W Stanach Zjednoczonych lata powojennego boomu gospodarczego zaowocowały wizją raju amerykańskiej klasy średniej: domek na cichym przedmieściu, przed którym stoi samochód (im większy, tym lepiej), dwoje dzieci i żona w kuchni. Mąż wraca z pracy w pobliskim mieście. Z czasem przed domem pojawia się drugi samochód.
W latach 80. dokonał się eksodus klasy średniej na przedmieścia. W 1990 r. 46 proc. obywateli Stanów Zjednoczonych mieszkało na przedmieściach, a tylko 31 proc. w miastach. Główną negatywną konsekwencją tego procesu stało się wydłużenie czasu dojazdu do pracy. W Nowym Jorku, Los Angeles czy Waszyngtonie dotarcie do biura z peryferii miasta zajmuje przeciętnie 45 minut. Przedmieścia wraz z powstaniem tzw. parków przemysłowych i ośrodków handlowych (shopping malls) zaczęły się usamodzielniać - dziś 60 proc. ich mieszkańców pracuje na swoim osiedlu, często nie wychodząc nawet z domu. Z czasem rozliczne amerykańskie suburbs zaczęły obrastać pajęczynami linii telefonicznych, telewizji przewodowej, a ostatnio także światłowodowych połączeń zapewniających szybki dostęp do Internetu. Pojawiła się nowa klasa pracowników - telecommuters - osoby "dojeżdżające" do pracy elektronicznie. W połowie lat 80. ok. 20 mln Amerykanów kilka dni w tygodniu bądź na stałe pracowało w swoich domach. Podobne zjawisko można było w mniejszej skali zaobserwować także w krajach skandynawskich i w Niemczech. Teraz - jak ocenia amerykańskie Ministerstwo Handlu - ze swoimi biurami za pośrednictwem telefaksu, telefonu i Internetu łączy się stale bądź okazyjnie ok. 50 mln Amerykanów. Część ekspertów twierdzi jednak, że to zawyżona liczba. American Telecommuting Association z siedzibą w Waszyngtonie zrzesza nieco ponad 100 tys. członków. Dane oscylujące w tak dużym zakresie nie są miarodajne, tak jak nieprecyzyjna jest definicja terminu "osoba pracująca w domu". Czy pośrednik nieruchomości, który jest nieustannie na spotkaniach z potencjalnymi nabywcami, a w swoim domowym gabinecie załatwia tylko papierkową robotę to telecommuter? Czy pisarz zaszyty w samotni w stanie Maine i przesyłający pocztą elektroniczną rozdziały nowej powieści swojemu agentowi literackiemu w Nowym Jorku należy do tej grupy zawodowej? Z pewnością trzon nowej klasy stanowią przedstawiciele tzw. wolnych zawodów i profesji, które się pojawiły wraz z rozwojem Internetu: konsultanci komputerowi, projektanci witryn internetowych, programiści, właściciele jednoosobowych firm komputerowych, sprzedawcy telefoniczni (telemarketeers), będący ze swoimi natrętnymi ofertami - z reguły w godzinach kolacji - utrapieniem życia rodzinnego w Ameryce.Dwie trzecie spośród 500 największych przedsiębiorstw Stanów Zjednoczonych znajdujących się na liście tygodnika "Forbes" zatrudnia pracowników, którzy w firmie pojawiają się tylko sporadycznie, a część bądź większość zadań wykonują w domu. Jak wykazał sondaż przeprowadzony przez agencję pracy Olsten Co., wśród 305 szefów amerykańskich przedsiębiorstw różnej wielkości 43 proc. z nich zezwala niektórym zatrudnionym na pracę w domu (tzw. flex time, czyli elastyczny czas pracy). W gigancie telekomunikacyjnym AT&T prawie połowa z 36 tys. pracowników średniego szczebla przeciętnie sześć dni w miesiącu pracuje w miejscu zamieszkania. W jednym z największych amerykańskich