Mimo sukcesów niezależnego prokuratora Kennetha Starra, Amerykanie nie chcą ustąpienia Billa Clintona
Po sześciu chudych miesiącach nieprzychylnych decyzji sądowych, wzrastającej niechęci Amerykanów do coraz mniej zrozumiałego dochodzenia oraz przegranych potyczek propagandowych z mistrzowskim "zespołem szybkiego reagowania" Białego Domu niezależny prokurator Kenneth Starr miał wreszcie kilka "tłustych dni".
Najpierw Sąd Apelacyjny - mimo protestów Departamentu Sprawiedliwości - zdecydował, że agenci chroniącej prezydenta Secret Service nie mogą się wymigiwać od składania zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych, tzw. Grand Jury, która zadecyduje, czy zarzuty przedstawione przez Kennetha Starra mogą być przedmiotem dalszego postępowania sądowego. Następnie podzielony w opiniach zespół sędziów Sądu Apelacyjnego uznał, że Bruce Lindsey, zastępca radcy prawnego Białego Domu, przyjaciel i powiernik Clintona, nie może odmawiać składania zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych, tłumacząc się świętą zasadą poufności kontaktów pomiędzy adwokatem a jego klientem. Prawnik zatrudniony przez rząd nie może się powoływać na ową zasadę, odmawiając odpowiedzi na pytania Wielkiej Ławy Przysięgłych, która stara się zdobyć informacje o potencjalnym przestępstwie federalnym - orzekł Sąd Apelacyjny w Waszyngtonie. Punktem kulminacyjnym tej "złotej passy" Starra była informacja, że Monica Lewinsky (obecnie znacznie szczuplejsza i bardziej dystyngowana niż sześć miesięcy temu) postanowiła przerwać półroczne milczenie i powiedzieć "prawdę, całą prawdę i tylko prawdę" o tym, co łączyło ją z prezydentem. Za tę gotowość zarówno Lewinsky, jak i jej matka Marcia Lewis (w przeszłości autorka plotkarskich książek z życia światka artystycznego Hollywood) otrzymały immunitet chroniący je przed ewentualnymi zarzutami sądowymi. Praktycznie oznacza to, że Monica i jej matka nie będą mogły zostać oskarżone o krzywoprzysięstwo czy też utrudnianie śledztwa, jeśli niechcący same złożą na siebie donos w trakcie zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych. Natychmiast ożywił się swoisty biwak nieustannie koczujących przed Sądem Federalnym w Waszyngtonie dziennikarzy i fotoreporterów wraz z przypominającymi przystań jachtową masztami anten satelitarnych. W końcu oprócz widoku drugoplanowych postaci skandalu, wchodzących i wychodzących z sądu "bez komentarza"; naprawdę zaczęło się coś dziać. Pojawiły się przecieki, najwyraźniej pochodzące z obozu Kennetha Starra. Lewinsky w zamian za immunitet jest gotowa przyznać, że od 1995 r., kiedy dzięki koneksjom rodzinnym zaczęła pracować w charakterze stażystki Białego Domu, miała stosunki seksualne z Billem Clintonem. Lewinsky - informowały "anonimowe źródła" - ma zeznać, że omawiała z prezydentem możliwość zwrotu otrzymanych prezentów jego osobistej sekretarce Betty Currie. Potrzeba odwiedzenia osobistej sekretarki prezydenta miała być także uzasadnieniem częstych wizyt Lewinsky w Białym Domu. Takie informacje są sprzeczne zarówno z zeznaniami, jakie złożył prezydent w procesie, który wytoczyła mu Paula Jones, była urzędniczka stanu Arkansas, jak i z przytaczaną przez amerykańskie stacje telewizyjne do znudzenia deklaracją Clintona: "Nigdy nie miałem stosunków seksualnych z tą kobietą... z Monicą Lewinsky. Nigdy nie mówiłem nikomu, aby kłamał". Gdy Monica Lewinsky zgodziła się zeznawać, Clinton - z reguły spadający na cztery łapy i to w dodatku swoim wrogom na plecy - znalazł się w defensywie. Po kilku dniach nerwowych narad zdecydował się na ryzykowne - zdaniem większości prawników - posunięcie: zgodził się złożyć zeznania 17 sierpnia. Aby zaoszczędzić prezydentowi związanych z tym nieprzyjemności, Starr przystał na to, aby Clinton zeznawał w Białym Domu w obecności swoich prawników. Taka procedura nie jest stosowana podczas zeznań zwykłych obywateli przed Wielką Ławą Przysięgłych. Mimo że osobisty adwokat
