Orkiestry górnicze i kapele góralskie podtrzymują zainteresowanie polską piosenką
Zespół wydaje nową płytę - zgłasza się na festiwal. W ten sposób zyskuje najtańszą promocję w najlepszym czasie antenowym. Debiutant pragnie zaistnieć, ale stać go jedynie na drugorzędne teksty i muzykę - ginie w tłumie podobnych. W tej sytuacji zainteresowanie publiczności polskią piosenką spada na barki Jerzego Kryszaka i biust Kasi Figury.
Muzyka w koncercie premier i debiutów, gdzie spodziewaliśmy się młodych i gniewnych, szemrała jednostajnie jak dźwiękowa tapeta - dla czterdziestolatków. Kompozycje z brudnopisu i aranżacje jak z fabrycznej taśmy. Odnotowano też próby zatrzymania upływającego czasu - duet Łobaszewska i Szulc zaprezentowali się w stylistyce, jaka kwitła w Opolu za późnego Gierka. Wyjadacze estradowi okazali się bardziej rozgarnięci od debiutantów: nie ufali własnym półgodzinnym recitalom, nawet gdy mieściły wszystko, co w ich dorobku zostało zauważone w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Urszula ustawiła na własnym zapleczu orkiestrę górniczą. Najwięcej wspomagaczy zorganizowała Formacja Nieżywych Schabuff. W rolę żywych dekoracji przemazała się kapela góralska, której słabo nagłośnione skrzypki ginęły w konkurencji ze ścianą wzmacniaczy, co nie zaszkodziło nikomu. W roli przynęty wystąpił też nastolatek imitujący Michaela Jacksona. Aby zaspokojone zostały wszelkie gusty, z widowni wyłoniła się Katarzyna Figura z biustem upozowanym na wydatny balkon. Od razu zrobiło się swojsko i przyjemnie. Powiało nawet Ameryką - Ireneusz Dudek po krótkim résumé własnego dorobku pastiszowego, z poświęceniem lansował swing epoki Glenna Millera, podkładając pod zwiewne melodie tekst o żonie czekającej z siekierą na męża, który drastycznie nadużył. Na każdym kroku słychać było blachę w brzmieniach ściągniętych żywcem z Bregovicia.
Teksty to słowna biegunka: obojętnie, czy wyszły spod pióra zawodowca, czy wyskandował je do rymu garażowy rockman. Obok knajpianych ckliwostek ("rozpalanie krwi", "szczęścia sens", "sny na jawie") pojawiają się sztubackie rymowanki ("jak każdy człowiek mam w życiu swój cel - tak bardzo chciałbym pojechać na Hel"), koszmarki mowy peerelowskiej ("miłość nam nie służy"). Zdarzają się jednak również przejawy ambicji poetyckich ("złość zdrapywałem ze ściany"). Generalnie bohater tych piosenek jest obolałym neurotykiem ("jaki sens ma wszystko, by nie stracić zmysłów"), który bytuje wyobcowany w świecie skrajnie ponurym i wrogim ("żyją życiem swoich cieni"). W pierwszych wersach pada z reguły kombatancka deklaracja: "My jesteśmy z tych, co im pod wiatr, pod włos, pod górę i pod prąd". Zgnębionych i zdołowanych frustratów ratuje jednak miłość, która ma postać uczucia zapamiętałego i obsesyjnego i jedynie ona pozwala "nad szarością fruwać". I to fruwać do przesady - jedna z zakochanych par sprezentowała się publiczności jako "wśród galaktyk dryfujące nocą ćmy". Akcja miłosna rozgrywa się w jakimś nigdzie - świat dookolny to nieczytelna magma: pełen jest nocnych kin, rozsuwających się sufitów, światełek, parków, szeptów, pomruków, w związku z czym nieodparcie przypomina zapis świadomości poalkoholowej.
Niektórzy stawiają jednak sprawy pryncypialnie - w dodatku czytelną polszczyzną. Ryszard Rynkowski podjął się poważnego interwencjonizmu społecznego, ubolewając nad ogólnym rozpadem więzi rodzinnych i deklarując tekstem Jacka Cygana, że kiedyś (kiedy?, w PRL?) więzi te były zdecydowanie mocniejsze, co jest zakamuflowanym, lecz namiętnym oskarżeniem epoki rozszalałego wolnego rynku i demokracji. U papieskich homilii mocno zadłużył się z kolei Mietek Szcześniak, który krótkim recitalem podtrzymywał, krzepił, umacniał i podnosił na duchu opolską publiczność w ramach "nowej ewangelizacji".
