Do białej gorączki doprowadziła tureckich polityków, lecz dla Vedata Melika, rolnika pracującego na pięćsethektarowych włościach, decyzja Unii Europejskiej o wykluczeniu Turcji z grona kandydatów do członkostwa nie miała wielkiego znaczenia
Podjęto ją na szczycie w Luksemburgu już dwa lata temu, ale nadal budzi spore emocje, utwierdzając w tureckiej elicie poczucie odrzucenia przez Europę. Melik nie miał kiedy się zamartwiać z tego powodu. Europa nadal stała dla niego otworem. Liczył zyski z uprawy pomidorów i bawełny. Dwóch synów i córkę wysłał na kursy angielskiego na Wyspy Brytyjskie. Planował, że już niedługo będzie nie tylko rolnikiem, ale i przedsiębiorcą - jak sam mówi - "agrobiznesmenem". Miał sprowadzić z Włoch maszyny do przerabiania własnych pomidorów na przecier.
Teraz jednak operatywnemu gospodarzowi z Harran spędza sen z powiek decyzja, która zapadła w jego kraju. Po schwytaniu przez tureckie służby specjalne przywódcy Kurdów Abdullaha Öcalana, a potem skazaniu go na śmierć stosunki Turcji z Włochami (które udzieliły na pewien czas schronienia Apo) i całą unią są napięte. Nikt nie ma głowy do większych interesów, zwłaszcza że wybuchają bomby podkładane przez kurdyjskich bojowników.
Roześmiane dziewczyny w kolorowych, obcisłych bluzkach beztrosko paplają przez telefony komórkowe. Salony muzyczne rozbrzmiewają najnowszymi światowymi hitami. Markowe towary w sklepach, eleganckie restauracje, hotele i nocne kluby. Na tętniącym życiem stambulskim deptaku Istiklal Caddesi nie ma żadnych wątpliwości - jesteśmy w Europie. W najściślejszym tego słowa znaczeniu, bo miejsce geograficznie znajduje się w europejskiej części rozkraczonego na dwóch kontynentach kosmopolitycznego miasta, przedzielonego cieśniną Bosfor. Koszty życia są tu niższe niż w Atenach, ale wyższe w porównaniu z Warszawą, Pragą czy Budapesztem. W Gaziantep, daleko na południowy wschód od Stambułu, diabeł też wcale nie mówi dobranoc. W tym prowincjonalnym, ale dynamicznie rozwijającym się mieście jest większy wybór towarów Diora czy Cartiera aniżeli w Warszawie.
Mimo to prezes gaziantepskiej Izby Handlowej Mehmet Aslan przybiera typową dla tureckich biznesmenów i polityków postawę - mieszaninę dumy z własnych osiągnięć i kompleksów ubogiego krewnego Europy. Turcja już od roku 1963 stowarzyszona jest z Unią Europejską, a ponadto jest z nią związana unią celną. A jednak Bruksela nie chciała zaliczyć Turcji nawet do drugiej grupy krajów ubiegających się o członkostwo. Unia obawia się, że dostosowanie tego państwa do członkostwa pochłonęłoby w całości jej fundusze pomocowe. Dość powiedzieć, że w tureckim rolnictwie pracuje prawie połowa zatrudnionych. Względami gospodarczymi nie da się jednak całkowicie wyjaśnić przyczyn chłodnego traktowania Ankary przez unię. - Przez ostatnich tysiąc lat Turcja orientowała się na Europę. Chcemy być członkami unii, ale na równych prawach, a na razie Turcja nie jest partnerem dla unii i jeszcze długo nie będzie - ubolewa Aslan, wskazując nie tyle na różnice w poziomie życia i standardy demokracji, ile na odmienności kulturowe, głównie religijne. Turcy pamiętają wypowiedź europejskiego wizjonera Jacques?a Delorsa, który mówił, że Europa to chrześcijaństwo, prawo rzymskie i grecki humanizm. Czy właśnie dlatego Europa usilnie trzyma na dystans Turcję?
