Niemieccy kuzynowie Nikodema Dyzmy: Michael K., Gert Postel i Theo Brenig
Jeśli autorzy zapowiadanych książek dotrzymają słowa, do rąk niemieckich czytelników trafią wkrótce pasjonujące powieści obyczajowe, a scenarzyści otrzymają świetny materiał na komedie filmowe. Nie będzie to fikcja literacka, lecz niewiarygodne, acz prawdziwe biografie fałszywego generała US Army, listonosza-ordynatora psychiatrii i mechanika-salonowca, opowiadające nie tylko o nich samych...
Pierwszy zrobił karierę równą Nikodemowi Dyzmie z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Od polskiego pierwowzoru różnią Michaela Rudolfa K. dwie rzeczy: nie był on młodym bezrobotnym kawalerem, lecz 57-letnim policjantem, przykładnym mężem i ojcem, a jego historia wydarzyła się naprawdę. Poza tym kariera Michaela Rudolfa K. nie zaczęła się od wykorzystania cudzego zaproszenia na raut stołecznego establishmentu, lecz od zakupu amerykańskiego munduru wojskowego, jeszcze niedawno budzącego w Niemczech Zachodnich podobny respekt jak mundur żołnierza Armii Czerwonej w byłej NRD. Po raz pierwszy Michael Rudolf K. przywdział uniform majora kontyngentu US Army w 1982 r. Został jednak rozpoznany i ukarany grzywną. Do następnego występu fałszywy Amerykanin przygotowywał się dwanaście lat.
Zgodnie z przemyślanym planem, Michael Rudolf K. przeniósł się na inny teren i awansował, żeby byle mundurowy nie zadawał mu głupich pytań, a na "godzinę zero" wyznaczył czas karnawału. Gdyby znów został rozpoznany, miałby wytłumaczenie, że mundur jest przebraniem. Po przyjeździe do szwabskiego miasteczka Leipheim koło Ulm Michael Rudolf K. przeobraził się w Mike?a R. Scotta, profesora prawa, najwyższego sędziego amerykańskich sił zbrojnych w Europie, oddelegowanego do pracy w Heidelbergu, Stuttgarcie i w siedzibie NATO w Brukseli. W karnawałowych pląsach Mike R. Scott poznał atrakcyjną mieszkankę Leipheim, która od razu zapałała do niego gorącym uczuciem. Od tej pory rytm życia niemieckiego Dyzmy pulsował w dwojaki sposób: w dni powszednie biło w nim serce męża i ojca w Augsburgu, w niedzielę i święta był pułkownikiem US Army w Leipheim.
Pewnego dnia urodziwa kochanka przedstawiła swego "amerykańskiego" narzeczonego znajomemu oficerowi Luftwaffe. Ten z kolei wprowadził Mike?a R. Scotta do miejscowego klubu oficerskiego. Jako członek klubu Scott otrzymał przepustkę do koszar niemieckich sił powietrznych, a później własny pokój z telefonem. Wkrótce też stał się ozdobą kręgów towarzyskich Günzburga i okolic. Michaela Rudolfa K. zgubiła jednak żądza posiadania jeszcze bardziej błyszczących epoletów. W 1997 r. awansował on pułkownika Scotta do stopnia generała brygady. W koszarach Luftwaffe już chłodził się szampan na okolicznościowe przyjęcie, aż tu wybuchła bomba: uroczystości nie będzie. "Amerykanina" aresztowano.
Hobby Theo Breniga, mechanika samochodowego, są wypady w świat politycznego establishmentu
Przypadkowym demaskatorem fałszywego generała stał się szef służb ochrony wyższej kadry oficerskiej, który poskarżył się w Waszyngtonie, że nie został wcześniej poinformowany o awansie Mike?a R. Scotta i nie zdołał na czas przygotować mu należnej eskorty. Waszyngton odpowiedział, że nikogo takiego nie delegował ani do Heidelbergu, ani do Stuttgartu, a tym bardziej do Brukseli. 28 stycznia 1998 r. świeżo upieczonego generała US Army wyciągnął zza biurka szef lokalnej policji. Nawiasem mówiąc - zza biurka w służbowym gabinecie, przyznanym w komendanturze niemieckich sił powietrznych. Przy Michaelu Rudolfie K., vel Mike?u R. Scotcie, znaleziono nieudolnie podrobione dokumenty. Augsburski policjant zresztą nigdy się nimi nie posłużył. Korzystał z przepustek wystawionych mu przez niemiecką administrację wojskową.