prezydenta David Kendall przedstawił decyzję Clintona jako dobrowolną, wkrótce wyszło na jaw, że Kenneth Starr 17 lipca wystosował do Białego Domu oficjalne wezwanie zobowiązujące prezydenta do stawienia się przed Wielką Ławą Przysięgłych. W tej bezprecedensowej sytuacji Bill Clinton nie miał innego wyjścia. Na wiadomość, że prezydent zgodził się zeznawać "dobrowolnie", Starr wycofał swoje wezwanie. Dotychczas ostatnią linią obrony otoczenia prezydenta była argumentacja (nie podawana nigdy oficjalnie), że nawet jeśli Clinton miał stosunki seksualne z Lewinsky, była to dobrowolna decyzja dwóch dorosłych osób. Dlatego - jak twierdzą zwolennicy Clintona przy coraz głośniejszej aprobacie znudzonych tym wszystkim Amerykanów - jest to sprawa pomiędzy prezydentem a jego żoną. Jeśli Hillary Rodham-Clinton mu wybaczyła - tak jak wybaczyła mu romans z Jennifer Flowers w czasach, kiedy był gubernatorem stanu Arkansas - to życie prywatne prezydenta nie powinno być przedmiotem zainteresowania niezależnego prokuratora. Clinton nie jest przecież pierwszym prezydentem, który dopuścił się zdrady małżeńskiej. Kiedy jednak Monica Lewinsky rzekomo wyraziła gotowość przyznania, że jej związek z prezydentem nie sprowadzał się do platonicznego zachwytu pensjonarki pierwszą osobą w państwie, dochodzenie Starra nabrało innego wymiaru. Nie jest to już sprawa między prezydentem a jego żoną, ale między prezydentem a społeczeństwem. Jeśli Clinton i Lewinsky przedstawiają sprzeczne wersje wydarzeń, oznacza to, że któraś ze stron wcześniej kłamała pod przysięgą, a więc popełniła przestępstwo kryminalne ścigane przez prawo federalne. Krzywoprzysięzca nie może sprawować urzędu publicznego pochodzącego z wyboru. Teraz niełatwym zadaniem niepopularnego Kennetha Starra z niezbyt fotogenicznym uśmieszkiem prowincjonalnego proboszcza jest udowodnienie, że kłamał prezydent. Oczywiście, taki scenariusz grozi impasem i pojawieniem się nieskończonej serii wzajemnych zarzutów według schematu: "on powiedział to, a ona powiedziała tamto". Impas taki można przełamać tylko konkretnymi dowodami. Takim "dymiącym pistoletem" Kennetha Starra może się okazać przechowywana jakoby przez Lewinsky sukienka, na której podczas jednej ze schadzek Clinton rzekomo pozostawił "plamę substancji białkowej". Sukienka ta zostanie poddana analizie DNA w laboratoriach Federalnego Biura Śledczego. Tymczasem ostatnie rewelacje nie tylko nie nadwerężyły popularności Clintona wśród Amerykanów, ale wręcz ją zwiększyły. Im bardziej wzrasta liczba przekonanych, że prezydent dopuścił się krzywoprzysięstwa (w ostatnim sondażu ABC News twierdziło tak 68 proc. badanych), tym wyraźniej maleje liczba zwolenników ukarania go za to pozbawieniem urzędu (już tylko 57 proc. we wzmiankowanym sondażu ABC News). Ponad 60 proc. ankietowanych niezmiennie uważa, że 42. prezydent Stanów Zjednoczonych dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. W sondażu sieci telewizyjnej NBC, przeprowadzonym już po wyrażeniu przez Clintona zgody na składanie zeznań, aż 68 proc. respondentów - o 4 proc. więcej niż przed tygodniem - uznało go za dobrego szefa państwa. Swoją popularność - jak wykazują badania - Clinton zawdzięcza przede wszystkim doskonałej kondycji amerykańskiej gospodarki. Dlatego republikanie, mający przewagę w obu izbach amerykańskiego parlamentu, przed listopadowymi wyborami do Kongresu wolą nie ryzykować ataku na popularnego prezydenta i starają się udowodnić, że ostatnie sukcesy Kennetha Starra zbytnio ich nie cieszą. Wydaje się, że zasady moralne znów przegrywają w plebiscycie popularności.
