W ciągu ponaddwusetletniej historii Stanów Zjednoczonych w polityce zagranicznej tego kraju ścierały się dwie fundamentalne doktryny: zaangażowanie zwane w ostatnim półwieczu globalizmem i izolacjonizm
Po okresie zdecydowanej dominacji globalnego zaangażowania po drugiej wojnie światowej, w ostatnich latach w USA coraz częściej pojawiają się głosy, że pora, aby inne państwa przestały się chować pod amerykańskim parasolem i łożyły więcej środków na obronę, a Stany Zjednoczone więcej uwagi poświęciły swym problemom wewnętrznym. Niektórzy doszukują się w tych głosach postaw izolacjonistycznych, ciągot do zamknięcia się w amerykańskiej fortecy i odgrodzenia się od wzrastającej w różnych państwach liczby konfliktów wewnętrznych.
Przez wiele lat specyfiką geopolitycznego położenia Stanów Zjednoczonych było to, że miały słabego sąsiada na południu, słabego sąsiada na północy, ryby na wschodzie i ryby na zachodzie. Ostatni raz obca armia dokonała inwazji na kontynentalne Stany Zjednoczone w 1812 r. Anglicy zajęli wówczas Waszyngton, spalili Kapitol i Biały Dom. Od tego czasu wszystkie prowadzone przez Amerykanów wojny (z wyjątkiem wojny domowej w latach 1861-1865) toczyły się poza granicami USA i wszystkie (z wyjątkiem wojny wietnamskiej) były wojnami zwycięskimi.
Za ojca izolacjonizmu amerykańskiego wielu historyków w USA uważa pierwszego prezydenta Jerzego Waszyngtona. W okresie jego prezydentury ustanowiono wiele precedensów, które później wywierały wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Przez Waszyngtona została przyjęta zasada unikania angażowania się w sojusze. Ponieważ była to koncepcja Hamiltona, a hamiltoniści byli nastawieni antyfrancusko, w owych czasach oznaczało to unikanie wchodzenia w sojusze z Francją. Nie widzieli oni natomiast nic złego w ścisłym powiązaniu i współdziałaniu z Anglią. W swym pożegnalnym przemówieniu Waszyngton przewidywał możliwość zawierania czasowych sojuszów w sytuacjach wyjątkowych. Dopiero po przejściu na emeryturę, wypowiedział znane zdanie: "Bez przymierzy z żadnym krajem, w żadnym czasie dla żadnych celów".
Izolacjonizm amerykański nigdy nie był całkowity. Nigdy nie dotyczył Ameryki Łacińskiej i prawie nigdy Dalekiego Wschodu. Amerykanie uważali, że w tych dwóch regionach mają swoje interesy i zawsze zabiegali o umocnienie tam swojej obecności. Przykładem amerykańskiego zaangażowania na półkuli zachodniej była tzw. doktryna Monroe z 1823 r. Za najważniejszą zasadę uznano stwierdzenie prezydenta Jamesa Monroe, że kontynent amerykański "od tej chwili nie może być obiektem kolonizacji ze strony mocarstw europejskich". Druga zasada mówiła, że świat podzielony jest na dwie strefy i Stany Zjednoczone ostrzegały Europę, aby ograniczyła działanie do własnej strefy. Jeżeli chodzi o Daleki Wschód, to Amerykanie intensywnie zabiegali o rynki w Chinach, Japonii i Korei zarówno w XIX wieku, jak i w początkach obecnego stulecia.
W XX wieku amerykański izolacjonizm objawił się w okresie międzywojennym, a zwłaszcza w latach 30. Wielu historyków amerykańskich uważa dziś, że inaczej potoczyłyby się losy Europy, gdyby Stany Zjednoczone zajęły zdecydowaną postawę wobec faszystowskich dyktatur w Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech i Japonii, gdyby użyły swych wpływów i interweniowały na rzecz obrony demokracji parlamentarnej. Doszukując się przyczyn takiego stanowiska USA, historycy amerykańscy na ogół główną winę przypisują działalności izolacjonistów i ogólnym antywojennym nastrojom, jakie panowały w okresie międzywojennym w społeczeństwie amerykańskim. Bastionem izolacjonizmu były rolnicze rejony środkowego zachodu USA, mało powiązane z rynkami zagranicznymi i zamieszkane przez ludność stosunkowo niewiele interesującą się światem zewnętrznym. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, do izolacjonistów dołączyli konserwatyści, nacjonaliści, Amerykanie pochodzenia niemieckiego, irlandzkiego, a także komuniści. Izolacjonizm amerykański był więc zjawiskiem bardzo złożonym politycznie.
