Czy nowe prawo uzdrowi polską naukę?
W dyskusji o stanie polskiej nauki, która ożywiła się w związku z nowym projektem prawa o szkolnictwie wyższym i planowaną nowelizacją ustawy o Komitecie Badań Naukowych, zastanawia zadziwiająca bierność samych zainteresowanych - środowiska naukowego. Oprócz niestrudzonego prof. Łukasza Turskiego na palcach jednej ręki można policzyć wypowiedzi innych kolegów - wyłączając prof. Mirosława Handkego, ministra edukacji, który z racji powierzonych zadań musi ujawniać swoje stanowisko.
A przecież, aby nas rozgrzać, stosowano różne chwyty polemiczne. "W pojęciu elity profesorskiej polityka naukowa to pisanie listów i petycji oraz zastępowanie oburzeniem moralnym kosztów i zysków". "Większość pracowników nauki, w tym profesorowie tytularni, od lat nie napisała ani jednej pracy naukowej" - dowodzono. Przytaczano skrajne opinie: "Jeżeli nie podoba ci się istniejący system akademicki, załóż własną szkołę". Naukowców nazywano "ponurymi funkcjonariuszami nauki" (naprawdę nim nie jestem, choć nie mam dobrotliwego oblicza Alberta Einsteina), zarzucano nam, że nie jesteśmy Richardami Feynmanami (szkoda) i może dlatego nie byłoby nas stać na wywalczenie dla kelnerek prawa do podawania piwa w stroju topless, nawet w "wagonach, w których się ono nie rozlewa". Chciałoby się wierzyć, że bierność kolegów nie wynika z oportunizmu, ale raczej z przekonania, iż łamy popularnych czasopism nie są forum do dyskutowania o istotnych problemach środowiska naukowego. Każdy nowy głos na łamach tygodników może być jednak cenny, jeśli uznać, że taka dyskusja może być formą popularyzacji nauki i przyczyni się do likwidowania analfabetyzmu naukowego, o którym pisał prof. Janusz Haman.
Sytuacja polskich szkół wyższych jest dramatyczna. Projekt prawa o szkolnictwie wyższym jest tylko jedną z prób jej naprawy. Najwięcej emocji budzi oczywiście współodpłatność za studia. Szkoda, że zamiast zmiany konstytucyjnego zapisu o bezpłatności studiów wyższych, wprowadzono do projektu prawne łamańce w rodzaju usług edukacyjnych związanych z weryfikacją i certyfikacją wiedzy. Cóż to znaczy? Nikt dokładnie nie wie, ale na wszelki wypadek sprytniejsi przedstawiciele nauki już zastanawiają się, jak manipulować przy programach nauczania, by czerpać z tego zapisu profity. Inni, mniej sprytni, a może tacy, którzy wierzą, że szkoły wyższe są jednak miejscem, gdzie należy kultywować system wartości i norm etycznych, patrzą z zażenowaniem, sądząc, iż istnieją jednak pewne standardy nauczania i granice eksperymentów edukacyjnych, których nie można przekroczyć, jeśli poważnie myślimy o dobru studentów.
Prawo o szkolnictwie wyższym określa czas pracy nauczyciela akademickiego. Zgodnie z tym zapisem nie powinien on pracować więcej niż 30 godzin tygodniowo, zaś w siedzibie uczelni może spędzić jedynie trzecią część tego "pensum". Można się domyślać, że projektodawcom chodzi o uzdrowienie sytuacji na uczelniach, ale jednocześnie sugerują, iż dotychczas nauczyciele akademiccy pracowali nawet mniej niż 10 godzin tygodniowo. Ten zapis może wprawić w zdumienie: 10 godzin pracy w jednostce naukowej, począwszy od asystenta, a na profesorze skończywszy (art. 117, ust. 2 i 3), ma wystarczyć, by "wykonywać zadania wynikające z obowiązków określonych w art. 102", czyli prowadzić badania naukowe i podnosić kwalifikacje, kształcić studentów i dodatkowo pracować organizacyjnie. Cóż można w tej sytuacji powiedzieć asystentowi, który na stażu w Stanach Zjednoczonych pracował od rana do nocy, bo inaczej nie wypadało? Po powrocie do Polski osoba ta poświęci trzy godziny swojemu opiekunowi naukowemu, gdyż przez pozostałe siedem godzin będzie "działać organizacyjnie". Gdyby to się opiekunowi nie podobało, asystent może wskazać na art. 117 i pożegnać profesora na pozostałe dni tygodnia, zostawiając opustoszałe laboratorium z unikatowymi w skali światowej urządzeniami.