W dusznym kinie sami mężczyźni łapczywie oglądają wysłużony film pornograficzny. W świeckim państwie zbudowanym przez Kemala Paszę Atatürka pornografia jest powszechnie dostępna. To jednak tylko pozór prawdziwej wolności. Gdy dziennikarka opublikowała książkę zawierającą wywiady z weteranami wojny prowadzonej przez armię turecką przeciwko kurdyjskim partyzantom, zakazano jej sprzedaży. Autorkę oskarżono o godzenie w interesy sił zbrojnych - czeka na proces. Dziennikarz, który zrobił wywiad z Öcalanem, został skazany na dwanaście miesięcy więzienia. Władze bezlitośnie zwalczają nawet najdelikatniejszą krytykę w kilku sprawach objętych tabu. Najważniejsza z nich to właśnie kwestia kurdyjska. Za opowiadanie się za autonomią dla wielomilionowej mniejszości czy prawem do używania przez nią własnego języka w mediach i szkołach można trafić do więzienia i być torturowanym.
Tematyka kurdyjska to centralny punkt problemu przestrzegania praw człowieka i w ogóle demokracji w Turcji. Właśnie to, a nie - jak uparcie twierdzi Ankara - niechęć do przyjmowania kraju muzułmańskiego, jest powodem odtrącania przez Brukselę tureckich konkurów. Chodzi o politykę opartą na zasadach. Tureckie władze zdają się tego nie rozumieć. Same traktują wejście do unii nie jako szansę na poprawę doli zwykłych ludzi, lecz raczej jako wehikuł do odzyskania dawno utraconej mocarstwowości. Właśnie w celu jej reanimowania Atatürk rzucił wyzwanie tradycji i podjął ryzyko modernizacji kraju na zachodnią modłę, wbrew silnemu oporowi społeczeństwa. Zamierzenia Atatürka były podobne do tych, które przyświecały dynastii seldżuckiej i ottomańskiej. Inne były jedynie środki. Uznał, że nadmierne wpływy islamu na życie polityczne i społeczne kraju są zasadniczą przeszkodą w realizacji snu o nowoczesnej potędze.
Polityczni spadkobiercy Atatürka myślą w podobny sposób. Dążą do członkostwa w unii, ale na własnych warunkach. Z irytacją reagują na uwagi Brukseli, uznając je za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Politycy i dziennikarze tureccy niemal jednym głosem odpowiedzieli w ten sposób na apele rządów europejskich i organizacji broniących praw człowieka, by Öcalanowi nie wymierzać kary śmierci, a także na krytyczne uwagi dotyczące rzetelności samego procesu.
Chcą czy nie, sprawa Öcalana będzie testem na ich rzeczywistą wolę przystąpienia do unii. Sąd apelacyjny prawdopodobnie podtrzyma wyrok śmierci, ale musi go jeszcze zatwierdzić parlament i prezydent. W odwodzie jest Europejski Trybunał Praw Człowieka, prawne ramię Rady Europy, która jest strażniczką europejskich zasad i wartości. Nie będąc członkiem rady, nie ma co marzyć o przystąpieniu do UE. Tymczasem Rada Europy grozi Ankarze wyklucze- niem, jeśli Öcalan zostanie powieszony. W Europie nie stosuje się bowiem kary śmierci. Sami Turcy od 1984 r. jej nie wykonują - wprowadzili moratorium, by zwiększyć swe szanse na integrację.
Ale darowanie życia Öcalanowi (Europa wcale go nie popiera - nikt nie chciał mu dać azylu) nie załatwi sprawy. Prawdziwym sprawdzianem tureckich intencji będzie podejście do problemu Kurdów. Ankara z uporem twierdzi, że nie ma żadnego problemu poza walką z terrorystami. Jej zdaniem, kraje europejskie równie brutalnie zwalczają terrorystów baskijskich czy irlandzkich. Zapomina dodać, że Baskowie, Katalończycy czy Korsykanie mogą otwarcie nawoływać do secesji pod warunkiem, że nie sięgają po przemoc. Tymczasem wielu Kurdów niekoniecznie chce oddzielenia od Turcji. Wystarczy autonomia - po co im wizy do Stambułu? Twierdzą, że amnestia dla tysięcy partyzantów zakończyłaby długą rebelię.
