Jak się robi telewizję we Francji? Nigdzie wcześniej nie widziałem tak doskonałego połączenia fachowości z nonszalancją. Luzik i prywatność, a efekt na ekranie - bez zarzutu
Nie jestem kibicem piłkarskim, a jednak dwa razy wybrałem się do Paryża w czasie ostatniego mundialu. Niby za każdym razem miałem jakiś inny i dla mnie ważny pretekst, ale i tak w obu wypadkach okazało się, że piłka nożna zmieniła moje plany, zmuszając do zwrócenia uwagi na wydarzenia z nią związane.
Pierwszy raz wypadł jakoś w połowie rozgrywek. Pojechałem służbowo, aby na własne oczy zobaczyć "od kuchni", jak robi się telewizję we Francji. Byłem pod wrażeniem, bo nigdzie wcześniej nie widziałem tak doskonałego połączenia fachowości z osobistą nonszalancją. Efekt na ekranie - bez zarzutu, a widok w studiu taki, że włosy stają na głowie. Luzik i prywatność. Spokojne pogaduszki realizatorów pół minuty przed wejściem na antenę, operatorzy palący papierosy za kamerami w trakcie realizacji programów "na żywo". U prezenterów niedbale rozchełstane koszule, potargane włosy; na nogach dziurawe tenisówki. Jasne, że nie wszędzie tak jest, ale jest i ta obserwacja nie dotyczy jednego wypadku. Najdziwniejsze zaś, że ów potargany styl zupełnie nie przeszkadza w robieniu nowoczesnej, bardzo profesjonalnej telewizji! Większość programów dotyczyła piłki nożnej. W paryskiej centrali Canal Plus stworzono nawet specjalne studia, przez całą dobę wyczerpująco relacjonujące rozgrywki mundialu. A na ulicach kolorowo. Pod każdym względem. Mieszają się ludzie różnych ras, ze wszystkich stron świata, a na dodatek w tym roku zapanowała moda na malowanie miniaturek różnobarwnych flag narodowych na policzkach kibiców. Mundialową pieszczotą okazał się więc braterski pocałunek... policzkiem. Polegało to na tym, że dwie osoby przyciskały się mocno policzkami do siebie, jakby pozowały do fotografii w ulicznym automacie, w wyniku czego kolorowa banderka z jednego policzka doskonale odbijała się na drugim. Stroje kibiców miały charakter teatralny: kolorowe koszulki poszczególnych reprezentacji uzupełniały dziesiątki akcesoriów przygotowanych specjalnie na mundial. Gdy znalazłem się w mojej ulubionej dzielnicy Saint Germain des PrŻs, ulice zdominowane były przez ubranych przemyślnie i jednakowo kibiców z Austrii. Mieli na sobie trykoty cyrkowych akrobatów (oczywiście biało-czerwone, czyli w narodowych barwach Austrii), a na głowach kapelusze w kształcie... wieży Eiffla. Było na co patrzeć. Pito piwo, chrupano bagietki, nikt nikogo nie walił w mordę. Komunikaty w telewizji o agresji kibiców, napaściach na policjantów, rannych, aresztowanych itd. są mocno przesadzone - pomyślałem wtedy sobie. Drugim razem znalazłem się w Paryżu w przeddzień wielkiego finału. Było już wiadomo, że Francja będzie walczyć o tytuł mistrza, na ulicy dominowały trójkolorowe akcesoria, mniej było kibiców, więcej turystów i miejscowych.Piszę miejscowych, bo na pierwszy rzut
oka trudno ich wziąć za Francuzów. Czarna, brązowa, żółta skóra kojarzy się z innymi regionami świata. Ale wszyscy oni mówią po francusku, tutaj mieszkają i razem krzyczą podczas mundialowych transmisji: Vive la France! Tym razem byłem prywatnie, żeby posiedzieć w paryskich kafejkach, połazić po Montmartrze, znowu wypić kawę na Saint Germain des PrŻs. Zamieszkałem w starym hoteliku tuż przy Champs ElysŻes, gdzie dużo wcześniej zamówiłem pokój, nie zdając sobie sprawy, że termin tej wizyty przypada w czasie zakończenia mundialu. W niedzielę 12 lipca wybrałem się w miłym sercu towarzystwie na kolację do knajpki nieopodal Centrum Pompidou, czyli w rejonie malowniczych uliczek i niezliczonych ogródków, wśród których krążą zwykle spacerowicze.