Najpierw Sąd Apelacyjny - mimo protestów Departamentu Sprawiedliwości - zdecydował, że agenci chroniącej prezydenta Secret Service nie mogą się wymigiwać od składania zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych, tzw. Grand Jury, która zadecyduje, czy zarzuty przedstawione przez Kennetha Starra mogą być przedmiotem dalszego postępowania sądowego. Następnie podzielony w opiniach zespół sędziów Sądu Apelacyjnego uznał, że Bruce Lindsey, zastępca radcy prawnego Białego Domu, przyjaciel i powiernik Clintona, nie może odmawiać składania zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych, tłumacząc się świętą zasadą poufności kontaktów pomiędzy adwokatem a jego klientem. Prawnik zatrudniony przez rząd nie może się powoływać na ową zasadę, odmawiając odpowiedzi na pytania Wielkiej Ławy Przysięgłych, która stara się zdobyć informacje o potencjalnym przestępstwie federalnym - orzekł Sąd Apelacyjny w Waszyngtonie. Punktem kulminacyjnym tej "złotej passy" Starra była informacja, że Monica Lewinsky (obecnie znacznie szczuplejsza i bardziej dystyngowana niż sześć miesięcy temu) postanowiła przerwać półroczne milczenie i powiedzieć "prawdę, całą prawdę i tylko prawdę" o tym, co łączyło ją z prezydentem. Za tę gotowość zarówno Lewinsky, jak i jej matka Marcia Lewis (w przeszłości autorka plotkarskich książek z życia światka artystycznego Hollywood) otrzymały immunitet chroniący je przed ewentualnymi zarzutami sądowymi. Praktycznie oznacza to, że Monica i jej matka nie będą mogły zostać oskarżone o krzywoprzysięstwo czy też utrudnianie śledztwa, jeśli niechcący same złożą na siebie donos w trakcie zeznań przed Wielką Ławą Przysięgłych. Natychmiast ożywił się swoisty biwak nieustannie koczujących przed Sądem Federalnym w Waszyngtonie dziennikarzy i fotoreporterów wraz z przypominającymi przystań jachtową masztami anten satelitarnych. W końcu oprócz widoku drugoplanowych postaci skandalu, wchodzących i wychodzących z sądu "bez komentarza"; naprawdę zaczęło się coś dziać. Pojawiły się przecieki, najwyraźniej pochodzące z obozu Kennetha Starra. Lewinsky w zamian za immunitet jest gotowa przyznać, że od 1995 r., kiedy dzięki koneksjom rodzinnym zaczęła pracować w charakterze stażystki Białego Domu, miała stosunki seksualne z Billem Clintonem. Lewinsky - informowały "anonimowe źródła" - ma zeznać, że omawiała z prezydentem możliwość zwrotu otrzymanych prezentów jego osobistej sekretarce Betty Currie. Potrzeba odwiedzenia osobistej sekretarki prezydenta miała być także uzasadnieniem częstych wizyt Lewinsky w Białym Domu. Takie informacje są sprzeczne zarówno z zeznaniami, jakie złożył prezydent w procesie, który wytoczyła mu Paula Jones, była urzędniczka stanu Arkansas, jak i z przytaczaną przez amerykańskie stacje telewizyjne do znudzenia deklaracją Clintona: "Nigdy nie miałem stosunków seksualnych z tą kobietą... z Monicą Lewinsky. Nigdy nie mówiłem nikomu, aby kłamał". Gdy Monica Lewinsky zgodziła się zeznawać, Clinton - z reguły spadający na cztery łapy i to w dodatku swoim wrogom na plecy - znalazł się w defensywie. Po kilku dniach nerwowych narad zdecydował się na ryzykowne - zdaniem większości prawników - posunięcie: zgodził się złożyć zeznania 17 sierpnia. Aby zaoszczędzić prezydentowi związanych z tym nieprzyjemności, Starr przystał na to, aby Clinton zeznawał w Białym Domu w obecności swoich prawników. Taka procedura nie jest stosowana podczas zeznań zwykłych obywateli przed Wielką Ławą Przysięgłych. Mimo że osobisty adwokat
