Bomba wybuchła tuż przed świętami. „Polacy Rodacy”, czyli Nicole Młodkowska i Marcin Latuszewski, blogerzy z dziennikarskim zacięciem, zaproponowali współpracę reklamową tzw. szafiarkom. Te, nie przeczuwając prowokacji, przesłały swoje oferty. Za jeden wpis na blogu, w którym pokazują dany produkt – nawet 8 tys. zł. Za post na popularnym serwisie społecznościowym oznaczony hasztagiem (czyli znacznikiem poprzedzonym #) – nawet 5 tys. zł. Dodanie linka do wpisu – 12 tys. Innymi słowy rocznie są w stanie dobić do 100-200 tys. zł (choć Kasia Tusk, najsłynniejsza chyba blogerka modowa w Polsce, osiąga nawet 400 tys.). Wiadomość rozgrzała sieć. „Takie pieniądze za jeden głupi wpis” i co to za kraj, skoro „pannom latającym po sklepach płaci się więcej niż pielęgniarkom z 20-letnim stażem”, a szafiarki mają pusto w głowie. I za co im tu płacić?
KTO TU JEST FRAJEREM
Prześmiewcom dosadnie odpowiedział Tomek Tomczyk, autor Jansonhunt.pl (dawniej Kominek). „Możesz śmiać się z blogerek, które biorą dyszkę za selfie, ale pomyśl tylko, jak bardzo one mogłyby śmiać się z ciebie, widząc, że ty na tę dyszkę musisz zapieprzać w hucie przez kilka miesięcy. Naprawdę myślisz, że wygrałeś życie?”, napisał na swojej stronie. Sam otwarcie przyznaje, że za jedną publikację bierze 7-12 tys., nie licząc VAT. Czy to dużo? W Polsce przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw to niecałe 4 tys. zł, więc kwoty oferowane szafiarkom mogą wydawać się astronomiczne. Ale w blogosferze to standard. – To średnie stawki – ocenia Paulina Stępień, współautorka bloga kulinarnego Kotlet.tv i Domowa. tv. Ona sama dla bloga porzuciła pracę w korporacji i dziś, po kilku latach, twierdzi, że był to znakomity pomysł. Pieniądze, które w ten sposób zarabia, wystarczają jej na życie, a ona sama robi to, co lubi.
„Afera zarobkowa” śmieszy też Elizę Wydrych-Strzelecką, autorkę bloga „Fashionelka”. – Stawki blogerów nie są jakimiś pilnie strzeżonymi informacjami, spora część autorów ma je wypisane w zakładkach reklamowych. Wystarczy po prostu kliknąć – mówi Eliza. Ona gra w otwarte karty i swoje stawki oraz aktualne statystyki podaje na stronie. – Lubię ludzi szczerych i czytelnych, sama się staram taka być. Stawiam się na równi z moimi czytelnikami, bez nich nie istniałabym. Zależy mi, by mieli do mnie zaufanie. Jeśli pytają, czy na blogu zarabiam, odpowiadam, że tak, bo to moja praca – tłumaczy Fashionelka.
Poza tym – powiedzmy sobie szczerze – w polskim internecie nie brakuje ludzi, którym udaje się zainkasować o wiele większe pieniądze. Taki na przykład Sylwester Wardęga, którego film z psem-pająkiem był najpopularniejszym klipem niemuzycznym na YouTube w 2014 r. i zanotował 113 mln odsłon. Ile zarobił na tym SA Wardęga? Youtuber nie chce tego ujawnić, ale plotka głosi, że może to być nawet 400 tys. zł. Dobrze płatne są także kampanie reklamowe, na których autorzy blogów zarabiają kilkadziesiąt tysięcy złotych. Michał Szafrański na blogu „Jak oszczędzać pieniądze?” napisał analizę nowej lokaty jednego z banków. Po tej publikacji odwiedzające go osoby założyły 1153 takie lokaty. A on sam zarobił na tym, jak twierdzi, 69 tys. zł. – Z blogowania na pewno da się żyć, wystarczy i na rachunki, i na podróże. Oczywiście na początku nie było łatwo, trzeba jakoś pozyskać pierwszego klienta, ale w pewnym momencie ta współpraca zaczyna toczyć się sama – wspomina Paulina Stępień.