Druga wojna światowa stanowi ważną cezurę w historii dyplomacji i polityki zagranicznej USA. Oznacza ona przejście od doktryny izolacjonizmu do globalizmu. Stany Zjednoczone wyszły z drugiej wojny światowej wzmocnione relatywnie (w stosunku do reszty państw świata) oraz absolutnie pod względem wskaźników gospodarczych i militarnych. Uświadomienie zagrożenia ideologiczno-militarnego ze strony ZSRR spowodowało zaangażowanie się Waszyngtonu w organizację świata zachodniego i przejęcie w nim przywództwa. Wymagało to obecności zarówno politycznej, militarnej, jak i gospodarczej Ameryki w świecie.
Dopóki USA są tak zależne od reszty świata jak dziś, dopóty nie grozi nam odrodzenie się amerykańskiego izolacjonizmu
Zimna wojna była swego rodzaju wojną totalną - toczyła się w różnych zakątkach globu ziemskiego i obejmowała wszystkie aspekty stosunków międzynarodowych. W rywalizacji Wschód-Zachód obowiązywała wówczas "zasada gry o sumie zerowej", tzn. tyle, ile zyskiwał Zachód, tyle samo tracił Wschód i odwrotnie. Takie podejście wymagało ze strony USA globalnego zaangażowania. Globalizm kosztował Amerykanów bardzo wiele, ale poczucie zagrożenia było tak silne, że społeczeństwo tolerowało obciążenia.
Zakończenie zimnej wojny, rozpad ZSRR, Układu Warszawskiego i upadek komunizmu spowodowały, że osłabieniu uległo spoiwo globalnego zaangażowania, jakim było poczucie zagrożenia. Stratedzy amerykańscy głosili pogląd, że przez następne dwie dekady na arenie międzynarodowej nie pojawi się żadne państwo, które będzie w stanie zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Niektórzy Amerykanie uznali, że skoro USA znajdują się w tak komfortowej sytuacji, mniej pieniędzy można przeznaczać na obronę, pomoc zagraniczną, ONZ, utrzymanie baz i wojsk za granicą. Kongres zadecydował, że żaden amerykański żołnierz nie będzie służył pod dowództwem oficera innej narodowości, a prezydent Clinton napotkał duży opór w Kongresie w uzyskaniu zgody na wysłanie wojsk amerykańskich w celu nadzorowania porozumienia pokojowego w Bośni i Kosowie. Kongres obciął również w budżecie środki na finansowanie operacji pokojowych. To wszystko zrodziło podejrzenia, że w Ameryce odradza się izolacjonizm, tendencja do zamknięcia się w fortecy. Jeżeli nie wiadomo, jak określić nowe zjawisko, najłatwiej posłużyć się przedrostkiem "neo", stąd zaczęto je określać mianem "neoizolacjonizmu".
Moim zdaniem, w najbliższej przyszłości Ameryce nie grozi jednak odrodzenie się izolacjonizmu i uzyskanie przez niego rangi doktryny dominującej w polityce zagranicznej. I to z wielu względów. Stany Zjednoczone są dziś bardziej zależne od reszty świata aniżeli kiedykolwiek wcześniej w swej historii - zarówno w sensie gospodarczym, jak i pod względem bezpieczeństwa. Amerykanie mają wymierne interesy finansowe w skali globalnej. Wystarczy wspomnieć choćby bezpośrednie inwestycje amerykańskie na świecie o wartości 900 mld dolarów i handel zagraniczny przekraczający wartość 1600 mld dolarów. Różne kraje zainwestowały z kolei w USA ponad 700 mld dolarów.