Tym razem nikt nie krążył. Uliczki zapełnił stojący, a raczej zastygły tłum ludzi wpatrzonych w ekrany telewizorów ustawionych w oknach i na kontuarach bufetów okolicznych barów. Z trudem przecisnęliśmy się do naszej restauracji. Nie było w niej telewizora i nie było w niej tłumu. Za to od stolika miałem świetny widok: naprzeciwko na ulicy stała ściana kibiców wpatrzonych w telewizor po naszej stronie, w sąsiednim oknie. Na ich twarzach oglądaliśmy finałowy mecz. Reakcje mówiły wszystko. Wyrażały nadzieję, radość lub rozpacz. Co jakiś czas kolację przerywały wybuchy entuzjazmu. Wynik miałem więc na żywo w postaci pantomimy paryskich przechodniów. Nic jednak nie zapowiadało tego, co miało wkrótce nastąpić. Zwycięstwo Francji ogłoszono w chwili, gdy po skończonej kolacji dochodziliśmy do stacji metra. Najpierw skowyt radości, potem przedziwne rojenie. Jakby wszystko, co było do tej pory nieruchome, nagle ruszyło przed siebie. Okrzyki, gwizdki, podręczne syreny, wybuchy petard. Straszliwy hałas i gęstniejący tłum. Przy wejściu do podziemnych korytarzy metra - korek. Stanęły ruchome schody. Morze głów. Tłum. Petardy zrzucane po poręczach w dół. Radość niepostrzeżenie zaczyna się ocierać o panikę. Pod ziemią duszno. Ciasno. Tracę kontrolę nad ciałem. Unoszę się niby kapok na wodzie i płynę z prądem. Pod nogami raz po raz wybuchają zrzucane z góry petardy. Hałas tak straszny, że nie słychać własnych słów. Pojawia się agresja. Ktoś uderza w kamerę zamontowaną w korytarzu metra, ktoś inny odrywa blachy okrywające ruchome schody, wyszarpuje płyty z sufitu. Bez powodu! Zaczynam się bać. Agresja okazuje się silniejsza od radości.Ta ostatnia wygląda raczej na usprawiedliwienie wybuchu anarchii niż na wyrażenie uczucia szczęścia. I jeszcze kochankowie tej apokalipsy radości: młoda para stoi kurczowo objęta i całuje się. Nie są ładni. On jedną ręką przyciska ją do siebie (po ustach mokrych od śliny i potu wędrują tłuste ślimaki języków), a drugą uparcie tłucze w szybę wagonu metra. Gdy wreszcie dotarłem do hoteliku przy Champs ElysŻes, miałem uczucie, jakbym przeżył próbę końca świata. Zapomniałem już, co było jej powodem. Włączyłem telewizor. Na wszystkich kanałach trwała relacja z "radosnej fety kibiców na Polach Elizejskich". Roześmiane twarze, tańce, piosenki. Czyżbym był w innym Paryżu? Znowu wyszedłem na ulicę. Rozbite szyby sklepów, ranni ludzie, bezwładny, trzymający się za serce mężczyzna, po którym przechodzi tłum. Petardy, wybuchy, krzyk, strach. Jakoś wcześniej nie pomyślałem, że radość na żywo tak bardzo boli.
Pierwszy raz wypadł jakoś w połowie rozgrywek. Pojechałem służbowo, aby na własne oczy zobaczyć "od kuchni", jak robi się telewizję we Francji. Byłem pod wrażeniem, bo nigdzie wcześniej nie widziałem tak doskonałego połączenia fachowości z osobistą nonszalancją. Efekt na ekranie - bez zarzutu, a widok w studiu taki, że włosy stają na głowie. Luzik i prywatność. Spokojne pogaduszki realizatorów pół minuty przed wejściem na antenę, operatorzy palący papierosy za kamerami w trakcie realizacji programów "na żywo". U prezenterów niedbale rozchełstane koszule, potargane włosy; na nogach dziurawe tenisówki. Jasne, że nie wszędzie tak jest, ale jest i ta obserwacja nie dotyczy jednego wypadku. Najdziwniejsze zaś, że ów potargany styl zupełnie nie przeszkadza w robieniu nowoczesnej, bardzo profesjonalnej telewizji! Większość programów dotyczyła piłki nożnej. W paryskiej centrali Canal Plus stworzono nawet specjalne studia, przez całą dobę wyczerpująco relacjonujące rozgrywki mundialu. A na ulicach kolorowo. Pod każdym względem. Mieszają się ludzie różnych ras, ze wszystkich stron świata, a na dodatek w tym roku zapanowała moda na malowanie miniaturek różnobarwnych flag narodowych na policzkach kibiców. Mundialową pieszczotą okazał się więc braterski pocałunek... policzkiem. Polegało to na tym, że dwie osoby przyciskały się mocno policzkami do siebie, jakby pozowały do fotografii w ulicznym automacie, w wyniku czego kolorowa banderka z jednego policzka doskonale odbijała się na drugim. Stroje kibiców miały charakter teatralny: kolorowe koszulki poszczególnych reprezentacji uzupełniały dziesiątki akcesoriów przygotowanych specjalnie