Białorusini nie tracą wiary w magiczną wymowę dat
Momentami przełomowymi miały być rocznice wybuchu w Czernobylu, podpisanie układu o Związku Białorusi i Rosji czy ostatnio - 16 maja - dzień zakończenia wyborów prezydenckich. Gdy rozpisane przez opozycję wybory zakończyły się fiaskiem, zaczęto mówić o 20 lipca, ostatnim dniu legalnej kadencji białorus- kiego prezydenta. Ale i ta data nie stała się żadną cezurą w życiorysie Aleksandra Łukaszenki. Co sprawia, że nie musi on się obawiać utraty swego urzędu?
Zgodnie z konstytucją z 1994 r., kadencja Aleksandra Łukaszenki upłynęła właśnie 20 lipca. Tymczasem w 1996 r. drogą kontrowersyjnego referendum prezydent przedłużył ją sobie o dwa lata, rozwiązał parlament i "powołał" nowy. Od tego momentu życie polityczne Białorusi dotknięte jest swego rodzaju schizofrenią - działają dwa parlamenty, dwie Centralne Komisje Wyborcze, są dwie flagi i dwa hymny narodowe. Niewiele brakowało, a Białoruś miałaby także dwóch prezydentów. Wincuk Wiaczorka, jeden z przeciwników dykatora, liczył, że z powodu braku nowych kredytów zatrzęsie się piramida władzy Łukaszenki albo że pogarszająca się sytuacja ekonomiczna doprowadzi do niepokojów społecznych. Białoruś już dzisiaj przeżywałaby poważny kryzys energetyczny, ale Rosja corocznie pożycza jej ok. 800 mln dolarów. Prezydent wprawdzie prywatyzuje, lecz tylko to, co chce. Majątek państwowy jest właściwie własnością Łukaszenki, gdyż postępuje on z nim podobnie, jak czynili to dawniej carowie - wynagradza "wiernych poddanych". Nie waha się też im wszystkiego w każdej chwili odebrać, zarzucając na przykład działalność przestępczą. Byłemu dyrektorowi kołchozu na Mohylewszczyźnie nieobca jest stara rzymska zasada: dziel i rządź.
Uwidocznione wiosną tego roku rozbicie opozycji dodatkowo wzmocniło pozycję Aleksandra Łukaszenki. W ostatnim czasie pośrednio pomogło mu też bombardowanie Jugosławii przez NATO, źle przyjęte przez wielu Białorusinów. Zdaniem Wiktara Hanczara, przewodniczącego nie uznawanej przez władze Centralnej Komisji Wyborczej, problem Białorusi nie sprowadza się jednak do osoby Łukaszenki, lecz "wynika z mentalności narodu, z jego wytrwałości i respektu wobec władzy". Potwierdzają to rozmowy z wieloma Białorusinami. Zapytani, czy prezydent spełnił swoje przedwyborcze obietnice, próbują go bronić, porównując sytuację w ich kraju do tego, co się dzieje w Rosji; są dumni, że na Białorusi panuje spokój, a pensje są regularnie wypłacane. W wielu domach, zwłaszcza na wsi, portrety prezydenta wiszą obok ikon.
Największe troski Łukaszenki to "kontrola" oraz "zaprowadzanie porządku"
Jak można wytłumaczyć fenomen Łukaszenki? - Dla ludzi kiepsko wykształconych, którym obiecuje on rzeczy bez pokrycia, to czyste szamaństwo - tłumaczył dwa lata wcześniej w rozmowie z "Wprost" Stanisław Szuszkiewicz, pierwszy przywódca niepodległej Białorusi. - Załatwia wprawdzie czasem jakąś pracę, odwoła jakiegoś kierownika, ale to nie poprawia sytuacji całego kraju.
Zamiast wprowadzać reformy rynkowe, Aleksander Łukaszenka woli stosować ręczne sterowanie. W Grodnie do dziś opowiada się o tym, jak kilka lat temu odwiedził on Zakłady Tytoniowe i na oczach zebranych podarł gotowy już kontrakt z Amerykanami. Powiedział, że nie odda białoruskiej własności. Innym razem złożył wizytę na grodzieńskim bazarze, aby "przywrócić sprawiedliwe ceny". Wkrótce pewnie znowu będzie latał helikopterem nad polami i składał nie zapowiedziane wizyty w kołchozach. "Kontrola" i "zaprowadzanie porządku" są zresztą jego największymi troskami od początku kadencji. Zapewnia przy tym, że "robi to z myślą o narodzie, który go wybrał". A naród - cóż, na razie wcale niemała jego część w to wierzy.
Kim jest Aleksander Łukaszenka? Zdaniem białoruskich opozycjonistów, to typ "nowego wodza", który przede wszystkim chce mieć dostęp do rosyjskiej broni atomowej i aspiruje do fotela prezydenckiego na Kremlu. Ma poparcie w tzw. czerwonych regionach Rosji, cieszy się popularnością dużej części rosyjskich komunistów, narodowców i zwolenników silnej ręki. Łukaszenka wciąż ma też co zaoferować rosyjskim potentatom biznesu, głównie z branży petrochemicznej. Nazywa siebie baćką, ojcem narodu. Nie żałuje czasu, aby wysłuchiwać sprawozdań, narzekań, a także - w zależności od sytuacji - karcić, chwalić lub pouczać. Do historii przejdzie jednak pewnie jako ten, który pod koniec XX wieku starał się zatrzymać zegar zmian i przeistoczyć swój kraj w polityczno-ekonomiczny skansen. Ale na razie, mimo upływu kadencji, na zamknięcie jego karty w historii Białorusi wydaje się być jeszcze za wcześnie.