Zmienia się też mentalność Amerykanów. Wzrasta zainteresowanie światem. Nigdy dotąd tylu Amerykanów nie uczyło się języków obcych i nie studiowało spraw międzynarodowych. W ciągu ostatniej dekady liczba Amerykanów studiujących za granicą wzrosła z 48 tys. do 90 tys. Ponad 20 mln Amerykanów wyjechało w ubiegłym roku za granicę, dwukrotnie więcej niż w 1986 r., a ok. 5 mln mieszka za granicą. Obywatele USA zdają sobie sprawę, że choć po zakończeniu zimnej wojny mamy do czynienia z "nowym światem", to nadal nie mamy nowego ładu światowego. Pojawiły się nowe zagrożenia i sprostanie im wymaga nie tylko amerykańskiego zaangażowania, ale także współpracy z innymi państwami. Globalne zagrożenia wymagają globalnego zaangażowania. Partia republikańska, którą podejrzewano ostatnio o ciągoty izolacjonistyczne, wydaje się demonstracyjnie popierać zaangażowanie USA w sprawy międzynarodowe. Taką platformę reprezentują czołowi jej aspiranci do prezydentury. Niedawno opublikowane przez Pew Research Center wyniki badań opinii publicznej w USA wskazują, że 74 proc. ankietowanych opowiada się za dzieleniem się przez Stany Zjednoczone władzą na arenie międzynarodowej, natomiast tylko 13 proc. jest zdania, że Stany Zjednoczone nie muszą się liczyć z innymi i powinny wykorzystywać swój status jedynego supermocarstwa.
Historyczne ścieranie się dwóch doktryn w polityce zagranicznej USA - izolacjonizmu i globalnego zaangażowania - będzie trwało nadal. Mogą się nawet pojawić w Europie konflikty, w których Amerykanie nie będą gotowi uczestniczyć, nie oznacza to jednak powrotu Amerykanów do tradycyjnego, historycznego izolacjonizmu i zamknięcia się w fortecy otoczonej szczelnym systemem antyrakietowym. Amerykanie wprawdzie nadal mają słabszych sąsiadów na północy i na południu, lecz na wschodzie i na zachodzie są już nie tylko ryby, ale pojawiły się rakiety, w których zasięgu znajduje się dziś terytorium Stanów Zjednoczonych.
Przez wiele lat specyfiką geopolitycznego położenia Stanów Zjednoczonych było to, że miały słabego sąsiada na południu, słabego sąsiada na północy, ryby na wschodzie i ryby na zachodzie. Ostatni raz obca armia dokonała inwazji na kontynentalne Stany Zjednoczone w 1812 r. Anglicy zajęli wówczas Waszyngton, spalili Kapitol i Biały Dom. Od tego czasu wszystkie prowadzone przez Amerykanów wojny (z wyjątkiem wojny domowej w latach 1861-1865) toczyły się poza granicami USA i wszystkie (z wyjątkiem wojny wietnamskiej) były wojnami zwycięskimi.
Za ojca izolacjonizmu amerykańskiego wielu historyków w USA uważa pierwszego prezydenta Jerzego Waszyngtona. W okresie jego prezydentury ustanowiono wiele precedensów, które później wywierały wpływ na politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Przez Waszyngtona została przyjęta zasada unikania angażowania się w sojusze. Ponieważ była to koncepcja Hamiltona, a hamiltoniści byli nastawieni antyfrancusko, w owych czasach oznaczało to unikanie wchodzenia w sojusze z Francją. Nie widzieli oni natomiast nic złego w ścisłym powiązaniu i współdziałaniu z Anglią. W swym pożegnalnym przemówieniu Waszyngton przewidywał możliwość zawierania czasowych sojuszów w sytuacjach wyjątkowych. Dopiero po przejściu na emeryturę, wypowiedział znane zdanie: "Bez przymierzy z żadnym krajem, w żadnym czasie dla żadnych celów".