Tureckie władze traktują wejście do unii jako szansę na odzyskanie dawno utraconej
mocarstwowości
Turcja pozostanie "chorym człowiekiem Europy" dopóty, dopóki nie zdecyduje się rozwiązać problemu kurdyjskiego zgodnie z europejskimi standardami. Do tego potrzeba więcej demokracji. Turcy chlubią się tym, że są jedynym muzułmańskim krajem demokratycznym, wzorem stabilności i przykładem tolerancji w regionie. Jest w tym sporo prawdy, lecz turecka demokracja jest bardzo ułomna. Brakuje pełnej wolności słowa i niezależnego wymiaru sprawiedliwości. Zakulisową władzę sprawuje generalicja, która namaszcza rządy pochodzące z wyboru, a gdy coś idzie nie po jej myśli, zdecydowanie interweniuje. Od lat 60. do 80. aż trzy razy dochodziło do wojskowych przewrotów. Na żądanie armii zdelegalizowana została też partia islamska wchodząca w skład rządu.
Właśnie dominująca rola sił zbrojnych w tureckim systemie politycznym jest główną przeszkodą stojącą na drodze do pokojowego uregulowania problemu kurdyjskiego. Soldateska kreuje sytuację oblężonej twierdzy. Z jednej strony, wrogowie wewnętrzni - "islamiści" godzący w świeckie fundamenty republiki oraz Kurdowie zmierzający do jej rozczłonkowania. Z drugiej - wrogowie zewnętrzni, którzy albo zagrażają jej bezpośrednio (jak Irak), albo też (jak unia) próbują "wykorzystywać" Turcję wyłącznie do własnych interesów.
Pozycja armii wpływa demoralizująco na polityków - mogą się zachowywać nieodpowiedzialnie - w razie czego i tak będzie na kogo zwalić winę. Agresywna polityka wobec Kurdów, kreowana przez wojskowych, pogłębia problemy gospodarcze Turcji. Kraj znajduje się w stanie chronicznej zapaści, przytłoczony przez ogromny dług wewnętrzny (40 mld USD) i zagraniczny (102 mld USD). Rząd dokonuje ryzykownej ekwilibrystyki, by podołać jego obsłudze. Stopy procentowe na państwowe bony skarbowe sięgają nawet 100 proc. Banki, zamiast pożyczać pieniądze ludziom, kupują rządowe obligacje. Inflacja wynosi ponad 60 proc. Aby spełnić warunki Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Turcja musi zreformować system ubezpieczeń społecznych i bankowość. Nie będzie to proste z wielu powodów.
Przez banki przechodzi wielki strumień brudnych pieniędzy pochodzących głównie z przemytu i handlu narkotykami. Wielkość tych dochodów w wypadku Turcji szacuje się na 20 mld USD rocznie. To z pewnością częściowo wyjaśnia, dlaczego - pomimo pustej kasy państwowej - w Turcji widoczny jest gołym okiem dynamiczny rozwój i realizowane są wielkie projekty inwestycyjne. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że państwo po uszy tonące w długach jest w stanie przeznaczać miliardy dolarów na budowę tam i hydroelektrowni w ramach gigantycznego projektu inwestycyjnego (GAP), który ma odmienić oblicze biednej i zacofanej starożytnej Mezopotamii?