Drugim oszustem, który zrobił ogólnoniemiecką karierę, jest czterdziestoletni Gert Uwe Postel, alias dr Bartholdy. Ten listonosz po kursie przysposobienia zawodowego przez niemal pół życia wodził za nos lekarzy specjalistów psychiatrii i dyrekcje placówek służby zdrowia. Gdy miał 26 lat, sfałszował dyplom ukończenia studiów medycznych i promocji doktorskiej, przeczytał kilka książek z dziedziny psychiatrii i... złożył podanie do urzędu pracy, prosząc o pomoc w znalezieniu zatrudnienia. Pomoc otrzymał. Fałszywy doktor Postel pracował w kilku szpitalach w Niemczech, między innymi w Berlinie i Flensburgu, a ostatnio - jako ordynator dolnosaksońskiej Kliniki Psychiatrycznej w Zschadrass.
Już podczas procesu Postela dyrektor kliniki Horst Krömer tłumaczył, że miał trudności ze skompletowaniem fachowego personelu. Na ogłoszenia w prasie odpowiedziały dwie osoby: "doktor Postel i jakiś lekarz obcego pochodzenia". Cudzoziemiec odpadł z powodu słabej znajomości języka niemieckiego, a poza tym Postel miał znakomitą rekomendację od "pewnego berlińskiego profesora". Na procesie wyszło na jaw, że protegującym był sam Postel, który zatelefonował do Krömera, przedstawił się jako "profesor doktor von Berg" i wystawił laurkę z przebiegu pracy "swego asystenta". Po okresie próbnym dyrektor Krömer powierzył Postelowi kierownicze stanowisko. Jak argumentował przed sądem, wykazał się "punktualnością i zdolnościami organizatorskimi". Szef kliniki podkreślił, że diagnozy oskarżonego "nie wyrządziły żadnej szkody pacjentom", gdyż Postel, który kierował pięcioosobowym zespołem lekarskim, decydował o postępowaniu terapeutycznym "w konsultacji z kolegami". Gert Uwe Postel pracowałby w Zschadrass do dziś, gdyby nie przypadkowe spotkanie z dawną współpracowniczką. Przed objęciem ostatniej funkcji w jego karierze lekarskiej zatrudniony był w berlińskiej Julius-Hackenthal-Klinik, gdzie nie wytrzymał napięcia nerwowego i sam znalazł się pod opieką lekarzy. Wówczas też pojawiły się pierwsze podejrzenia co do jego kompetencji. Dyrekcja kliniki podzieliła się swymi spostrzeżeniami z berlińską prokuraturą, która rozpoczęła śledztwo. Zanim je zakończono, doktor Postel wyzdrowiał i zniknął. Odnalazł się po czterech latach w Zschadrass, rozpoznany przez lekarkę znającą go ze stołecznych występów. Gdy jednak prokuratura w Lipsku wydała nakaz aresztowania, Postela ostrzegła telefonicznie jedna z prokuratorek i policyjny radiowóz wysłano na próżno... Fałszywego psychiatrę ujęto dopiero po kilku miesiącach w Stuttgarcie, notabene w budce telefonicznej, gdy właśnie udzielał sobie protekcji w załatwianiu nowego stanowiska.