Izolacjonizm amerykański nigdy nie był całkowity. Nigdy nie dotyczył Ameryki Łacińskiej i prawie nigdy Dalekiego Wschodu. Amerykanie uważali, że w tych dwóch regionach mają swoje interesy i zawsze zabiegali o umocnienie tam swojej obecności. Przykładem amerykańskiego zaangażowania na półkuli zachodniej była tzw. doktryna Monroe z 1823 r. Za najważniejszą zasadę uznano stwierdzenie prezydenta Jamesa Monroe, że kontynent amerykański "od tej chwili nie może być obiektem kolonizacji ze strony mocarstw europejskich". Druga zasada mówiła, że świat podzielony jest na dwie strefy i Stany Zjednoczone ostrzegały Europę, aby ograniczyła działanie do własnej strefy. Jeżeli chodzi o Daleki Wschód, to Amerykanie intensywnie zabiegali o rynki w Chinach, Japonii i Korei zarówno w XIX wieku, jak i w początkach obecnego stulecia.
W XX wieku amerykański izolacjonizm objawił się w okresie międzywojennym, a zwłaszcza w latach 30. Wielu historyków amerykańskich uważa dziś, że inaczej potoczyłyby się losy Europy, gdyby Stany Zjednoczone zajęły zdecydowaną postawę wobec faszystowskich dyktatur w Hiszpanii, we Włoszech, w Niemczech i Japonii, gdyby użyły swych wpływów i interweniowały na rzecz obrony demokracji parlamentarnej. Doszukując się przyczyn takiego stanowiska USA, historycy amerykańscy na ogół główną winę przypisują działalności izolacjonistów i ogólnym antywojennym nastrojom, jakie panowały w okresie międzywojennym w społeczeństwie amerykańskim. Bastionem izolacjonizmu były rolnicze rejony środkowego zachodu USA, mało powiązane z rynkami zagranicznymi i zamieszkane przez ludność stosunkowo niewiele interesującą się światem zewnętrznym. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, do izolacjonistów dołączyli konserwatyści, nacjonaliści, Amerykanie pochodzenia niemieckiego, irlandzkiego, a także komuniści. Izolacjonizm amerykański był więc zjawiskiem bardzo złożonym politycznie.
Druga wojna światowa stanowi ważną cezurę w historii dyplomacji i polityki zagranicznej USA. Oznacza ona przejście od doktryny izolacjonizmu do globalizmu. Stany Zjednoczone wyszły z drugiej wojny światowej wzmocnione relatywnie (w stosunku do reszty państw świata) oraz absolutnie pod względem wskaźników gospodarczych i militarnych. Uświadomienie zagrożenia ideologiczno-militarnego ze strony ZSRR spowodowało zaangażowanie się Waszyngtonu w organizację świata zachodniego i przejęcie w nim przywództwa. Wymagało to obecności zarówno politycznej, militarnej, jak i gospodarczej Ameryki w świecie.
Dopóki USA są tak zależne od reszty świata jak dziś, dopóty nie grozi nam odrodzenie się amerykańskiego izolacjonizmu
Zimna wojna była swego rodzaju wojną totalną - toczyła się w różnych zakątkach globu ziemskiego i obejmowała wszystkie aspekty stosunków międzynarodowych. W rywalizacji Wschód-Zachód obowiązywała wówczas "zasada gry o sumie zerowej", tzn. tyle, ile zyskiwał Zachód, tyle samo tracił Wschód i odwrotnie. Takie podejście wymagało ze strony USA globalnego zaangażowania. Globalizm kosztował Amerykanów bardzo wiele, ale poczucie zagrożenia było tak silne, że społeczeństwo tolerowało obciążenia.