Tymczasem w tureckich elitach rośnie kompleks odrzucenia przez Europę. Twierdzą, że unia nie postępuje z nimi fair - na przykład potępia za karę śmierci, przymykając oko na tego rodzaju praktykę w USA. Co więcej, odrzuca kandydaturę Turcji do członkostwa, wyciągając jednocześnie rękę do byłych wrogów z bloku komunistycznego, którzy dopiero niedawno stali się sojusznikami w ramach NATO. Reakcją jest wzrost wpływów nacjonalizmu i tendencji izolacjonistycznych.
Z tym niebezpieczeństwem musi się mierzyć premier Bulent Ecevit. Nie jest to dla niego pierwszyzna. Tekę szefa rządu dzierży po raz piąty. Za każdym razem, gdy armia bezpośrednio chwytała za ster rządów, Ecevit protestował i na jakiś czas usuwał się w cień, nie chcąc być kojarzonym z soldateską. Trzy razy był więziony, a przez dziesięć lat odsunięty od polityki. Tym razem jednak nie wystarczy protestować. Czy premier zdoła przełamać złą passę tureckiego państwa po całej dekadzie słabych, skorumpowanych rządów, które pogrążały kraj gospodarczo i nie były w stanie przeprowadzić demokratycznych reform? Zwłaszcza że w koalicji ma nacjonalistów; w latach 70. wsławili się oni niechlubnym udziałem w krwawych ulicznych walkach. Później funkcjonariusze partii byli zamieszani w zorganizowaną przestępczość i zabójstwa kurdyjskich dysydentów. Bliski sojusz nacjonalistów z generalicją nie wróżyłby nic dobrego Turcji, grożąc zaostrzeniem kursu w polityce wewnętrznej i zwiększeniem napięć w stosunkach z sąsiadami.
Premier Ecevit twierdzi, że unia sztucznie rozdmuchuje trudności jego kraju, zwłaszcza kwestię łamania praw człowieka w Turcji, problem Kurdów oraz Cypru (gdy w 1974 r. był on premierem, Turcy siłą zajęli część wyspy, co jest do dziś kością niezgody w stosunkach z Grecją). A wszystko po to, by mieć pretekst do nieprzyjmowania kraju muzułmańskiego do swego grona. Mimo to Ecevit może mieć trochę racji - czy unia chciałaby wspólnej granicy z Irakiem?
Jeśli Turcy poważnie myślą o przystąpieniu do unii, nie powinni prowadzić z nią wojny na słowa, ale zakasać rękawy i zabrać się do roboty. Szlachectwo zobowiązuje - nie ma sensu porównywanie się z krajami Bliskiego Wschodu. Chcąc się stać członkiem Unii Europejskiej, należy równać do europejskich standardów demokracji i praw obywatelskich. Drzwi do członkostwa będą otwarte, jeśli Turcy pomyślnie przejdą test wolności gospodarczych i politycznych - jednakowy dla wszystkich kandydatów do integracji. - Wolność musimy mieć dla nas samych, a nie dlatego, że unia tego wymaga. To nie byłaby wolność, tylko hipokryzja - mówi Murat Belge, znany z otwarcie wyrażanych poglądów profesor literatury komparatywnej, komentator dziennika "Radikal". Po dwóch latach zamrożenia stosunków z unią otwiera się szansa. Nowy komisarz ds. zagranicznych Chris Patten zapowiedział, że rozszerzenie UE będzie ważnym priorytetem Komisji Europejskiej na przełomie wieków i że proces będzie otwarty dla wszystkich, nie wyłączając Tzurcji. Nawet rząd grecki zapowiedział, że zrezygnuje ze sprzeciwu wobec pomocy gospodarczej oraz włączenia Turcji do grona kandydatów na członków unii, jeśli w zamian uzyska zgodę na członkostwo Cypru - bez wcześniejszego porozumienia między dwoma częściami podzielonej wyspy.