Zgodnie z konstytucją z 1994 r., kadencja Aleksandra Łukaszenki upłynęła właśnie 20 lipca. Tymczasem w 1996 r. drogą kontrowersyjnego referendum prezydent przedłużył ją sobie o dwa lata, rozwiązał parlament i "powołał" nowy. Od tego momentu życie polityczne Białorusi dotknięte jest swego rodzaju schizofrenią - działają dwa parlamenty, dwie Centralne Komisje Wyborcze, są dwie flagi i dwa hymny narodowe. Niewiele brakowało, a Białoruś miałaby także dwóch prezydentów. Wincuk Wiaczorka, jeden z przeciwników dykatora, liczył, że z powodu braku nowych kredytów zatrzęsie się piramida władzy Łukaszenki albo że pogarszająca się sytuacja ekonomiczna doprowadzi do niepokojów społecznych. Białoruś już dzisiaj przeżywałaby poważny kryzys energetyczny, ale Rosja corocznie pożycza jej ok. 800 mln dolarów. Prezydent wprawdzie prywatyzuje, lecz tylko to, co chce. Majątek państwowy jest właściwie własnością Łukaszenki, gdyż postępuje on z nim podobnie, jak czynili to dawniej carowie - wynagradza "wiernych poddanych". Nie waha się też im wszystkiego w każdej chwili odebrać, zarzucając na przykład działalność przestępczą. Byłemu dyrektorowi kołchozu na Mohylewszczyźnie nieobca jest stara rzymska zasada: dziel i rządź.
Uwidocznione wiosną tego roku rozbicie opozycji dodatkowo wzmocniło pozycję Aleksandra Łukaszenki. W ostatnim czasie pośrednio pomogło mu też bombardowanie Jugosławii przez NATO, źle przyjęte przez wielu Białorusinów. Zdaniem Wiktara Hanczara, przewodniczącego nie uznawanej przez władze Centralnej Komisji Wyborczej, problem Białorusi nie sprowadza się jednak do osoby Łukaszenki, lecz "wynika z mentalności narodu, z jego wytrwałości i respektu wobec władzy". Potwierdzają to rozmowy z wieloma Białorusinami. Zapytani, czy prezydent spełnił swoje przedwyborcze obietnice, próbują go bronić, porównując sytuację w ich kraju do tego, co się dzieje w Rosji; są dumni, że na Białorusi panuje spokój, a pensje są regularnie wypłacane. W wielu domach, zwłaszcza na wsi, portrety prezydenta wiszą obok ikon.
Największe troski Łukaszenki to "kontrola" oraz "zaprowadzanie porządku"
Jak można wytłumaczyć fenomen Łukaszenki? - Dla ludzi kiepsko wykształconych, którym obiecuje on rzeczy bez pokrycia, to czyste szamaństwo - tłumaczył dwa lata wcześniej w rozmowie z "Wprost" Stanisław Szuszkiewicz, pierwszy przywódca niepodległej Białorusi. - Załatwia wprawdzie czasem jakąś pracę, odwoła jakiegoś kierownika, ale to nie poprawia sytuacji całego kraju.
Zamiast wprowadzać reformy rynkowe, Aleksander Łukaszenka woli stosować ręczne sterowanie. W Grodnie do dziś opowiada się o tym, jak kilka lat temu odwiedził on Zakłady Tytoniowe i na oczach zebranych podarł gotowy już kontrakt z Amerykanami. Powiedział, że nie odda białoruskiej własności. Innym razem złożył wizytę na grodzieńskim bazarze, aby "przywrócić sprawiedliwe ceny". Wkrótce pewnie znowu będzie latał helikopterem nad polami i składał nie zapowiedziane wizyty w kołchozach. "Kontrola" i "zaprowadzanie porządku" są zresztą jego największymi troskami od początku kadencji. Zapewnia przy tym, że "robi to z myślą o narodzie, który go wybrał". A naród - cóż, na razie wcale niemała jego część w to wierzy.
Kim jest Aleksander Łukaszenka? Zdaniem białoruskich opozycjonistów, to typ "nowego wodza", który przede wszystkim chce mieć dostęp do rosyjskiej broni atomowej i aspiruje do fotela prezydenckiego na Kremlu. Ma poparcie w tzw. czerwonych regionach Rosji, cieszy się popularnością dużej części rosyjskich komunistów, narodowców i zwolenników silnej ręki. Łukaszenka wciąż ma też co zaoferować rosyjskim potentatom biznesu, głównie z branży petrochemicznej. Nazywa siebie baćką, ojcem narodu. Nie żałuje czasu, aby wysłuchiwać sprawozdań, narzekań, a także - w zależności od sytuacji - karcić, chwalić lub pouczać. Do historii przejdzie jednak pewnie jako ten, który pod koniec XX wieku starał się zatrzymać zegar zmian i przeistoczyć swój kraj w polityczno-ekonomiczny skansen. Ale na razie, mimo upływu kadencji, na zamknięcie jego karty w historii Białorusi wydaje się być jeszcze za wcześnie.
Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.