Gert Uwe Postel, listonosz po kursie przysposobienia zawodowego, przez pół życia
wodził za nos psychiatrów
Akt oskarżenia zawierał 46 punktów. Postel przyznał się do wszystkich zarzutów, ale niektóre oddalono ze względów formalnych. Występował on na przykład w roli biegłego, i to aż w 23 procesach sądowych. Za wystawione ekspertyzy otrzymał 44 tys. marek. Jak stwierdzono, ekspertyzy listonosza-psychiatry były prawidłowe i nie musi on zwracać wypłaconych mu honorariów. Gdy przed trzema miesiącami sąd w Lipsku ogłosił wyrok, pełnomocnik Postela powiedział, że nie będzie apelacji, a uśmiechnięty skazaniec pozował do fotografii. Cztery lata więzienia chce wykorzystać na pisanie książki, zamówionej przez wydawców podczas procesu. Theo Brenig nie sfałszował żadnego dyplomu. Co prawda oszukuje ochroniarzy i ośmiesza prominentów życia społeczno-politycznego, ale nikt nie może go za to ukarać. O jego niespotykanym hobby zadecydował przypadek. W 1970 r. ten wówczas 28-letni mechanik samochodowy z Bornheim koło Bonn kupił limuzynę byłego ministra gospodarki RFN. Gdy siadł za kierownicą, uznał, że niczym się nie różni od ludzi ze świecznika polityki. A że nie brakowało mu fantazji, podjechał pod Urząd Kanclerski: dwa niecierpliwe uderzenia w klakson wystarczyły, by wartownicy podnieśli szlaban. Po chwili Brenig znalazł się w pawilonie kanclerskim. Portierom podał się za ochroniarza Willy?ego Brandta, z którym musi uzgodnić kilka szczegółów. Po chwili znalazł się w jego gabinecie i - jak twierdzi - odbył z nim krótką rozmowę.
Gdy opowiedział tę historię kolegom z warsztatu, ci kazali mu pójść do psychiatry. Wtedy Brenig postanowił dokonać następnych wypadów w świat politycznego establishmentu i uwiecznić to na fotografii. Wkrótce koledzy mogli się przekonać naocznie: Brenig w objęciach z Joschką Fischerem, liderem partii Zielonych, dziś szefem niemieckiej dyplomacji, Brenig z uśmiechniętą Hannelore Kohl i z kanclerzem Helmutem Kohlem, to znów przy piwie z ministrem finansów Theo Waigelem, Brenig wymieniający uściski z następcą Kohla - Gerhardem Schröderem... Ale te chwile, uwiecznione minoltą salonowca z Bornheim, nie były szczytem jego możliwości. Do perełek z jego albumów należy fotografia z Jaserem Arafatem podczas balu UNESCO, uścisk dłoni brytyjskiej królowej Elżbiety podczas pobytu na zamku w Brühl koło Bonn, oraz poufała poza z roześmianym Billem Clintonem. To ostatnie zdjęcie zrobione zostało w czasie ubiegłorocznej wizyty prezydenta USA w Eisenach.
W jaki sposób Brenig wymanewrował doborowych ochroniarzy prezydenta USA, przywódcy Palestyńczyków czy bodyguardów królowej Elżbiety? Recepta jest prosta: "Jeśli ubrany w dobry garnitur, trzymając w ręce telefon komórkowy, wejdziesz którymiś z bocznych wejść i zagadniesz: "gdzie się podziali koledzy?" - nikt nie odważy się zapytać, kim jesteś. Zaprowadzą cię, dokąd chcesz. A gdy kroczysz w asyście obsługi, która otwiera przed tobą drzwi, wtedy nikt nie śmie cię zatrzymać. Prominenci są tak samo próżni i żądni uwieczniania się na fotografiach jak ja..." - zwierzał się łowca prominentnych głów. Na imprezy high society Brenig zaprasza się sam. Był na party najpopularniejsze- go prezentera Thomasa Gottschalka, na sylwestrowym balu plotkował z gwiazdą telewizji Margarethe Schreinemaker, podczas innego z rautów uwodził o pół głowy wyższą piękność z telewizyjnych seksprogramów Veronę Feldbusch, a na balu prasowym w Bonn obwieścił Klausowi Kinkelowi, wówczas ministrowi spraw zagranicznych, że "porywa jego małżonkę do tańca". Brenig do perfekcji opanował sztukę ubierania się, konwenansów i uprzejmego pustosłowia. On także chce wydać księgę swych przygód. Poza tym 59-letni mechanik z Bornheim nie ma wygórowanych życzeń. Jak mówi: "Pieniędzy mi nie brakuje, na brak dobrego towarzystwa też nie mogę narzekać..."