Nie możemy tolerować zasady: "marna praca za marną płacę". Polska nauka jest niedofinansowana, ale w swej biedzie bardzo rozrzutna. Nie stać nas na uprawianie wszystkich dziedzin badań naukowych jednocześnie. Podatnik powinien finansować jedynie badania podstawowe, zaś prace o charakterze wdrożeniowym winny być opłacane przez zainteresowane firmy. Taka sytuacja byłaby lepsza choćby dlatego, że art. 90 projektu ustawy o szkolnictwie wyższym zezwala uczelniom na wydzieloną działalność gospodarczą. Może się więc zdarzyć, że naukowiec, który sam chce wziąć sprawy w swoje ręce i założy spółkę, będzie się starał zminimalizować deficyt środków własnych poprzez starania o granty KBN. Nie będą jednak one służyć badaniom naukowym, lecz prowadzeniu działalności gospodarczej.
To, gdzie kończą się badania naukowe, a zaczynają wdrożenia myśli technicznej do gospodarki, musi być zatem wyraźnie określone. Ministerstwo nauki, czyli KBN, powinno finansować te pierwsze, zaś wdrożeniami mogłyby się zająć profesjonalne agencje. Robi to na przykład Fundacja na rzecz Nauki Polskiej, która jest jednym z najpoważniejszych źródeł pozabudżetowego wspomagania prac badawczych. Fundacja ta wyjątkowo dobrze przysłużyła się społeczności naukowej. Nawiasem mówiąc, choć profesjonalnie i zgodnie z regułami gospodarki rynkowej pomnażała swe aktywa, jej byt jest zagrożony, gdyż izba skarbowa kuriozalnie interpretuje prawo podatkowe.
Reguły przyznawania pieniędzy na badania naukowe muszą być jasne. Nie może to być gra interesów, w myśl zasady: teraz moje pięć minut w KBN
Zmiany powinny oczywiście dotyczyć także badań podstawowych. W tym roku dotacje na zakup sprzętu przyznano 229 jednostkom. Nikt nie wie, ile z nich stanowią instytucje prowadzące badania nad "wagonami, w których nie rozlewa się piwo". Musimy brać pod uwagę to, że rozdrobnienie tych funduszy nie przyczynia się do rozkwitu polskiej nauki. Jeżeli chcemy, by głos polskich uczonych liczył się na arenie międzynarodowej, nie możemy kupować taniej i standardowej aparatury. Uzyskiwane w takich warunkach wyniki mogą być co najwyżej przeciętne i z pewnością zginą w ogromie światowej produkcji naukowej.
Pieniądze powinni otrzymywać najlepsi. Jak i kogo zaliczyć do tego grona? W naukach przyrodniczych i w dziedzinie nowoczesnych technologii nie będzie to trudne. Poszczególne środowiska dobrze wiedzą, kto jest miernej klasy wyrobnikiem, kto - organizatorem lub urzędnikiem, kto - szarlatanem, a kto zajmuje się poważną nauką. Kryteriami oceny powinny być: jakość publikacji naukowych (dobre czasopisma to te, których tzw. impact factor Filadelfijskiego Instytutu Informacji wynosi 2,0-3,0 lub więcej), liczba cytatów, aktywność naukowa (projekty badawcze, współpraca z zagranicą, zasiadanie w komitetach wydawniczych międzynarodowych czasopism, organizowanie konferencji, podręczniki, czas uzyskania doktoratu i habilitacji). W naukach technicznych dodatkowo należałoby uwzględnić patenty i zarejestrowane wzory użytkowe.
