Czy każdy, kto ma poczucie zmarnowanego życia, może dzisiaj zrzucać winę na komunizm i władze PRL?
W sierpniu musi być coś o Warszawie albo o Polsce w ogóle. Co roku zastanawiam się nad wyjątkowością tego miesiąca w naszej historii. Jego dzień pierwszy to wybuch powstania w 1944 r., dzień środkowy to bitwa 1920 r., a dzień ostatni to porozumienia sierpniowe z roku 1980. Sześćdziesiąt lat historii zamknięte w magicznym sierpniu. Polskim miesiącu, który wpływał na losy świata.
Dzisiaj nie będzie jednak hurrapatriotycznie, lecz raczej minorowo. Jesteśmy wyjątkowym narodem, który w swych najnowszych dziejach udowodnił, że lepiej sobie daje radę na wojnie lub w niewoli niż na wolności i w czasach pokoju. Im trudniejsze warunki życia, tym Polacy bardziej zjednoczeni i solidarni. Gdy wybijają się na niepodległość, pryska monolit i zaczynają się swary o historyczne zasługi. O polskich podziałach - jak o zieleni - można nieskończenie, bo są tak jak zieleń mocne i niezniszczalne. Bledną tylko na czas katastrofy, aby powrócić po kolejnym zwycięstwie. I zawsze oznaczają to samo lub prawie to samo, mimo różnych nazw i kryteriów podziału. Bo nie zmieniamy się zbyt szybko jako ludzie i jesteśmy podobni do naszych przodków bardziej niż nam się wydaje. Nie czytuję na ogół zbyt dokładnie "Gazety Polskiej", ale ostatnio przykuł moją uwagę fragmencik "Odcinków" Jacka Kwiecińskiego, odnoszący się do jednego z podziałów najnowszych. W notce "Kawa na ławę" ("GP" z 22 lipca!) autor przypomniał podział na dysydentów i antykomunistów jako niezwykle ważny i bardzo wiele tłumaczący. Nie mogę przytoczyć wywodów Kwiecińskiego w całości, aby dowieść, że bynajmniej nie wykłada kawy na ławę.
Niech więc będzie tylko najbardziej smakowity kawałek: "Dysydent mógł być pięć razy zamykany w więzieniu, za czasów różnych sekretarzy. Można go za to podziwiać, dowodzić, że bardzo osłabiał reżim realnego socjalizmu na którymś z jego etapów, nawet postawić mu pomnik. Fakt owych poświęceń w żaden sposób nie czyni jednak z niego antykomunisty.Dysydenci, nawet więzieni, czuli się w peerelu swojsko (sami o tym mówią!). Antykomunista mógł pozostać nieznany, reżimu nie osłabił, czasem li tylko nie chciał przyjąć czerwonej książeczki PZPR. Wszelako traktował PRL i jego władze na każdym etapie jako wrogie i obce". Kwieciński ma świadomość, że "sprawa jest zbyt ważna, aby poświęcić jej tylko jedną notkę". Myślę, że ma rację i ja też nie będę w stanie kwestii wyczerpać. Nie studiowałem tych zagadnień, ale odnoszę wrażenie, że cały ten podział nie jest najlepszy i jakoś nie bardzo do nas pasuje. Bo czy można dzielić ludzi wedle tego, jak kto się czuł w peerelu? W każdym kraju jedni czują się lepiej, a inni gorzej i z reguły nie wynika to wcale z żadnych pryncypialnych postaw czy poglądów. Kto jest u nas lepszy: czy ten, kto przeszedł poniewierkę po "swojskich" aresztach i więzieniach, czy ten, kto "nieswojo" czuł się w pochodzie pierwszomajowym lub na wczasach FWP? Czy każdy, kto ma poczucie zmarnowanego życia przez własną głupotę, bezwolność, lenistwo czy pijaństwo, może dzisiaj zrzucać winę na komunizm i władze PRL? Nie podnośmy do rangi cnoty tego, że ktoś niedobrze się czuł za czasów dawnego reżimu, a jego władze uważał za wrogie i obce. Jeżeli nie obnosił się specjalnie ze swoimi uczuciami i poglądami, był całkiem bezpieczny, bo nawet w peerelu - poza pierwszym dziesięcioleciem terroru - można było liczyć na cywilizowaną zasadę cogitationis poenam nemo patitur, zabraniającą karania za myśli i zamiary. Karać i nagradzać można tylko za czyny, a nie za to, co kto myśli i czuje. Rozumiem tych, którzy próbują dowieść wyższości biernego, wewnętrznego, nikomu nie znanego antykomunisty nad zasłużonym dysydentem. Tych pierwszych jest znacznie więcej i dobrze się nadają na elektorat. W końcu - kto to jest dysydent? To były komunista lub kolaborant, czyli nawrócony grzesznik. Nie wierzmy w jego nawrócenie i nie odpuśćmy mu śmiertelnego grzechu. A wtedy każdy z nas będzie mógł w niego pierwszy rzucić kamieniem. Bo on jest winny, a my nie.