Piotr Cywiński Bonn
Pierwszy zrobił karierę równą Nikodemowi Dyzmie z powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Od polskiego pierwowzoru różnią Michaela Rudolfa K. dwie rzeczy: nie był on młodym bezrobotnym kawalerem, lecz 57-letnim policjantem, przykładnym mężem i ojcem, a jego historia wydarzyła się naprawdę. Poza tym kariera Michaela Rudolfa K. nie zaczęła się od wykorzystania cudzego zaproszenia na raut stołecznego establishmentu, lecz od zakupu amerykańskiego munduru wojskowego, jeszcze niedawno budzącego w Niemczech Zachodnich podobny respekt jak mundur żołnierza Armii Czerwonej w byłej NRD. Po raz pierwszy Michael Rudolf K. przywdział uniform majora kontyngentu US Army w 1982 r. Został jednak rozpoznany i ukarany grzywną. Do następnego występu fałszywy Amerykanin przygotowywał się dwanaście lat.
Zgodnie z przemyślanym planem, Michael Rudolf K. przeniósł się na inny teren i awansował, żeby byle mundurowy nie zadawał mu głupich pytań, a na "godzinę zero" wyznaczył czas karnawału. Gdyby znów został rozpoznany, miałby wytłumaczenie, że mundur jest przebraniem. Po przyjeździe do szwabskiego miasteczka Leipheim koło Ulm Michael Rudolf K. przeobraził się w Mike?a R. Scotta, profesora prawa, najwyższego sędziego amerykańskich sił zbrojnych w Europie, oddelegowanego do pracy w Heidelbergu, Stuttgarcie i w siedzibie NATO w Brukseli. W karnawałowych pląsach Mike R. Scott poznał atrakcyjną mieszkankę Leipheim, która od razu zapałała do niego gorącym uczuciem. Od tej pory rytm życia niemieckiego Dyzmy pulsował w dwojaki sposób: w dni powszednie biło w nim serce męża i ojca w Augsburgu, w niedzielę i święta był pułkownikiem US Army w Leipheim.
Pewnego dnia urodziwa kochanka przedstawiła swego "amerykańskiego" narzeczonego znajomemu oficerowi Luftwaffe. Ten z kolei wprowadził Mike?a R. Scotta do miejscowego klubu oficerskiego. Jako członek klubu Scott otrzymał przepustkę do koszar niemieckich sił powietrznych, a później własny pokój z telefonem. Wkrótce też stał się ozdobą kręgów towarzyskich Günzburga i okolic. Michaela Rudolfa K. zgubiła jednak żądza posiadania jeszcze bardziej błyszczących epoletów. W 1997 r. awansował on pułkownika Scotta do stopnia generała brygady. W koszarach Luftwaffe już chłodził się szampan na okolicznościowe przyjęcie, aż tu wybuchła bomba: uroczystości nie będzie. "Amerykanina" aresztowano.
Hobby Theo Breniga, mechanika samochodowego, są wypady w świat politycznego establishmentu
Przypadkowym demaskatorem fałszywego generała stał się szef służb ochrony wyższej kadry oficerskiej, który poskarżył się w Waszyngtonie, że nie został wcześniej poinformowany o awansie Mike?a R. Scotta i nie zdołał na czas przygotować mu należnej eskorty. Waszyngton odpowiedział, że nikogo takiego nie delegował ani do Heidelbergu, ani do Stuttgartu, a tym bardziej do Brukseli. 28 stycznia 1998 r. świeżo upieczonego generała US Army wyciągnął zza biurka szef lokalnej policji. Nawiasem mówiąc - zza biurka w służbowym gabinecie, przyznanym w komendanturze niemieckich sił powietrznych. Przy Michaelu Rudolfie K., vel Mike?u R. Scotcie, znaleziono nieudolnie podrobione dokumenty. Augsburski policjant zresztą nigdy się nimi nie posłużył. Korzystał z przepustek wystawionych mu przez niemiecką administrację wojskową.