Próbę określenia kryteriów decydujących o przyznawaniu pieniędzy na badania podjął KBN, ustalając reguły oceny i kategoryzacji jednostek naukowych. Niestety, uporządkowanie to nie jest pozbawione pewnej niejednoznaczności. Chodzi tu o efektywność pracy kadry naukowej, która jest najistotniejszą wielkością w algorytmie decydującym o dystrybucji pieniędzy. Idea efektywności jest słuszna, wątpliwości budzi jednak definicja "osoby uczestniczącej w badaniach" jako kogoś, kto wykonuje "prace bezpośrednio przyczyniające się do uzyskania efektów naukowych i badawczo-rozwojowych". Co więcej, KBN brnie dalej, twierdząc, że definicja liczby "N" (w skład tej liczby wchodzą "osoby uczestniczące w badaniach") nie jest ostateczna i może zostać zmieniona. Nie trzeba dodawać, iż manewrowanie mianownikiem "N" nie sprzyja ustaleniu czytelnych kryteriów długofalowej polityki naukowej.
Gdy kryteria KBN będą już jasne, placówki badawcze same powinny ustalić, czy zwiększyć licznik (wzrost aktywności naukowej), czy zmniejszyć mianownik (zwolnienia). Stałe kryteria mogą doprowadzić również do restrukturyzacji jednostek naukowych. Może się zdarzyć, że w środowiskach lokalnych powoli zacznie postępować proces selekcji wewnętrznej i placówki naukowe będą bardziej dbać o dobór świetnej kadry naukowej, organizując prawdziwe konkursy kompetencji. Aby tak się stało, reguły muszą być całkowicie jasne. Nie może to być wieczna gra interesów, w myśl zasady: "teraz moje 5 minut w KBN".
Istniejące dotychczas rozwiązania każą się zastanowić, czy członkowie ważnych ciał naukowych, na przykład Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego bądź KBN, powinni być wyłaniani w konkursach, czy - jak dotychczas - na zasadzie reprezentacji i obieralności. Niektórzy uważają, że tylko konkurs, którego organizatorzy kierują się jawnymi regułami gry, może sprawić, iż środowisko naukowe będą reprezentować kandydaci najbardziej kompetentni, przestrzegający reguł etyki zawodowej oraz mający ponadprzeciętne zdolności organizacyjne (nie zawsze muszą to być najwygodniejsze osoby). Obecnie osoba wytypowana do Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego przez uczelniane kolegium elektorów bywa wikłana w skomplikowane gry wyborcze na wydziale, potem na uczelni, a niekiedy uczestniczy w tworzeniu nieformalnych koalicji na wyższym szczeblu. Efekt jest często przeciwny niż oczekiwano: zdolności potrzebne do osiągnięcia sukcesu w obecnym systemie nominacji mają niewiele wspólnego z nauką i kompetencjami potrzebnymi do pracy w Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego. Mają natomiast wiele wspólnego z monumentalizmem instytucjonalnym, który jest pozostałością po komunistycznej strukturze i organizacji nauki.
Od pewnego czasu pojawia się pytanie, czy środowisko naukowe potrafi kierować nauką, czy też zarządzanie powinno się znaleźć w rękach polityków, urzędników i menedżerów oraz profesjonalnych agencji finansujących badania naukowe. Problemem jest to, że prawdziwych specjalistów i menedżerów zarządzania nauką jest w Polsce niewielu. Niezależnie od rozwiązań szczegółowych, trudno sobie wyobrazić, by od polityki naukowej odsunąć uczonych. Mają oni bowiem wprawdzie wiele na sumieniu, ale na tle bylejakości elit politycznych środowisko to wyróżnia się wyższymi od przeciętnej standardami etycznymi i takimiż kompetencjami.