Ta nadprodukcja słów udzieliła się również tercetowi konferansjerów, którzy głównie obsługiwali siebie wzajemnie, dopowiadając sobie, korygując się i rozkosznie przekomarzając, w czym - niestety - sporadycznie przeszkadzała im publiczność i wykonawcy. Z rozczarowaniem przyjęliśmy też fakt, że pani prezenterka w czasie jednego wieczoru przebrała się tylko trzy razy - w ostatnich latach utarło się do zapowiadania każdej piosenki wdziewać inną suknię. Oczywiście wszystko po to, by zawstydzić Loskę i Kydryńskich, którzy za siermiężnej PRL, jak już wyszli na estradę w jednym łachu, tak już w nim do końca biedacy trwali. Do annałów imprezy przejść powinien ich finałowy, przedsięwzięty w takcie losowania kartek ukrytych w pojemnikach na jajka niespodzianki, spór o to, "kto tu przyniósł jaja i czyje one są". Nie mówiąc już o stwierdzeniach zgoła aforystycznych ("musi być ten pierwszy raz, jak wszyscy wiemy"), które zostały przy tej okazji z estrady upublicznione. Zwroty typu "zespół wypuszczał kolejne piosenki" pozwolimy sobie uznać za średnią prezenterską.
Ku pamięci odnotujmy też rozwój nowej obyczajowości estradowej. Większość wykonawców stawiała na ciche porozumienie z publicznością. Niemal każdy, kto na scenie zabawił dłużej, nawiązywał kontakt ze społeczeństwem z widowni i sprzed ekranów układaniem palców w literę V, co niewątpliwie oznaczało, że "my im wszyscy jeszcze pokażemy". Zdarzali się jednak wykonawcy, którzy stawiali społeczeństwu wymagania i śmiało je egzekwowali. Lider Formacji Nieżywych Schabuff w ramach jubileuszowego występu musztrował publiczność jak kapral. Kazał na komendę: wstawać, klaskać, piszczeć, a na koniec sam sobie zaintonował "Sto lat" i zmusił publiczność do odśpiewania tej pieśni.
Nowa obrzędowość objęła też ukłony - wykonawcy nie mogąc się pogodzić z koniecznością rozstania z "gorącą opolską publicznością", przeciągali tę chwilę w nieskończoność. Zaimponował nam Muniek Staszczyk - nie szastał się bezładnie po estradzie, lecz obszedł ją po półkolu i systematycznie kłaniał się każdemu sektorowi: żeby potem nie było gadania, że kogoś wyróżnił, a innego pominął. Paweł Kukiz zdecydował się na pożegnanie songiem. Wywołany po raz kolejny przez publiczność zaintonował a capella miłą każdemu polskiemu sercu pieśń pożegnalną: "Leżę, leżę, uwaliłem się jak zwierzę". W ten sposób odbył się swoisty dialog pokoleń: ostatecznie z tej samej estrady przed trzydziestu laty popłynęła pieśń: "W Polskę idziemy, drodzy panowie". Dodatkowa premia czekała na cierpliwą publiczność późną nocą: laureatka Renata Dąbkowska wystąpiła w przezroczystej bluzce, pod którą falowały gustowne wzgóreczki. Gratulujemy.
Muzyka w koncercie premier i debiutów, gdzie spodziewaliśmy się młodych i gniewnych, szemrała jednostajnie jak dźwiękowa tapeta - dla czterdziestolatków. Kompozycje z brudnopisu i aranżacje jak z fabrycznej taśmy. Odnotowano też próby zatrzymania upływającego czasu - duet Łobaszewska i Szulc zaprezentowali się w stylistyce, jaka kwitła w Opolu za późnego Gierka. Wyjadacze estradowi okazali się bardziej rozgarnięci od debiutantów: nie ufali własnym półgodzinnym recitalom, nawet gdy mieściły wszystko, co w ich dorobku zostało zauważone w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Urszula ustawiła na własnym zapleczu orkiestrę górniczą. Najwięcej wspomagaczy zorganizowała Formacja Nieżywych Schabuff. W rolę żywych dekoracji przemazała się kapela góralska, której słabo nagłośnione skrzypki ginęły w konkurencji ze ścianą wzmacniaczy, co nie zaszkodziło nikomu. W roli przynęty wystąpił też nastolatek imitujący Michaela Jacksona. Aby zaspokojone zostały wszelkie gusty, z widowni wyłoniła się Katarzyna Figura z biustem upozowanym na wydatny balkon. Od razu zrobiło się swojsko i przyjemnie. Powiało nawet Ameryką - Ireneusz Dudek po krótkim résumé własnego dorobku pastiszowego, z poświęceniem lansował swing epoki Glenna Millera, podkładając pod zwiewne melodie tekst o żonie czekającej z siekierą na męża, który drastycznie nadużył. Na każdym kroku słychać było blachę w brzmieniach ściągniętych żywcem z Bregovicia.