Dzisiaj nie będzie jednak hurrapatriotycznie, lecz raczej minorowo. Jesteśmy wyjątkowym narodem, który w swych najnowszych dziejach udowodnił, że lepiej sobie daje radę na wojnie lub w niewoli niż na wolności i w czasach pokoju. Im trudniejsze warunki życia, tym Polacy bardziej zjednoczeni i solidarni. Gdy wybijają się na niepodległość, pryska monolit i zaczynają się swary o historyczne zasługi. O polskich podziałach - jak o zieleni - można nieskończenie, bo są tak jak zieleń mocne i niezniszczalne. Bledną tylko na czas katastrofy, aby powrócić po kolejnym zwycięstwie. I zawsze oznaczają to samo lub prawie to samo, mimo różnych nazw i kryteriów podziału. Bo nie zmieniamy się zbyt szybko jako ludzie i jesteśmy podobni do naszych przodków bardziej niż nam się wydaje. Nie czytuję na ogół zbyt dokładnie "Gazety Polskiej", ale ostatnio przykuł moją uwagę fragmencik "Odcinków" Jacka Kwiecińskiego, odnoszący się do jednego z podziałów najnowszych. W notce "Kawa na ławę" ("GP" z 22 lipca!) autor przypomniał podział na dysydentów i antykomunistów jako niezwykle ważny i bardzo wiele tłumaczący. Nie mogę przytoczyć wywodów Kwiecińskiego w całości, aby dowieść, że bynajmniej nie wykłada kawy na ławę.
Niech więc będzie tylko najbardziej smakowity kawałek: "Dysydent mógł być pięć razy zamykany w więzieniu, za czasów różnych sekretarzy. Można go za to podziwiać, dowodzić, że bardzo osłabiał reżim realnego socjalizmu na którymś z jego etapów, nawet postawić mu pomnik. Fakt owych poświęceń w żaden sposób nie czyni jednak z niego antykomunisty.Dysydenci, nawet więzieni, czuli się w peerelu swojsko (sami o tym mówią!). Antykomunista mógł pozostać nieznany, reżimu nie osłabił, czasem li tylko nie chciał przyjąć czerwonej książeczki PZPR. Wszelako traktował PRL i jego władze na każdym etapie jako wrogie i obce". Kwieciński ma świadomość, że "sprawa jest zbyt ważna, aby poświęcić jej tylko jedną notkę". Myślę, że ma rację i ja też nie będę w stanie kwestii wyczerpać. Nie studiowałem tych zagadnień, ale odnoszę wrażenie, że cały ten podział nie jest najlepszy i jakoś nie bardzo do nas pasuje. Bo czy można dzielić ludzi wedle tego, jak kto się czuł w peerelu? W każdym kraju jedni czują się lepiej, a inni gorzej i z reguły nie wynika to wcale z żadnych pryncypialnych postaw czy poglądów. Kto jest u nas lepszy: czy ten, kto przeszedł poniewierkę po "swojskich" aresztach i więzieniach, czy ten, kto "nieswojo" czuł się w pochodzie pierwszomajowym lub na wczasach FWP? Czy każdy, kto ma poczucie zmarnowanego życia przez własną głupotę, bezwolność, lenistwo czy pijaństwo, może dzisiaj zrzucać winę na komunizm i władze PRL? Nie podnośmy do rangi cnoty tego, że ktoś niedobrze się czuł za czasów dawnego reżimu, a jego władze uważał za wrogie i obce. Jeżeli nie obnosił się specjalnie ze swoimi uczuciami i poglądami, był całkiem bezpieczny, bo nawet w peerelu - poza pierwszym dziesięcioleciem terroru - można było liczyć na cywilizowaną zasadę cogitationis poenam nemo patitur, zabraniającą karania za myśli i zamiary. Karać i nagradzać można tylko za czyny, a nie za to, co kto myśli i czuje. Rozumiem tych, którzy próbują dowieść wyższości biernego, wewnętrznego, nikomu nie znanego antykomunisty nad zasłużonym dysydentem. Tych pierwszych jest znacznie więcej i dobrze się nadają na elektorat. W końcu - kto to jest dysydent? To były komunista lub kolaborant, czyli nawrócony grzesznik. Nie wierzmy w jego nawrócenie i nie odpuśćmy mu śmiertelnego grzechu. A wtedy każdy z nas będzie mógł w niego pierwszy rzucić kamieniem. Bo on jest winny, a my nie.
Więcej możesz przeczytać w 32/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.