A przecież, aby nas rozgrzać, stosowano różne chwyty polemiczne. "W pojęciu elity profesorskiej polityka naukowa to pisanie listów i petycji oraz zastępowanie oburzeniem moralnym kosztów i zysków". "Większość pracowników nauki, w tym profesorowie tytularni, od lat nie napisała ani jednej pracy naukowej" - dowodzono. Przytaczano skrajne opinie: "Jeżeli nie podoba ci się istniejący system akademicki, załóż własną szkołę". Naukowców nazywano "ponurymi funkcjonariuszami nauki" (naprawdę nim nie jestem, choć nie mam dobrotliwego oblicza Alberta Einsteina), zarzucano nam, że nie jesteśmy Richardami Feynmanami (szkoda) i może dlatego nie byłoby nas stać na wywalczenie dla kelnerek prawa do podawania piwa w stroju topless, nawet w "wagonach, w których się ono nie rozlewa". Chciałoby się wierzyć, że bierność kolegów nie wynika z oportunizmu, ale raczej z przekonania, iż łamy popularnych czasopism nie są forum do dyskutowania o istotnych problemach środowiska naukowego. Każdy nowy głos na łamach tygodników może być jednak cenny, jeśli uznać, że taka dyskusja może być formą popularyzacji nauki i przyczyni się do likwidowania analfabetyzmu naukowego, o którym pisał prof. Janusz Haman.
Sytuacja polskich szkół wyższych jest dramatyczna. Projekt prawa o szkolnictwie wyższym jest tylko jedną z prób jej naprawy. Najwięcej emocji budzi oczywiście współodpłatność za studia. Szkoda, że zamiast zmiany konstytucyjnego zapisu o bezpłatności studiów wyższych, wprowadzono do projektu prawne łamańce w rodzaju usług edukacyjnych związanych z weryfikacją i certyfikacją wiedzy. Cóż to znaczy? Nikt dokładnie nie wie, ale na wszelki wypadek sprytniejsi przedstawiciele nauki już zastanawiają się, jak manipulować przy programach nauczania, by czerpać z tego zapisu profity. Inni, mniej sprytni, a może tacy, którzy wierzą, że szkoły wyższe są jednak miejscem, gdzie należy kultywować system wartości i norm etycznych, patrzą z zażenowaniem, sądząc, iż istnieją jednak pewne standardy nauczania i granice eksperymentów edukacyjnych, których nie można przekroczyć, jeśli poważnie myślimy o dobru studentów.
Prawo o szkolnictwie wyższym określa czas pracy nauczyciela akademickiego. Zgodnie z tym zapisem nie powinien on pracować więcej niż 30 godzin tygodniowo, zaś w siedzibie uczelni może spędzić jedynie trzecią część tego "pensum". Można się domyślać, że projektodawcom chodzi o uzdrowienie sytuacji na uczelniach, ale jednocześnie sugerują, iż dotychczas nauczyciele akademiccy pracowali nawet mniej niż 10 godzin tygodniowo. Ten zapis może wprawić w zdumienie: 10 godzin pracy w jednostce naukowej, począwszy od asystenta, a na profesorze skończywszy (art. 117, ust. 2 i 3), ma wystarczyć, by "wykonywać zadania wynikające z obowiązków określonych w art. 102", czyli prowadzić badania naukowe i podnosić kwalifikacje, kształcić studentów i dodatkowo pracować organizacyjnie. Cóż można w tej sytuacji powiedzieć asystentowi, który na stażu w Stanach Zjednoczonych pracował od rana do nocy, bo inaczej nie wypadało? Po powrocie do Polski osoba ta poświęci trzy godziny swojemu opiekunowi naukowemu, gdyż przez pozostałe siedem godzin będzie "działać organizacyjnie". Gdyby to się opiekunowi nie podobało, asystent może wskazać na art. 117 i pożegnać profesora na pozostałe dni tygodnia, zostawiając opustoszałe laboratorium z unikatowymi w skali światowej urządzeniami.
