Żebym to ja wiedział, że w wieku lat 40 otrzymam walentynkę od kogoś wyjątkowo atrakcyjnego i młodego, a do niej będzie dołączone zaproszenie na premierę tych wszystkich (ilekolwiek by ich tam było) twarzy Greya... Gdybym wiedział, że ktoś jeszcze będzie chciał to ze mną świętować, pewnie nie wylałbym w poprzednich latach tylu kubłów z pomyjami na to pachnące perfumami i popcornem mroźne święto. Dla takich chwil warto żyć, dla takich chwil warto nawet poświęcić się i obejrzeć tego Greya, choć będzie to wielkie poświęcenie. Może w ogóle krytycy walentynek jako święta (jakiego – wiadomo) rekrutują się po prostu z podstarzałych facetów, którzy nie dostali koperty z różowym serduszkiem i nie mają na to w przyszłych latach większych szans?
Wiadomo, jakie jest to święto. Importowane z Ameryki, istnieje głównie w zamkniętym i hermetycznym świecie centrów handlowych i mieszczących się w nich multipleksów... Nie ma zakorzenienia w polskiej kulturze, spłaszcza miłość jeszcze bardziej niż Halloween czyni to ze śmiercią. To już na pewno nie jest ta tradycyjna „polska miłość” z piosenki Młynarskiego, co to „zlecone prace musi brać, nocą koszule twoje prać, rano po bułki w sklepie stać”. Miłość, jaka wyłania się z całej tej walentynkowej otoczki, jest zupełnie nieprawdziwa, ale nie musi być prawdziwa, ponieważ to tylko takie tam „chodzenie ze sobą” gimbazy, które nigdy nie dojdzie do etapu poważnego – wspólnego życia i pokonywania problemów. Tu chodzi raczej o ten najwcześniejszy okres zakochania, kiedy dwoje młodych ludzi chętnie kupuje sobie prezenty, kawki w sieciowych kawiarniach, popcorn, ogląda filmy, słowem – zaczyna konsumować więcej niż każde z nich w pojedynkę i stanowi idealny napęd rynku. Walentynki można obchodzić bez wychodzenia poza duże centrum handlowe. Najpierw idziemy do jubilera kupić jakieś gówniane naszyjniki w kształcie serduszek. Potem na kawę do Starbucksa. Potem do perfumerii po zestawy (perfumy męskie i damskie w jednym pudle w kształcie wiadomym)... Potem na pizzę. Potem (w wersji hard) możemy kupić kondomy w aptece. Potem do kina. Czyż można się więc dziwić, że zakochana para generuje obroty i jako taka jest w centrum handlowym mile widzianym gościem? I czyż nie jest dobrym pomysłem skumulować cały ten obrót w jednym dniu, aby wszystkie wskaźniki podskoczyły jak popieszczone prądem?
„Cip cip cip dziewczynki / życzymy wszystkiego naj naj naj / wszystkim zakochanym / bo to dzisiaj ich święto / cip cip cip / szaleństwo w wielkich domach / towarowych / Amerykanie kupują Amerykankom / biżuterię, bieliznę, słodycze / wszystko w kształcie / czerwonego serduszka / epidemia „ejds” sprawiła / że obyczajem stało się / wręczanie zakochanym prezerwatyw / ozdobionych serduszkami / wisiorki w kształcie serduszka / bombonierki” – tak drwił sobie Tadeusz Różewicz już bardzo, bardzo dawno temu, bo w roku 1996. W wierszu zderza te słodkości i pipiania z wycinkami z gazet o tym, jak młoda matka zabiła dziecko, „bo mnie denerwowało”, i o innych przejawach niedojrzałości wśród najmłodszych kochanków. Niedojrzali, nieświadomi tego, jak wygląda miłość po roku, dwóch i dwudziestu latach, nienastawieni na żadną przyszłość, mogą i powinni konsumować tę miłość tu i teraz, w centrum handlowym. Ona nie ma jutra, więc zjedzmy już dziś wszystkie lukrowane czekoladki... �
©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.