prezydenta David Kendall przedstawił decyzję Clintona jako dobrowolną, wkrótce wyszło na jaw, że Kenneth Starr 17 lipca wystosował do Białego Domu oficjalne wezwanie zobowiązujące prezydenta do stawienia się przed Wielką Ławą Przysięgłych. W tej bezprecedensowej sytuacji Bill Clinton nie miał innego wyjścia. Na wiadomość, że prezydent zgodził się zeznawać "dobrowolnie", Starr wycofał swoje wezwanie. Dotychczas ostatnią linią obrony otoczenia prezydenta była argumentacja (nie podawana nigdy oficjalnie), że nawet jeśli Clinton miał stosunki seksualne z Lewinsky, była to dobrowolna decyzja dwóch dorosłych osób. Dlatego - jak twierdzą zwolennicy Clintona przy coraz głośniejszej aprobacie znudzonych tym wszystkim Amerykanów - jest to sprawa pomiędzy prezydentem a jego żoną. Jeśli Hillary Rodham-Clinton mu wybaczyła - tak jak wybaczyła mu romans z Jennifer Flowers w czasach, kiedy był gubernatorem stanu Arkansas - to życie prywatne prezydenta nie powinno być przedmiotem zainteresowania niezależnego prokuratora. Clinton nie jest przecież pierwszym prezydentem, który dopuścił się zdrady małżeńskiej. Kiedy jednak Monica Lewinsky rzekomo wyraziła gotowość przyznania, że jej związek z prezydentem nie sprowadzał się do platonicznego zachwytu pensjonarki pierwszą osobą w państwie, dochodzenie Starra nabrało innego wymiaru. Nie jest to już sprawa między prezydentem a jego żoną, ale między prezydentem a społeczeństwem. Jeśli Clinton i Lewinsky przedstawiają sprzeczne wersje wydarzeń, oznacza to, że któraś ze stron wcześniej kłamała pod przysięgą, a więc popełniła przestępstwo kryminalne ścigane przez prawo federalne. Krzywoprzysięzca nie może sprawować urzędu publicznego pochodzącego z wyboru. Teraz niełatwym zadaniem niepopularnego Kennetha Starra z niezbyt fotogenicznym uśmieszkiem prowincjonalnego proboszcza jest udowodnienie, że kłamał prezydent. Oczywiście, taki scenariusz grozi impasem i pojawieniem się nieskończonej serii wzajemnych zarzutów według schematu: "on powiedział to, a ona powiedziała tamto". Impas taki można przełamać tylko konkretnymi dowodami. Takim "dymiącym pistoletem" Kennetha Starra może się okazać przechowywana jakoby przez Lewinsky sukienka, na której podczas jednej ze schadzek Clinton rzekomo pozostawił "plamę substancji białkowej". Sukienka ta zostanie poddana analizie DNA w laboratoriach Federalnego Biura Śledczego. Tymczasem ostatnie rewelacje nie tylko nie nadwerężyły popularności Clintona wśród Amerykanów, ale wręcz ją zwiększyły. Im bardziej wzrasta liczba przekonanych, że prezydent dopuścił się krzywoprzysięstwa (w ostatnim sondażu ABC News twierdziło tak 68 proc. badanych), tym wyraźniej maleje liczba zwolenników ukarania go za to pozbawieniem urzędu (już tylko 57 proc. we wzmiankowanym sondażu ABC News). Ponad 60 proc. ankietowanych niezmiennie uważa, że 42. prezydent Stanów Zjednoczonych dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. W sondażu sieci telewizyjnej NBC, przeprowadzonym już po wyrażeniu przez Clintona zgody na składanie zeznań, aż 68 proc. respondentów - o 4 proc. więcej niż przed tygodniem - uznało go za dobrego szefa państwa. Swoją popularność - jak wykazują badania - Clinton zawdzięcza przede wszystkim doskonałej kondycji amerykańskiej gospodarki. Dlatego republikanie, mający przewagę w obu izbach amerykańskiego parlamentu, przed listopadowymi wyborami do Kongresu wolą nie ryzykować ataku na popularnego prezydenta i starają się udowodnić, że ostatnie sukcesy Kennetha Starra zbytnio ich nie cieszą. Wydaje się, że zasady moralne znów przegrywają w plebiscycie popularności.
Więcej możesz przeczytać w 32/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.