Nie możemy tolerować zasady: "marna praca za marną płacę". Polska nauka jest niedofinansowana, ale w swej biedzie bardzo rozrzutna. Nie stać nas na uprawianie wszystkich dziedzin badań naukowych jednocześnie. Podatnik powinien finansować jedynie badania podstawowe, zaś prace o charakterze wdrożeniowym winny być opłacane przez zainteresowane firmy. Taka sytuacja byłaby lepsza choćby dlatego, że art. 90 projektu ustawy o szkolnictwie wyższym zezwala uczelniom na wydzieloną działalność gospodarczą. Może się więc zdarzyć, że naukowiec, który sam chce wziąć sprawy w swoje ręce i założy spółkę, będzie się starał zminimalizować deficyt środków własnych poprzez starania o granty KBN. Nie będą jednak one służyć badaniom naukowym, lecz prowadzeniu działalności gospodarczej.
To, gdzie kończą się badania naukowe, a zaczynają wdrożenia myśli technicznej do gospodarki, musi być zatem wyraźnie określone. Ministerstwo nauki, czyli KBN, powinno finansować te pierwsze, zaś wdrożeniami mogłyby się zająć profesjonalne agencje. Robi to na przykład Fundacja na rzecz Nauki Polskiej, która jest jednym z najpoważniejszych źródeł pozabudżetowego wspomagania prac badawczych. Fundacja ta wyjątkowo dobrze przysłużyła się społeczności naukowej. Nawiasem mówiąc, choć profesjonalnie i zgodnie z regułami gospodarki rynkowej pomnażała swe aktywa, jej byt jest zagrożony, gdyż izba skarbowa kuriozalnie interpretuje prawo podatkowe.
Reguły przyznawania pieniędzy na badania naukowe muszą być jasne. Nie może to być gra interesów, w myśl zasady: teraz moje pięć minut w KBN
Zmiany powinny oczywiście dotyczyć także badań podstawowych. W tym roku dotacje na zakup sprzętu przyznano 229 jednostkom. Nikt nie wie, ile z nich stanowią instytucje prowadzące badania nad "wagonami, w których nie rozlewa się piwo". Musimy brać pod uwagę to, że rozdrobnienie tych funduszy nie przyczynia się do rozkwitu polskiej nauki. Jeżeli chcemy, by głos polskich uczonych liczył się na arenie międzynarodowej, nie możemy kupować taniej i standardowej aparatury. Uzyskiwane w takich warunkach wyniki mogą być co najwyżej przeciętne i z pewnością zginą w ogromie światowej produkcji naukowej.
Pieniądze powinni otrzymywać najlepsi. Jak i kogo zaliczyć do tego grona? W naukach przyrodniczych i w dziedzinie nowoczesnych technologii nie będzie to trudne. Poszczególne środowiska dobrze wiedzą, kto jest miernej klasy wyrobnikiem, kto - organizatorem lub urzędnikiem, kto - szarlatanem, a kto zajmuje się poważną nauką. Kryteriami oceny powinny być: jakość publikacji naukowych (dobre czasopisma to te, których tzw. impact factor Filadelfijskiego Instytutu Informacji wynosi 2,0-3,0 lub więcej), liczba cytatów, aktywność naukowa (projekty badawcze, współpraca z zagranicą, zasiadanie w komitetach wydawniczych międzynarodowych czasopism, organizowanie konferencji, podręczniki, czas uzyskania doktoratu i habilitacji). W naukach technicznych dodatkowo należałoby uwzględnić patenty i zarejestrowane wzory użytkowe.