Z wieloma państwami europejskimi Turcja ma więzi sojusznicze (w ramach NATO) oraz ścisłe kontakty gospodarcze i kulturalne, nie mówiąc już o łączniku w postaci kilkumilionowej tureckiej diaspory. - To dla nas niezwykle ważny kraj, musimy go mieć po swojej stronie - mówi brytyjski dyplomata w służbie Unii Europejskiej. Paradoksalnie jednak stosunki Turcji z unią zbyt często nabierają cech coraz bardziej groteskowej w dzisiejszych czasach "wojny" Imperium Ottomańskiego z Bizancjum. Przede wszystkim to od samej Turcji zależy, czy w XXI wieku pozostanie ona niechcianą córą Europy.
Teraz jednak operatywnemu gospodarzowi z Harran spędza sen z powiek decyzja, która zapadła w jego kraju. Po schwytaniu przez tureckie służby specjalne przywódcy Kurdów Abdullaha Öcalana, a potem skazaniu go na śmierć stosunki Turcji z Włochami (które udzieliły na pewien czas schronienia Apo) i całą unią są napięte. Nikt nie ma głowy do większych interesów, zwłaszcza że wybuchają bomby podkładane przez kurdyjskich bojowników.
Roześmiane dziewczyny w kolorowych, obcisłych bluzkach beztrosko paplają przez telefony komórkowe. Salony muzyczne rozbrzmiewają najnowszymi światowymi hitami. Markowe towary w sklepach, eleganckie restauracje, hotele i nocne kluby. Na tętniącym życiem stambulskim deptaku Istiklal Caddesi nie ma żadnych wątpliwości - jesteśmy w Europie. W najściślejszym tego słowa znaczeniu, bo miejsce geograficznie znajduje się w europejskiej części rozkraczonego na dwóch kontynentach kosmopolitycznego miasta, przedzielonego cieśniną Bosfor. Koszty życia są tu niższe niż w Atenach, ale wyższe w porównaniu z Warszawą, Pragą czy Budapesztem. W Gaziantep, daleko na południowy wschód od Stambułu, diabeł też wcale nie mówi dobranoc. W tym prowincjonalnym, ale dynamicznie rozwijającym się mieście jest większy wybór towarów Diora czy Cartiera aniżeli w Warszawie.
Mimo to prezes gaziantepskiej Izby Handlowej Mehmet Aslan przybiera typową dla tureckich biznesmenów i polityków postawę - mieszaninę dumy z własnych osiągnięć i kompleksów ubogiego krewnego Europy. Turcja już od roku 1963 stowarzyszona jest z Unią Europejską, a ponadto jest z nią związana unią celną. A jednak Bruksela nie chciała zaliczyć Turcji nawet do drugiej grupy krajów ubiegających się o członkostwo. Unia obawia się, że dostosowanie tego państwa do członkostwa pochłonęłoby w całości jej fundusze pomocowe. Dość powiedzieć, że w tureckim rolnictwie pracuje prawie połowa zatrudnionych. Względami gospodarczymi nie da się jednak całkowicie wyjaśnić przyczyn chłodnego traktowania Ankary przez unię. - Przez ostatnich tysiąc lat Turcja orientowała się na Europę. Chcemy być członkami unii, ale na równych prawach, a na razie Turcja nie jest partnerem dla unii i jeszcze długo nie będzie - ubolewa Aslan, wskazując nie tyle na różnice w poziomie życia i standardy demokracji, ile na odmienności kulturowe, głównie religijne. Turcy pamiętają wypowiedź europejskiego wizjonera Jacques?a Delorsa, który mówił, że Europa to chrześcijaństwo, prawo rzymskie i grecki humanizm. Czy właśnie dlatego Europa usilnie trzyma na dystans Turcję?