Drugim oszustem, który zrobił ogólnoniemiecką karierę, jest czterdziestoletni Gert Uwe Postel, alias dr Bartholdy. Ten listonosz po kursie przysposobienia zawodowego przez niemal pół życia wodził za nos lekarzy specjalistów psychiatrii i dyrekcje placówek służby zdrowia. Gdy miał 26 lat, sfałszował dyplom ukończenia studiów medycznych i promocji doktorskiej, przeczytał kilka książek z dziedziny psychiatrii i... złożył podanie do urzędu pracy, prosząc o pomoc w znalezieniu zatrudnienia. Pomoc otrzymał. Fałszywy doktor Postel pracował w kilku szpitalach w Niemczech, między innymi w Berlinie i Flensburgu, a ostatnio - jako ordynator dolnosaksońskiej Kliniki Psychiatrycznej w Zschadrass.
Już podczas procesu Postela dyrektor kliniki Horst Krömer tłumaczył, że miał trudności ze skompletowaniem fachowego personelu. Na ogłoszenia w prasie odpowiedziały dwie osoby: "doktor Postel i jakiś lekarz obcego pochodzenia". Cudzoziemiec odpadł z powodu słabej znajomości języka niemieckiego, a poza tym Postel miał znakomitą rekomendację od "pewnego berlińskiego profesora". Na procesie wyszło na jaw, że protegującym był sam Postel, który zatelefonował do Krömera, przedstawił się jako "profesor doktor von Berg" i wystawił laurkę z przebiegu pracy "swego asystenta". Po okresie próbnym dyrektor Krömer powierzył Postelowi kierownicze stanowisko. Jak argumentował przed sądem, wykazał się "punktualnością i zdolnościami organizatorskimi". Szef kliniki podkreślił, że diagnozy oskarżonego "nie wyrządziły żadnej szkody pacjentom", gdyż Postel, który kierował pięcioosobowym zespołem lekarskim, decydował o postępowaniu terapeutycznym "w konsultacji z kolegami". Gert Uwe Postel pracowałby w Zschadrass do dziś, gdyby nie przypadkowe spotkanie z dawną współpracowniczką. Przed objęciem ostatniej funkcji w jego karierze lekarskiej zatrudniony był w berlińskiej Julius-Hackenthal-Klinik, gdzie nie wytrzymał napięcia nerwowego i sam znalazł się pod opieką lekarzy. Wówczas też pojawiły się pierwsze podejrzenia co do jego kompetencji. Dyrekcja kliniki podzieliła się swymi spostrzeżeniami z berlińską prokuraturą, która rozpoczęła śledztwo. Zanim je zakończono, doktor Postel wyzdrowiał i zniknął. Odnalazł się po czterech latach w Zschadrass, rozpoznany przez lekarkę znającą go ze stołecznych występów. Gdy jednak prokuratura w Lipsku wydała nakaz aresztowania, Postela ostrzegła telefonicznie jedna z prokuratorek i policyjny radiowóz wysłano na próżno... Fałszywego psychiatrę ujęto dopiero po kilku miesiącach w Stuttgarcie, notabene w budce telefonicznej, gdy właśnie udzielał sobie protekcji w załatwianiu nowego stanowiska.