Teksty to słowna biegunka: obojętnie, czy wyszły spod pióra zawodowca, czy wyskandował je do rymu garażowy rockman. Obok knajpianych ckliwostek ("rozpalanie krwi", "szczęścia sens", "sny na jawie") pojawiają się sztubackie rymowanki ("jak każdy człowiek mam w życiu swój cel - tak bardzo chciałbym pojechać na Hel"), koszmarki mowy peerelowskiej ("miłość nam nie służy"). Zdarzają się jednak również przejawy ambicji poetyckich ("złość zdrapywałem ze ściany"). Generalnie bohater tych piosenek jest obolałym neurotykiem ("jaki sens ma wszystko, by nie stracić zmysłów"), który bytuje wyobcowany w świecie skrajnie ponurym i wrogim ("żyją życiem swoich cieni"). W pierwszych wersach pada z reguły kombatancka deklaracja: "My jesteśmy z tych, co im pod wiatr, pod włos, pod górę i pod prąd". Zgnębionych i zdołowanych frustratów ratuje jednak miłość, która ma postać uczucia zapamiętałego i obsesyjnego i jedynie ona pozwala "nad szarością fruwać". I to fruwać do przesady - jedna z zakochanych par sprezentowała się publiczności jako "wśród galaktyk dryfujące nocą ćmy". Akcja miłosna rozgrywa się w jakimś nigdzie - świat dookolny to nieczytelna magma: pełen jest nocnych kin, rozsuwających się sufitów, światełek, parków, szeptów, pomruków, w związku z czym nieodparcie przypomina zapis świadomości poalkoholowej.
Niektórzy stawiają jednak sprawy pryncypialnie - w dodatku czytelną polszczyzną. Ryszard Rynkowski podjął się poważnego interwencjonizmu społecznego, ubolewając nad ogólnym rozpadem więzi rodzinnych i deklarując tekstem Jacka Cygana, że kiedyś (kiedy?, w PRL?) więzi te były zdecydowanie mocniejsze, co jest zakamuflowanym, lecz namiętnym oskarżeniem epoki rozszalałego wolnego rynku i demokracji. U papieskich homilii mocno zadłużył się z kolei Mietek Szcześniak, który krótkim recitalem podtrzymywał, krzepił, umacniał i podnosił na duchu opolską publiczność w ramach "nowej ewangelizacji".
Ta nadprodukcja słów udzieliła się również tercetowi konferansjerów, którzy głównie obsługiwali siebie wzajemnie, dopowiadając sobie, korygując się i rozkosznie przekomarzając, w czym - niestety - sporadycznie przeszkadzała im publiczność i wykonawcy. Z rozczarowaniem przyjęliśmy też fakt, że pani prezenterka w czasie jednego wieczoru przebrała się tylko trzy razy - w ostatnich latach utarło się do zapowiadania każdej piosenki wdziewać inną suknię. Oczywiście wszystko po to, by zawstydzić Loskę i Kydryńskich, którzy za siermiężnej PRL, jak już wyszli na estradę w jednym łachu, tak już w nim do końca biedacy trwali. Do annałów imprezy przejść powinien ich finałowy, przedsięwzięty w takcie losowania kartek ukrytych w pojemnikach na jajka niespodzianki, spór o to, "kto tu przyniósł jaja i czyje one są". Nie mówiąc już o stwierdzeniach zgoła aforystycznych ("musi być ten pierwszy raz, jak wszyscy wiemy"), które zostały przy tej okazji z estrady upublicznione. Zwroty typu "zespół wypuszczał kolejne piosenki" pozwolimy sobie uznać za średnią prezenterską.
Ku pamięci odnotujmy też rozwój nowej obyczajowości estradowej. Większość wykonawców stawiała na ciche porozumienie z publicznością. Niemal każdy, kto na scenie zabawił dłużej, nawiązywał kontakt ze społeczeństwem z widowni i sprzed ekranów układaniem palców w literę V, co niewątpliwie oznaczało, że "my im wszyscy jeszcze pokażemy". Zdarzali się jednak wykonawcy, którzy stawiali społeczeństwu wymagania i śmiało je egzekwowali. Lider Formacji Nieżywych Schabuff w ramach jubileuszowego występu musztrował publiczność jak kapral. Kazał na komendę: wstawać, klaskać, piszczeć, a na koniec sam sobie zaintonował "Sto lat" i zmusił publiczność do odśpiewania tej pieśni.
Nowa obrzędowość objęła też ukłony - wykonawcy nie mogąc się pogodzić z koniecznością rozstania z "gorącą opolską publicznością", przeciągali tę chwilę w nieskończoność. Zaimponował nam Muniek Staszczyk - nie szastał się bezładnie po estradzie, lecz obszedł ją po półkolu i systematycznie kłaniał się każdemu sektorowi: żeby potem nie było gadania, że kogoś wyróżnił, a innego pominął. Paweł Kukiz zdecydował się na pożegnanie songiem. Wywołany po raz kolejny przez publiczność zaintonował a capella miłą każdemu polskiemu sercu pieśń pożegnalną: "Leżę, leżę, uwaliłem się jak zwierzę". W ten sposób odbył się swoisty dialog pokoleń: ostatecznie z tej samej estrady przed trzydziestu laty popłynęła pieśń: "W Polskę idziemy, drodzy panowie". Dodatkowa premia czekała na cierpliwą publiczność późną nocą: laureatka Renata Dąbkowska wystąpiła w przezroczystej bluzce, pod którą falowały gustowne wzgóreczki. Gratulujemy.
Więcej możesz przeczytać w 27/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.