W dusznym kinie sami mężczyźni łapczywie oglądają wysłużony film pornograficzny. W świeckim państwie zbudowanym przez Kemala Paszę Atatürka pornografia jest powszechnie dostępna. To jednak tylko pozór prawdziwej wolności. Gdy dziennikarka opublikowała książkę zawierającą wywiady z weteranami wojny prowadzonej przez armię turecką przeciwko kurdyjskim partyzantom, zakazano jej sprzedaży. Autorkę oskarżono o godzenie w interesy sił zbrojnych - czeka na proces. Dziennikarz, który zrobił wywiad z Öcalanem, został skazany na dwanaście miesięcy więzienia. Władze bezlitośnie zwalczają nawet najdelikatniejszą krytykę w kilku sprawach objętych tabu. Najważniejsza z nich to właśnie kwestia kurdyjska. Za opowiadanie się za autonomią dla wielomilionowej mniejszości czy prawem do używania przez nią własnego języka w mediach i szkołach można trafić do więzienia i być torturowanym.
Tematyka kurdyjska to centralny punkt problemu przestrzegania praw człowieka i w ogóle demokracji w Turcji. Właśnie to, a nie - jak uparcie twierdzi Ankara - niechęć do przyjmowania kraju muzułmańskiego, jest powodem odtrącania przez Brukselę tureckich konkurów. Chodzi o politykę opartą na zasadach. Tureckie władze zdają się tego nie rozumieć. Same traktują wejście do unii nie jako szansę na poprawę doli zwykłych ludzi, lecz raczej jako wehikuł do odzyskania dawno utraconej mocarstwowości. Właśnie w celu jej reanimowania Atatürk rzucił wyzwanie tradycji i podjął ryzyko modernizacji kraju na zachodnią modłę, wbrew silnemu oporowi społeczeństwa. Zamierzenia Atatürka były podobne do tych, które przyświecały dynastii seldżuckiej i ottomańskiej. Inne były jedynie środki. Uznał, że nadmierne wpływy islamu na życie polityczne i społeczne kraju są zasadniczą przeszkodą w realizacji snu o nowoczesnej potędze.
Polityczni spadkobiercy Atatürka myślą w podobny sposób. Dążą do członkostwa w unii, ale na własnych warunkach. Z irytacją reagują na uwagi Brukseli, uznając je za wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Politycy i dziennikarze tureccy niemal jednym głosem odpowiedzieli w ten sposób na apele rządów europejskich i organizacji broniących praw człowieka, by Öcalanowi nie wymierzać kary śmierci, a także na krytyczne uwagi dotyczące rzetelności samego procesu.
Chcą czy nie, sprawa Öcalana będzie testem na ich rzeczywistą wolę przystąpienia do unii. Sąd apelacyjny prawdopodobnie podtrzyma wyrok śmierci, ale musi go jeszcze zatwierdzić parlament i prezydent. W odwodzie jest Europejski Trybunał Praw Człowieka, prawne ramię Rady Europy, która jest strażniczką europejskich zasad i wartości. Nie będąc członkiem rady, nie ma co marzyć o przystąpieniu do UE. Tymczasem Rada Europy grozi Ankarze wyklucze- niem, jeśli Öcalan zostanie powieszony. W Europie nie stosuje się bowiem kary śmierci. Sami Turcy od 1984 r. jej nie wykonują - wprowadzili moratorium, by zwiększyć swe szanse na integrację.
Ale darowanie życia Öcalanowi (Europa wcale go nie popiera - nikt nie chciał mu dać azylu) nie załatwi sprawy. Prawdziwym sprawdzianem tureckich intencji będzie podejście do problemu Kurdów. Ankara z uporem twierdzi, że nie ma żadnego problemu poza walką z terrorystami. Jej zdaniem, kraje europejskie równie brutalnie zwalczają terrorystów baskijskich czy irlandzkich. Zapomina dodać, że Baskowie, Katalończycy czy Korsykanie mogą otwarcie nawoływać do secesji pod warunkiem, że nie sięgają po przemoc. Tymczasem wielu Kurdów niekoniecznie chce oddzielenia od Turcji. Wystarczy autonomia - po co im wizy do Stambułu? Twierdzą, że amnestia dla tysięcy partyzantów zakończyłaby długą rebelię.