Próbę określenia kryteriów decydujących o przyznawaniu pieniędzy na badania podjął KBN, ustalając reguły oceny i kategoryzacji jednostek naukowych. Niestety, uporządkowanie to nie jest pozbawione pewnej niejednoznaczności. Chodzi tu o efektywność pracy kadry naukowej, która jest najistotniejszą wielkością w algorytmie decydującym o dystrybucji pieniędzy. Idea efektywności jest słuszna, wątpliwości budzi jednak definicja "osoby uczestniczącej w badaniach" jako kogoś, kto wykonuje "prace bezpośrednio przyczyniające się do uzyskania efektów naukowych i badawczo-rozwojowych". Co więcej, KBN brnie dalej, twierdząc, że definicja liczby "N" (w skład tej liczby wchodzą "osoby uczestniczące w badaniach") nie jest ostateczna i może zostać zmieniona. Nie trzeba dodawać, iż manewrowanie mianownikiem "N" nie sprzyja ustaleniu czytelnych kryteriów długofalowej polityki naukowej.
Gdy kryteria KBN będą już jasne, placówki badawcze same powinny ustalić, czy zwiększyć licznik (wzrost aktywności naukowej), czy zmniejszyć mianownik (zwolnienia). Stałe kryteria mogą doprowadzić również do restrukturyzacji jednostek naukowych. Może się zdarzyć, że w środowiskach lokalnych powoli zacznie postępować proces selekcji wewnętrznej i placówki naukowe będą bardziej dbać o dobór świetnej kadry naukowej, organizując prawdziwe konkursy kompetencji. Aby tak się stało, reguły muszą być całkowicie jasne. Nie może to być wieczna gra interesów, w myśl zasady: "teraz moje 5 minut w KBN".
Istniejące dotychczas rozwiązania każą się zastanowić, czy członkowie ważnych ciał naukowych, na przykład Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego bądź KBN, powinni być wyłaniani w konkursach, czy - jak dotychczas - na zasadzie reprezentacji i obieralności. Niektórzy uważają, że tylko konkurs, którego organizatorzy kierują się jawnymi regułami gry, może sprawić, iż środowisko naukowe będą reprezentować kandydaci najbardziej kompetentni, przestrzegający reguł etyki zawodowej oraz mający ponadprzeciętne zdolności organizacyjne (nie zawsze muszą to być najwygodniejsze osoby). Obecnie osoba wytypowana do Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego przez uczelniane kolegium elektorów bywa wikłana w skomplikowane gry wyborcze na wydziale, potem na uczelni, a niekiedy uczestniczy w tworzeniu nieformalnych koalicji na wyższym szczeblu. Efekt jest często przeciwny niż oczekiwano: zdolności potrzebne do osiągnięcia sukcesu w obecnym systemie nominacji mają niewiele wspólnego z nauką i kompetencjami potrzebnymi do pracy w Radzie Głównej Szkolnictwa Wyższego. Mają natomiast wiele wspólnego z monumentalizmem instytucjonalnym, który jest pozostałością po komunistycznej strukturze i organizacji nauki.
Od pewnego czasu pojawia się pytanie, czy środowisko naukowe potrafi kierować nauką, czy też zarządzanie powinno się znaleźć w rękach polityków, urzędników i menedżerów oraz profesjonalnych agencji finansujących badania naukowe. Problemem jest to, że prawdziwych specjalistów i menedżerów zarządzania nauką jest w Polsce niewielu. Niezależnie od rozwiązań szczegółowych, trudno sobie wyobrazić, by od polityki naukowej odsunąć uczonych. Mają oni bowiem wprawdzie wiele na sumieniu, ale na tle bylejakości elit politycznych środowisko to wyróżnia się wyższymi od przeciętnej standardami etycznymi i takimiż kompetencjami.
Więcej możesz przeczytać w 26/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.