na mundial. Gdy znalazłem się w mojej ulubionej dzielnicy Saint Germain des PrŻs, ulice zdominowane były przez ubranych przemyślnie i jednakowo kibiców z Austrii. Mieli na sobie trykoty cyrkowych akrobatów (oczywiście biało-czerwone, czyli w narodowych barwach Austrii), a na głowach kapelusze w kształcie... wieży Eiffla. Było na co patrzeć. Pito piwo, chrupano bagietki, nikt nikogo nie walił w mordę. Komunikaty w telewizji o agresji kibiców, napaściach na policjantów, rannych, aresztowanych itd. są mocno przesadzone - pomyślałem wtedy sobie. Drugim razem znalazłem się w Paryżu w przeddzień wielkiego finału. Było już wiadomo, że Francja będzie walczyć o tytuł mistrza, na ulicy dominowały trójkolorowe akcesoria, mniej było kibiców, więcej turystów i miejscowych.Piszę miejscowych, bo na pierwszy rzut
oka trudno ich wziąć za Francuzów. Czarna, brązowa, żółta skóra kojarzy się z innymi regionami świata. Ale wszyscy oni mówią po francusku, tutaj mieszkają i razem krzyczą podczas mundialowych transmisji: Vive la France! Tym razem byłem prywatnie, żeby posiedzieć w paryskich kafejkach, połazić po Montmartrze, znowu wypić kawę na Saint Germain des PrŻs. Zamieszkałem w starym hoteliku tuż przy Champs ElysŻes, gdzie dużo wcześniej zamówiłem pokój, nie zdając sobie sprawy, że termin tej wizyty przypada w czasie zakończenia mundialu. W niedzielę 12 lipca wybrałem się w miłym sercu towarzystwie na kolację do knajpki nieopodal Centrum Pompidou, czyli w rejonie malowniczych uliczek i niezliczonych ogródków, wśród których krążą zwykle spacerowicze.
Tym razem nikt nie krążył. Uliczki zapełnił stojący, a raczej zastygły tłum ludzi wpatrzonych w ekrany telewizorów ustawionych w oknach i na kontuarach bufetów okolicznych barów. Z trudem przecisnęliśmy się do naszej restauracji. Nie było w niej telewizora i nie było w niej tłumu. Za to od stolika miałem świetny widok: naprzeciwko na ulicy stała ściana kibiców wpatrzonych w telewizor po naszej stronie, w sąsiednim oknie. Na ich twarzach oglądaliśmy finałowy mecz. Reakcje mówiły wszystko. Wyrażały nadzieję, radość lub rozpacz. Co jakiś czas kolację przerywały wybuchy entuzjazmu. Wynik miałem więc na żywo w postaci pantomimy paryskich przechodniów. Nic jednak nie zapowiadało tego, co miało wkrótce nastąpić. Zwycięstwo Francji ogłoszono w chwili, gdy po skończonej kolacji dochodziliśmy do stacji metra. Najpierw skowyt radości, potem przedziwne rojenie. Jakby wszystko, co było do tej pory nieruchome, nagle ruszyło przed siebie. Okrzyki, gwizdki, podręczne syreny, wybuchy petard. Straszliwy hałas i gęstniejący tłum. Przy wejściu do podziemnych korytarzy metra - korek. Stanęły ruchome schody. Morze głów. Tłum. Petardy zrzucane po poręczach w dół. Radość niepostrzeżenie zaczyna się ocierać o panikę. Pod ziemią duszno. Ciasno. Tracę kontrolę nad ciałem. Unoszę się niby kapok na wodzie i płynę z prądem. Pod nogami raz po raz wybuchają zrzucane z góry petardy. Hałas tak straszny, że nie słychać własnych słów. Pojawia się agresja. Ktoś uderza w kamerę zamontowaną w korytarzu metra, ktoś inny odrywa blachy okrywające ruchome schody, wyszarpuje płyty z sufitu. Bez powodu! Zaczynam się bać. Agresja okazuje się silniejsza od radości.Ta ostatnia wygląda raczej na usprawiedliwienie wybuchu anarchii niż na wyrażenie uczucia szczęścia. I jeszcze kochankowie tej apokalipsy radości: młoda para stoi kurczowo objęta i całuje się. Nie są ładni. On jedną ręką przyciska ją do siebie (po ustach mokrych od śliny i potu wędrują tłuste ślimaki języków), a drugą uparcie tłucze w szybę wagonu metra. Gdy wreszcie dotarłem do hoteliku przy Champs ElysŻes, miałem uczucie, jakbym przeżył próbę końca świata. Zapomniałem już, co było jej powodem. Włączyłem telewizor. Na wszystkich kanałach trwała relacja z "radosnej fety kibiców na Polach Elizejskich". Roześmiane twarze, tańce, piosenki. Czyżbym był w innym Paryżu? Znowu wyszedłem na ulicę. Rozbite szyby sklepów, ranni ludzie, bezwładny, trzymający się za serce mężczyzna, po którym przechodzi tłum. Petardy, wybuchy, krzyk, strach. Jakoś wcześniej nie pomyślałem, że radość na żywo tak bardzo boli.
Więcej możesz przeczytać w 32/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.