Tureckie władze traktują wejście do unii jako szansę na odzyskanie dawno utraconej
mocarstwowości
Turcja pozostanie "chorym człowiekiem Europy" dopóty, dopóki nie zdecyduje się rozwiązać problemu kurdyjskiego zgodnie z europejskimi standardami. Do tego potrzeba więcej demokracji. Turcy chlubią się tym, że są jedynym muzułmańskim krajem demokratycznym, wzorem stabilności i przykładem tolerancji w regionie. Jest w tym sporo prawdy, lecz turecka demokracja jest bardzo ułomna. Brakuje pełnej wolności słowa i niezależnego wymiaru sprawiedliwości. Zakulisową władzę sprawuje generalicja, która namaszcza rządy pochodzące z wyboru, a gdy coś idzie nie po jej myśli, zdecydowanie interweniuje. Od lat 60. do 80. aż trzy razy dochodziło do wojskowych przewrotów. Na żądanie armii zdelegalizowana została też partia islamska wchodząca w skład rządu.
Właśnie dominująca rola sił zbrojnych w tureckim systemie politycznym jest główną przeszkodą stojącą na drodze do pokojowego uregulowania problemu kurdyjskiego. Soldateska kreuje sytuację oblężonej twierdzy. Z jednej strony, wrogowie wewnętrzni - "islamiści" godzący w świeckie fundamenty republiki oraz Kurdowie zmierzający do jej rozczłonkowania. Z drugiej - wrogowie zewnętrzni, którzy albo zagrażają jej bezpośrednio (jak Irak), albo też (jak unia) próbują "wykorzystywać" Turcję wyłącznie do własnych interesów.
Pozycja armii wpływa demoralizująco na polityków - mogą się zachowywać nieodpowiedzialnie - w razie czego i tak będzie na kogo zwalić winę. Agresywna polityka wobec Kurdów, kreowana przez wojskowych, pogłębia problemy gospodarcze Turcji. Kraj znajduje się w stanie chronicznej zapaści, przytłoczony przez ogromny dług wewnętrzny (40 mld USD) i zagraniczny (102 mld USD). Rząd dokonuje ryzykownej ekwilibrystyki, by podołać jego obsłudze. Stopy procentowe na państwowe bony skarbowe sięgają nawet 100 proc. Banki, zamiast pożyczać pieniądze ludziom, kupują rządowe obligacje. Inflacja wynosi ponad 60 proc. Aby spełnić warunki Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Turcja musi zreformować system ubezpieczeń społecznych i bankowość. Nie będzie to proste z wielu powodów.
Przez banki przechodzi wielki strumień brudnych pieniędzy pochodzących głównie z przemytu i handlu narkotykami. Wielkość tych dochodów w wypadku Turcji szacuje się na 20 mld USD rocznie. To z pewnością częściowo wyjaśnia, dlaczego - pomimo pustej kasy państwowej - w Turcji widoczny jest gołym okiem dynamiczny rozwój i realizowane są wielkie projekty inwestycyjne. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że państwo po uszy tonące w długach jest w stanie przeznaczać miliardy dolarów na budowę tam i hydroelektrowni w ramach gigantycznego projektu inwestycyjnego (GAP), który ma odmienić oblicze biednej i zacofanej starożytnej Mezopotamii?
Tymczasem w tureckich elitach rośnie kompleks odrzucenia przez Europę. Twierdzą, że unia nie postępuje z nimi fair - na przykład potępia za karę śmierci, przymykając oko na tego rodzaju praktykę w USA. Co więcej, odrzuca kandydaturę Turcji do członkostwa, wyciągając jednocześnie rękę do byłych wrogów z bloku komunistycznego, którzy dopiero niedawno stali się sojusznikami w ramach NATO. Reakcją jest wzrost wpływów nacjonalizmu i tendencji izolacjonistycznych.