Gert Uwe Postel, listonosz po kursie przysposobienia zawodowego, przez pół życia
wodził za nos psychiatrów
Akt oskarżenia zawierał 46 punktów. Postel przyznał się do wszystkich zarzutów, ale niektóre oddalono ze względów formalnych. Występował on na przykład w roli biegłego, i to aż w 23 procesach sądowych. Za wystawione ekspertyzy otrzymał 44 tys. marek. Jak stwierdzono, ekspertyzy listonosza-psychiatry były prawidłowe i nie musi on zwracać wypłaconych mu honorariów. Gdy przed trzema miesiącami sąd w Lipsku ogłosił wyrok, pełnomocnik Postela powiedział, że nie będzie apelacji, a uśmiechnięty skazaniec pozował do fotografii. Cztery lata więzienia chce wykorzystać na pisanie książki, zamówionej przez wydawców podczas procesu. Theo Brenig nie sfałszował żadnego dyplomu. Co prawda oszukuje ochroniarzy i ośmiesza prominentów życia społeczno-politycznego, ale nikt nie może go za to ukarać. O jego niespotykanym hobby zadecydował przypadek. W 1970 r. ten wówczas 28-letni mechanik samochodowy z Bornheim koło Bonn kupił limuzynę byłego ministra gospodarki RFN. Gdy siadł za kierownicą, uznał, że niczym się nie różni od ludzi ze świecznika polityki. A że nie brakowało mu fantazji, podjechał pod Urząd Kanclerski: dwa niecierpliwe uderzenia w klakson wystarczyły, by wartownicy podnieśli szlaban. Po chwili Brenig znalazł się w pawilonie kanclerskim. Portierom podał się za ochroniarza Willy?ego Brandta, z którym musi uzgodnić kilka szczegółów. Po chwili znalazł się w jego gabinecie i - jak twierdzi - odbył z nim krótką rozmowę.
Gdy opowiedział tę historię kolegom z warsztatu, ci kazali mu pójść do psychiatry. Wtedy Brenig postanowił dokonać następnych wypadów w świat politycznego establishmentu i uwiecznić to na fotografii. Wkrótce koledzy mogli się przekonać naocznie: Brenig w objęciach z Joschką Fischerem, liderem partii Zielonych, dziś szefem niemieckiej dyplomacji, Brenig z uśmiechniętą Hannelore Kohl i z kanclerzem Helmutem Kohlem, to znów przy piwie z ministrem finansów Theo Waigelem, Brenig wymieniający uściski z następcą Kohla - Gerhardem Schröderem... Ale te chwile, uwiecznione minoltą salonowca z Bornheim, nie były szczytem jego możliwości. Do perełek z jego albumów należy fotografia z Jaserem Arafatem podczas balu UNESCO, uścisk dłoni brytyjskiej królowej Elżbiety podczas pobytu na zamku w Brühl koło Bonn, oraz poufała poza z roześmianym Billem Clintonem. To ostatnie zdjęcie zrobione zostało w czasie ubiegłorocznej wizyty prezydenta USA w Eisenach.
W jaki sposób Brenig wymanewrował doborowych ochroniarzy prezydenta USA, przywódcy Palestyńczyków czy bodyguardów królowej Elżbiety? Recepta jest prosta: "Jeśli ubrany w dobry garnitur, trzymając w ręce telefon komórkowy, wejdziesz którymiś z bocznych wejść i zagadniesz: "gdzie się podziali koledzy?" - nikt nie odważy się zapytać, kim jesteś. Zaprowadzą cię, dokąd chcesz. A gdy kroczysz w asyście obsługi, która otwiera przed tobą drzwi, wtedy nikt nie śmie cię zatrzymać. Prominenci są tak samo próżni i żądni uwieczniania się na fotografiach jak ja..." - zwierzał się łowca prominentnych głów. Na imprezy high society Brenig zaprasza się sam. Był na party najpopularniejsze- go prezentera Thomasa Gottschalka, na sylwestrowym balu plotkował z gwiazdą telewizji Margarethe Schreinemaker, podczas innego z rautów uwodził o pół głowy wyższą piękność z telewizyjnych seksprogramów Veronę Feldbusch, a na balu prasowym w Bonn obwieścił Klausowi Kinkelowi, wówczas ministrowi spraw zagranicznych, że "porywa jego małżonkę do tańca". Brenig do perfekcji opanował sztukę ubierania się, konwenansów i uprzejmego pustosłowia. On także chce wydać księgę swych przygód. Poza tym 59-letni mechanik z Bornheim nie ma wygórowanych życzeń. Jak mówi: "Pieniędzy mi nie brakuje, na brak dobrego towarzystwa też nie mogę narzekać..."
Piotr Cywiński Bonn
Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.