Zakończenie zimnej wojny, rozpad ZSRR, Układu Warszawskiego i upadek komunizmu spowodowały, że osłabieniu uległo spoiwo globalnego zaangażowania, jakim było poczucie zagrożenia. Stratedzy amerykańscy głosili pogląd, że przez następne dwie dekady na arenie międzynarodowej nie pojawi się żadne państwo, które będzie w stanie zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Niektórzy Amerykanie uznali, że skoro USA znajdują się w tak komfortowej sytuacji, mniej pieniędzy można przeznaczać na obronę, pomoc zagraniczną, ONZ, utrzymanie baz i wojsk za granicą. Kongres zadecydował, że żaden amerykański żołnierz nie będzie służył pod dowództwem oficera innej narodowości, a prezydent Clinton napotkał duży opór w Kongresie w uzyskaniu zgody na wysłanie wojsk amerykańskich w celu nadzorowania porozumienia pokojowego w Bośni i Kosowie. Kongres obciął również w budżecie środki na finansowanie operacji pokojowych. To wszystko zrodziło podejrzenia, że w Ameryce odradza się izolacjonizm, tendencja do zamknięcia się w fortecy. Jeżeli nie wiadomo, jak określić nowe zjawisko, najłatwiej posłużyć się przedrostkiem "neo", stąd zaczęto je określać mianem "neoizolacjonizmu".
Moim zdaniem, w najbliższej przyszłości Ameryce nie grozi jednak odrodzenie się izolacjonizmu i uzyskanie przez niego rangi doktryny dominującej w polityce zagranicznej. I to z wielu względów. Stany Zjednoczone są dziś bardziej zależne od reszty świata aniżeli kiedykolwiek wcześniej w swej historii - zarówno w sensie gospodarczym, jak i pod względem bezpieczeństwa. Amerykanie mają wymierne interesy finansowe w skali globalnej. Wystarczy wspomnieć choćby bezpośrednie inwestycje amerykańskie na świecie o wartości 900 mld dolarów i handel zagraniczny przekraczający wartość 1600 mld dolarów. Różne kraje zainwestowały z kolei w USA ponad 700 mld dolarów.
Zmienia się też mentalność Amerykanów. Wzrasta zainteresowanie światem. Nigdy dotąd tylu Amerykanów nie uczyło się języków obcych i nie studiowało spraw międzynarodowych. W ciągu ostatniej dekady liczba Amerykanów studiujących za granicą wzrosła z 48 tys. do 90 tys. Ponad 20 mln Amerykanów wyjechało w ubiegłym roku za granicę, dwukrotnie więcej niż w 1986 r., a ok. 5 mln mieszka za granicą. Obywatele USA zdają sobie sprawę, że choć po zakończeniu zimnej wojny mamy do czynienia z "nowym światem", to nadal nie mamy nowego ładu światowego. Pojawiły się nowe zagrożenia i sprostanie im wymaga nie tylko amerykańskiego zaangażowania, ale także współpracy z innymi państwami. Globalne zagrożenia wymagają globalnego zaangażowania. Partia republikańska, którą podejrzewano ostatnio o ciągoty izolacjonistyczne, wydaje się demonstracyjnie popierać zaangażowanie USA w sprawy międzynarodowe. Taką platformę reprezentują czołowi jej aspiranci do prezydentury. Niedawno opublikowane przez Pew Research Center wyniki badań opinii publicznej w USA wskazują, że 74 proc. ankietowanych opowiada się za dzieleniem się przez Stany Zjednoczone władzą na arenie międzynarodowej, natomiast tylko 13 proc. jest zdania, że Stany Zjednoczone nie muszą się liczyć z innymi i powinny wykorzystywać swój status jedynego supermocarstwa.
Historyczne ścieranie się dwóch doktryn w polityce zagranicznej USA - izolacjonizmu i globalnego zaangażowania - będzie trwało nadal. Mogą się nawet pojawić w Europie konflikty, w których Amerykanie nie będą gotowi uczestniczyć, nie oznacza to jednak powrotu Amerykanów do tradycyjnego, historycznego izolacjonizmu i zamknięcia się w fortecy otoczonej szczelnym systemem antyrakietowym. Amerykanie wprawdzie nadal mają słabszych sąsiadów na północy i na południu, lecz na wschodzie i na zachodzie są już nie tylko ryby, ale pojawiły się rakiety, w których zasięgu znajduje się dziś terytorium Stanów Zjednoczonych.
Więcej możesz przeczytać w 26/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.