Z tym niebezpieczeństwem musi się mierzyć premier Bulent Ecevit. Nie jest to dla niego pierwszyzna. Tekę szefa rządu dzierży po raz piąty. Za każdym razem, gdy armia bezpośrednio chwytała za ster rządów, Ecevit protestował i na jakiś czas usuwał się w cień, nie chcąc być kojarzonym z soldateską. Trzy razy był więziony, a przez dziesięć lat odsunięty od polityki. Tym razem jednak nie wystarczy protestować. Czy premier zdoła przełamać złą passę tureckiego państwa po całej dekadzie słabych, skorumpowanych rządów, które pogrążały kraj gospodarczo i nie były w stanie przeprowadzić demokratycznych reform? Zwłaszcza że w koalicji ma nacjonalistów; w latach 70. wsławili się oni niechlubnym udziałem w krwawych ulicznych walkach. Później funkcjonariusze partii byli zamieszani w zorganizowaną przestępczość i zabójstwa kurdyjskich dysydentów. Bliski sojusz nacjonalistów z generalicją nie wróżyłby nic dobrego Turcji, grożąc zaostrzeniem kursu w polityce wewnętrznej i zwiększeniem napięć w stosunkach z sąsiadami.
Premier Ecevit twierdzi, że unia sztucznie rozdmuchuje trudności jego kraju, zwłaszcza kwestię łamania praw człowieka w Turcji, problem Kurdów oraz Cypru (gdy w 1974 r. był on premierem, Turcy siłą zajęli część wyspy, co jest do dziś kością niezgody w stosunkach z Grecją). A wszystko po to, by mieć pretekst do nieprzyjmowania kraju muzułmańskiego do swego grona. Mimo to Ecevit może mieć trochę racji - czy unia chciałaby wspólnej granicy z Irakiem?
Jeśli Turcy poważnie myślą o przystąpieniu do unii, nie powinni prowadzić z nią wojny na słowa, ale zakasać rękawy i zabrać się do roboty. Szlachectwo zobowiązuje - nie ma sensu porównywanie się z krajami Bliskiego Wschodu. Chcąc się stać członkiem Unii Europejskiej, należy równać do europejskich standardów demokracji i praw obywatelskich. Drzwi do członkostwa będą otwarte, jeśli Turcy pomyślnie przejdą test wolności gospodarczych i politycznych - jednakowy dla wszystkich kandydatów do integracji. - Wolność musimy mieć dla nas samych, a nie dlatego, że unia tego wymaga. To nie byłaby wolność, tylko hipokryzja - mówi Murat Belge, znany z otwarcie wyrażanych poglądów profesor literatury komparatywnej, komentator dziennika "Radikal". Po dwóch latach zamrożenia stosunków z unią otwiera się szansa. Nowy komisarz ds. zagranicznych Chris Patten zapowiedział, że rozszerzenie UE będzie ważnym priorytetem Komisji Europejskiej na przełomie wieków i że proces będzie otwarty dla wszystkich, nie wyłączając Tzurcji. Nawet rząd grecki zapowiedział, że zrezygnuje ze sprzeciwu wobec pomocy gospodarczej oraz włączenia Turcji do grona kandydatów na członków unii, jeśli w zamian uzyska zgodę na członkostwo Cypru - bez wcześniejszego porozumienia między dwoma częściami podzielonej wyspy.
Z wieloma państwami europejskimi Turcja ma więzi sojusznicze (w ramach NATO) oraz ścisłe kontakty gospodarcze i kulturalne, nie mówiąc już o łączniku w postaci kilkumilionowej tureckiej diaspory. - To dla nas niezwykle ważny kraj, musimy go mieć po swojej stronie - mówi brytyjski dyplomata w służbie Unii Europejskiej. Paradoksalnie jednak stosunki Turcji z unią zbyt często nabierają cech coraz bardziej groteskowej w dzisiejszych czasach "wojny" Imperium Ottomańskiego z Bizancjum. Przede wszystkim to od samej Turcji zależy, czy w XXI wieku pozostanie ona niechcianą córą Europy.
Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.