Trudne początki miała także autorka bloga Fashionelka.pl. – Gdy zaczynałam sześć lat temu, nie było mowy o zarabianiu. Marki nie widziały w tym potencjału, a blogerzy nie mieli pojęcia, że zasięg, jaki zgromadzili, mogą w jakiś sposób zmonetyzować. Wszystko przyszło z czasem. Najpierw była to współpraca na zasadzie barteru (bon o wartości 100 zł w zamian za wpis, kosmetyki w zamian za zorganizowanie konkursu). Później zaczęto blogerom płacić – wspomina.
ZA CO TE PIENIĄDZE?
– Prowadzenie bloga to dziś ciężka praca marketingowa i niewiele ma on wspólnego z pierwotnym pamiętnikiem. Sami blogerzy to także nie jest już przeważnie grupa naiwnych dzieci, ale bardziej lub mniej sprawni przedsiębiorcy – mówi Oskar Berezowski, analityk Napoleon Cat, firmy zajmującej się badaniem mediów społecznościowych. Spójrzmy na liczby. Z opublikowanego kilka dni temu raportu z badania o wpływie blogów i wideoblogów na internautów, przeprowadzonego przez Polskie Stowarzyszenie Blogerów i Vlogerów, wynika, że polska blogosfera obejmuje obecnie 11 mln internautów, a treści z tych stron regularnie konsumuje 8,5 mln osób.
CENNIK BLOGERKI
3,5-8 tys.
Post na blogu
12 tys.
Post sponsorowany o produkcie
4 tys.
Baner reklamowy na blogu
4 tys.
Lokowanie produktu w poście
2-5 tys.
Post na Facebooku
2 tys.
Post na Instagramie
16 tys.
Konkurs dla czytelników
od 15 tys.
Reklama na YouTube
min. 5 tys.
Zdjęcie z hasztagiem na portalu społecznościowym
min. 8 tys.
Umieszczenie linka na jednym z portali społecznościowych
12 tys.
Umieszczenie linka na wszystkich portalach społecznościowych plus blogu
ŹRÓDŁO: „POLACY RODACY”/ POLACYRODACY.BLOGSPOT.COM
Niemal co drugi internauta czyta je regularnie. Najpopularniejsze są te podróżnicze, kulinarne i urodowe. Ale zarobić można też na blogach o bieganiu, majsterkowaniu (typu „zrób meble”), karmieniu piersią czy piciu whisky. Co czwarty zbadany internauta deklaruje, że teksty zawarte na takich autorskich stronach są dla niego wiarygodnym źródłem informacji. Co trzeci kupił zaś jakiś produkt, który został zarekomendowany przez blogera. Jeśli do tego dodamy fakt, że blogi są częściej czytane przez kobiety, a w większości domów to one podejmują decyzje zakupowe, mamy wymarzoną grupę odbiorców dla większości reklamodawców. Oczywiście blog musi mieć wiele odsłon i użytkowników, bo tylko wtedy jest łakomym kąskiem dla firm. To oznacza, że trzeba cały czas walczyć o odbiorców, być wciąż online. Blogerzy śmieją się nawet, że Google Analytics jest ich drugim bogiem – wpatrują się w niego niemal cały czas.
Pracują praktycznie codziennie. – Czasami jest to osiem godzin non stop. To czas przeznaczany nie tylko na napisanie tekstu i robienie zdjęć, ale także odpisywanie na e- -maile, negocjacje z klientami czy działania w serwisach społecznościowych. Zdarza mi się też pisać teksty z wyprzedzeniem. Wtedy ustalam daty i na bieżąco moderuję komentarze – opowiada Eliza Wydrych-Strzelecka. – To po prostu prowadzenie biznesu w każdym tego słowa znaczeniu – podkreśla. Na brak pracy nie narzeka także Paulina Stępień. – Czasami nad jednym wpisem pracuję kilka dni. Kompletuję bibliografię, czytam i dopiero potem coś piszę – opowiada. Sporo czasu zajmuje jej także moderowanie komentarzy i odpowiadanie na e-maile, których najwięcej jest – jako że to blog kulinarny – przed świętami. – Wtedy mam czas w zasadzie tylko na te w stylu „Paulina, ratuj...”, bo wiadomo, że jak ktoś właśnie w tym momencie piecze ciasto i potrzebuje pomocy, to muszę ratować te wypieki – śmieje się.
