia, zniechęcenia. Jednocześnie istniałem towarzysko. Bohdan Łazuka mawia: „Jak się napijesz kieliszek wódki rano, to napiszą, żeś pijak, ale jak wypijesz litr mleka, to nikt tego nie zauważy”.
Był pan playboyem?
Człowiek jest miotany różnymi namiętnościami. Też temu podlegałem.
Kiedy to się zmieniło?
To następuje stopniowo, z wiekiem. Straciłem zainteresowanie show-biznesem i światem rozrywki.
Przez lata bawił pan ludzi, więc proszę się nie obrażać.
Byłem młody, pełen pomysłów i energii, to starałem się wpływać na innych. Dawałem ludziom uśmiech i ironiczne spojrzenie na świat. Gdyby to było barachło, toby nie przetrwało. Mam opinię człowieka show-biznesu, więc wszyscy pytają mnie o rozrywkę. Teraz nie rozróżniam już tych gwiazdek, celebrytów. Mylą mi się ich twarze, nazwiska. Nie chcę już o tym mówić. Jak za Gomułki brakowało mięsa, to rozpoczynała się dyskusja o rozrywce. Przerabiałem to. Teraz w Polsce wszyscy się domagają, by ich bawić. A dlaczego? Chcesz być rozerwany, to baw się sam. Ja nie mam już siły. Nie wstanę przecież o siódmej rano i nie będę kręcił filmów do nocy. Teraz piszę książki.
Chce pan być literatem?
Nie chcę. Ale to jedyna możliwość aktywności umysłowej. To łatwiejsze niż kręcenie filmów. Komentuję to, co widzę. Opisuję banalność świata. Nie dbam o publicity, nie robię tego dla sławy ani dla pieniędzy. Piszę dla znajomych. Niech mi pan nie odbiera możliwości reagowania na świat.
Proszę bardzo. Oto fragment: „Chęć życia. Długo szukałem sensu: po co? Znalazłem. Chce się jeszcze trochę żyć, żeby zobaczyć, jak znowu wykołują Polaków: obietnicami, programami, technicznymi premierami, gabinetami cieni, uśmiechami, garniturami od dobrych krawców, długami, które są dla nas korzystne, deficytem kreatywnym, listami od twórców, objazdem autobusem po bezdrożach, ciepłą wodą z kranu i zaufaniem zagranicznych inwestorów”. Gorzko to brzmi.
A co pan chce? Żeby człowiek, który ma już prawie 90 lat, tryskał radością? Żąda pan ode mnie radości?
Co pana najbardziej wkurza?
Upływający czas i to, że człowiek zaczyna się zamykać. Ogranicza się tylko do miejsc, które zna, i najbliższego kręgu przyjaciół. Jest ich coraz mniej. Odchodzi moje pokolenie, z którym łączyły mnie słowa, spostrzeżenia, doświadczenia. Coraz mniej ludzi, z którymi można porozumieć się bez słów. Zwija się nasz stolik w Czytelniku, gdzie spotykałem od lat Kutza, Głowackiego czy zmarłego niedawno Berezę. Byłem tam w zeszłym tygodniu. Na stoliku Tadeusza Konwickiego stała zapalona świeczka. Siedziała przy nim jakaś pani, rozmawiając przez telefon, chichotała. Odjeżdża nasz świat – pomyślałem. To nawet nie jest wkurzające, to jest dramatycznie bolesne. Człowiek czuje się w tym świecie nieswój.
Strach przed uciekającym czasem to obawa, że nie zdąży pan wszystkiego zrobić?
Jedyna pewna rzecz, która przed człowiekiem stoi, to śmierć. Świetnie mówił o tym Woody Allen: „Śmierć? Proszę bardzo. Ale nie chcę być przy tym obecny”.
Ze strachu?
Śmierci się nie boję. Boję się zniedołężnienia. Często bywam w Instytucie Kardiologii w Aninie. Śmierć jest przerażająca. Jeśli dwa, trzy razy było się blisko, to się nabiera dystansu. Strach przed śmiercią to jest strach przed niezamknięciem wszystkich spraw. Papiery, dokumenty, projekty – trzeba powoli porządkować. Boję się, że nie zdążę.
Może syn to załatwi.
Syn się tym nie interesuje. Najlepiej sprawdza się żona prawniczka. To jest skarb na stare lata. Nie mam takiej w domu.
Czuje się pan samotny.
Im człowiek starszy, tym bardziej samotny. Jak będzie pan w moim wieku, też pan będzie samotny.
Dlatego że nie ma z kim pogadać?
Świat pędzi dookoła i nie zwraca już uwagi na pana. Ucinają się kontakty. Nawet jak jest pan chory, to nikt nie dzwoni. To są bolesne sprawy, ale trzeba się do tego przyzwyczaić. Człowiek pod koniec jest sam. Jak patrzę na swoją datę urodzenia i kalendarz, to jestem przerażony. To jest nieprawdopodobne. Trudno w to uwierzyć.
A ile pan sobie dawał?
2000 rok to już był niezły wynik. Nie zakładałem, że tak długo będę żył. ■
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.