domów giełdowych - Merrill Lynch - telecommuting wprowadzono w roku 1996. Do końca 1997 r. z tej możliwości skorzystało 400 pracowników, głównie analityków systemów informacyjnych, informatyków, programistów bądź maklerów walutowych, którzy z racji różnicy czasu pomiędzy światowymi giełdami mają nienormowany, a właściwie "nienormalny" rozkład zajęć. Tylko jedna osoba zrezygnowała z tego - wydawałoby się - luksusowego układu z pracodawcą, bo brakowało jej towarzystwa. Zdaniem Roberta Moskowitza, prezesa American Telecommuting Associations, przeciętny "teledojeżdżający" pracuje w domu 18-19 godzin tygodniowo. Tymczasem konsultanci w dziedzinie telecommutingu ostrzegają, że rzadkie kontakty z szefem wcale nie pomagają w karierze.Nie jest to także dobry pomysł na całe życie; większość elektronicznych odludków średnio po osiemnastu miesiącach albo wraca do biura na inne stanowisko, albo zmienia pracę. Co piąta osoba decydująca się na "zdalnie sterowane biurko" nie wytrzymuje tego trybu pracy. Telecommuting - jak twierdzą eksperci - jest dobry tylko w niektórych zawodach, dla niektórych osób i pracodawców. Merrill Lynch sprawdza chętnych podczas dwutygodniowego okresu próbnego w specjalnym laboratorium. W czasie tego szkolenia wybrani mogą się komunikować ze swoimi kolegami i współpracownikami tylko telefonicznie i za pomocą poczty elektronicznej. Firma zapewnia tym pracującym w pantoflach i dżinsach dodatkową linię telefoniczną, a nawet określa rodzaj krzesła i godziny pracy w domu. Podczas okresu próbnego eksperci tłumaczą przyszłym telecommuters, jak na przykład unikać natrętnych sąsiadów, którzy widząc samochód przed domem, chcą wpaść na plotki w godzinach pracy. Program Merrill Lynch świadczy o tendencji do zinstytucjonalizowania tego rodzaju pracy. Chodzi o wyciągnięcie korzyści zarówno przez pracowników, którzy na przykład chcą spędzić więcej czasu z rodziną, nie tracąc go na dojazdy, jak i pracodawców obawiających się procesów o odszkodowanie za wypadek nie tyle w miejscu, ile w czasie pracy bądź używania systemu komputerowego przedsiębiorstwa przez zatrudnionych do osobistych celów. Wielu pracującym w domu brakuje jednak kumpli z pracy, a pracodawcom kontroli nad podwładnymi. Mimo licznych korzyści - jak niższy koszt wynajmu biur, większa wydajność i mniejsza liczba rezygnacji doświadczonych pracowników - rośnie lista zastrzeżeń i zagrożeń. Najnowszym takim niebezpieczeństwem jest globalizacja systemu "teledojazdów", który zaczyna już kształtować politykę handlową i międzynarodowe stosunki ekonomiczne. Amerykańskie korporacje, które przekonały się, że ich pracownicy czy też podwykonawcy mogą "dojeżdżać" Internetem do pracy właściwie z każdego punktu Ameryki, teraz doszły do wniosku, że dzięki globalnej sieci można za cenę rozmowy miejscowej zlecić podwykonawcom w Indiach, Bułgarii, Kirgistanie lub Filipinach pracę, której wykonanie w USA byłoby trzykrotnie droższe. Nic dziwnego, że wartość eksportu oprogramowania i usług informatycznych Indii (znanych z dobrych i tanich programistów) wzrosła z 225 mln USD w 1992 r. do 1,15 mld w 1996 r. Zleceniodawcy oczywiście zdają sobie sprawę, że w cyberprzestrzeni nie można stosować protekcjonizmu i barier celnych.
Więcej możesz przeczytać w 31/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.