Czy robią wszystko sami? Opowieści o zapleczu ich firm to jedna z najpopularniejszych internetowych legend. Większość utrzymuje, że pracuje w pojedynkę. Echem odbiła się w internecie informacja o tym, że najbardziej znana blogerka modowa na świecie Chiara Ferragni (zarabia 8 mln dolarów w ciągu roku, pracując m.in. dla Burberry i Diora) wspomaga się ekipą liczącą aż 16 osób. Polskich blogerów raczej jeszcze nie stać na taki rozmach, ale coraz częściej ktoś z nich przyznaje, że ma kogoś do pomocy. – Ja na przykład od jakiegoś czasu korzystam z usług korektorki – mówi Fashionelka.
NAJWAŻNIEJSZA JEST WIARYGODNOŚĆ
Jest jednak pewne ale… – Najcenniejszą walutą jest wiarygodność. Przy czym dotyczy ona nie tylko samego bloga, ale całej jego obecności w sieci, w tym w mediach społecznościowych. Chwalenie się „darami losu”, czyli prezentami od firm, na swoim profilu na Facebooku czy Instagramie nie wpływa pozytywnie na wiarygodność wpisów na blogu – mówi Oskar Berezowski.
Dlatego właśnie zarabiający duże pieniądze starają się wypracować złoty środek. Paulina Stępień przyznaje, że zgadza się w zasadzie tylko na reklamę tych produktów, po które sama i tak by sięgnęła, bo uważa, że są dobre. Eliza Wydrych-Strzelecka umieszcza logo tych firm, z którymi współpracuje. Tomek Tomczyk pisze, że „używa, opisuje i reklamuje tylko dobre produkty”. A co jeśli są słabe? Pomija milczeniem lub recenzuje negatywnie. I zupełnie za darmo. Znani wiedzą, że nie mogą sobie pozwolić na utratę wiarygodności, bo to oznaczałoby dla nich odpływ reklamodawców. Podkreślają swoją niezależność, bo wiedzą, że w internecie nie brakuje „kółek wzajemnej adoracji”, gdzie ludzie działają w zmowie, by zwiększyć sobie liczby kliknięć, i wpisują komentarze nie dlatego, że coś ich poruszyło, tylko licząc na wzajemność przy ich własnych wpisach reklamowych.
Przez tych, którzy „się nie szanują”, spadają stawki i psuje się rynek. – Zarabianie w ten sposób pieniędzy to marzenie większości blogerów. Czasem pragną tego tak bardzo, że pełnowartościowe, quasi-reklamowe teksty powstają w jakimś śmiesznym barterze typu „ty nam tekst, my Ci zestaw kosmetyków wart 30 zł” – opowiada Anna Kowalczyk, autorka bloga Boskamatka.pl. I ludzie na to idą, bo mają nadzieję, że z czasem zyski pójdą w górę. Kowalczyk sama za zarobkiem nie goni, bo, jak mówi, obecnie ma stabilną sytuację materialną. – Mogę pozwolić sobie na to, by odrzucić propozycje, które mnie nie interesują i nie pasują do mojego bloga. Chętnie natomiast się angażuję, nawet pro bono, w akcje, które uważam za sensowne i pożyteczne. Piszę recenzje książek, które mają zerowe nakłady na promocję, ale są wartościowe i współgrają z jakąś tam moją filozofią macierzyństwa, którą uprawiam na blogu. I mam poczucie, że tak jest dla mnie najlepiej – deklaruje Boska Matka. �
©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.