Rozwarstwienie majątkowe przybrało u nas rozmiary rujnujące solidarność społeczną
Jednym z największych paradoksów komunizmu był stosunek do robotników. W oficjalnej doktrynie uważano ich za klasę rządzącą. Na co dzień znajdowali się jednak w największej pogardzie, wyzyskiwani i manipulowani na różne sposoby. To wtedy pojawiło się określenie "robol", przyjęte nie tylko przez rządzący aparat partyjny, ale również przez sporą część opinii publicznej.
Dopiero polski Sierpień 1980 r. odrzucił fałszywą maskę "robola" i odsłonił autentyczne oblicze robotników, gotowych walczyć o godność i prawa pracownicze oraz o wolność całego społeczeństwa. Pod wpływem tego doświadczenia narodziło się współdziałanie pomiędzy inteligencją i robotnikami, dające ogromną siłę "Solidarności". Władze starały się rozbić ów sojusz, dobrze wiedząc, że właśnie on zagraża im najbardziej. Próby nie odniosły powodzenia, czego najlepszym świadectwem byli trzymający się pod ramiona Tadeusz Mazowiecki i Lech Wałęsa, opuszczający w 1988 r. strajkującą stocznię gdańską.
Zabójczy dla inteligencko-robotniczej solidarności okazał się dopiero upadek systemu komunistycznego, a ściślej rzecz biorąc, przyjęty przez nowe elity skrajnie liberalny system reformowania gospodarki. Bardzo szybko doprowadził on do ogromnego rozwarstwienia majątkowego. W gospodarce rynkowej było ono w pewnych granicach nieuniknione, ale u nas przybrało rozmiary rujnujące dotychczasową solidarność społeczną. Owo rozłupywanie Polski trwa po dzień dzisiejszy, a ostatnim jego świadectwem są propozycje podatkowe rządu.
Skromnie żyjące ponad 90 procent społeczeństwa ma płacić podatek bez najmniejszego uszczuplenia. Tymczasem wąskiej grupie najzamożniejszych obniża się go aż o cztery punkty, z 40 do 36 procent. Dopiero w kolejnym roku ubożsi zyskają obniżenie, ale tylko o jeden procent, podczas gdy najzamożniejsi aż o kolejne osiem procent. Zresztą to niewielkie ustępstwo będzie wyłącznie pozorne. Koszty uszczuplenia wpływów budżetowych spadną bowiem na barki najmniej zarabiających. To oni, nie zaś najzamożniejsi, oczekują społecznej aktywności państwa, niemożliwej bez odpowiednich nakładów.
Jest prawdziwym dramatem solidarnościowej rewolucji, że dziesięć lat po swoim zwycięstwie troszczy się o najzamożniejszych, a na dopominających się pracy i chleba robotników ma pałki i gumowe kule. Znowu nad Polską rozlega się ponure "dołożyć robolom!". Egoizm elity władzy i pieniądza okazuje się silniejszy od pamięci wspólnej walki ze starym systemem.
Dopiero polski Sierpień 1980 r. odrzucił fałszywą maskę "robola" i odsłonił autentyczne oblicze robotników, gotowych walczyć o godność i prawa pracownicze oraz o wolność całego społeczeństwa. Pod wpływem tego doświadczenia narodziło się współdziałanie pomiędzy inteligencją i robotnikami, dające ogromną siłę "Solidarności". Władze starały się rozbić ów sojusz, dobrze wiedząc, że właśnie on zagraża im najbardziej. Próby nie odniosły powodzenia, czego najlepszym świadectwem byli trzymający się pod ramiona Tadeusz Mazowiecki i Lech Wałęsa, opuszczający w 1988 r. strajkującą stocznię gdańską.
Zabójczy dla inteligencko-robotniczej solidarności okazał się dopiero upadek systemu komunistycznego, a ściślej rzecz biorąc, przyjęty przez nowe elity skrajnie liberalny system reformowania gospodarki. Bardzo szybko doprowadził on do ogromnego rozwarstwienia majątkowego. W gospodarce rynkowej było ono w pewnych granicach nieuniknione, ale u nas przybrało rozmiary rujnujące dotychczasową solidarność społeczną. Owo rozłupywanie Polski trwa po dzień dzisiejszy, a ostatnim jego świadectwem są propozycje podatkowe rządu.
Skromnie żyjące ponad 90 procent społeczeństwa ma płacić podatek bez najmniejszego uszczuplenia. Tymczasem wąskiej grupie najzamożniejszych obniża się go aż o cztery punkty, z 40 do 36 procent. Dopiero w kolejnym roku ubożsi zyskają obniżenie, ale tylko o jeden procent, podczas gdy najzamożniejsi aż o kolejne osiem procent. Zresztą to niewielkie ustępstwo będzie wyłącznie pozorne. Koszty uszczuplenia wpływów budżetowych spadną bowiem na barki najmniej zarabiających. To oni, nie zaś najzamożniejsi, oczekują społecznej aktywności państwa, niemożliwej bez odpowiednich nakładów.
Jest prawdziwym dramatem solidarnościowej rewolucji, że dziesięć lat po swoim zwycięstwie troszczy się o najzamożniejszych, a na dopominających się pracy i chleba robotników ma pałki i gumowe kule. Znowu nad Polską rozlega się ponure "dołożyć robolom!". Egoizm elity władzy i pieniądza okazuje się silniejszy od pamięci wspólnej walki ze starym systemem.
Więcej możesz przeczytać w 27/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.