Prawie wszyscy Polacy nie dostają etatu. Tylko ozusowanie wszystkich kontraktów wyeliminuje patologie. To wyłącznie wina wstrętnych kapitalistów, że Polacy nie mają etatów. Te argumenty słychać coraz głośniej w debacie o sytuacji na rynku pracy. Dobrze brzmią, gdy chce się przyłożyć przedsiębiorcom lub gdy walczy się z – jak to określa Marek Belka, prezes NBP – wyczynowym kapitalizmem. Sęk w tym, że nie odzwierciedlają rzeczywistości. Choć nie wolno uciekać od problemu niepewnego, elastycznego zatrudnienia, to obraz, jaki malują lewicowi publicyści i eksperci, jest uproszczony, często wręcz ordynarnie. Zmierzmy się z nim.
1. Etat to śmieciówka
28,4 proc. Ta liczba wyzwala u przeciwników elastycznej pracy prawdziwą furię. Podaje ją Eurostat – to odsetek pracujących w Polsce nie na podstawie stałej umowy o pracę (umowa na czas nieokreślony), ale tzw. umów terminowych. Skąd oburzenie? Otóż jesteśmy pod tym względem rekordzistami w UE. Średnia w 28 krajach Wspólnoty wynosi 14 proc., a w drugiej pod tym względem w kolejności Hiszpanii takich osób jest 24 proc. Na tej podstawie buduje się fałszywy obraz: niemal co trzeci Polak pracuje na śmieciówce. Jednak wystarczy przeczytać definicję Eurostatu, by dowiedzieć się, że chodzi tu także o zatrudnienie etatowe, tyle że nie na czas nieokreślony, ale określony. Z danych unijnego biura statystycznego nie dowiemy się jednak, ile osób ma umowy-zlecenia, o dzieło czy pracuje w tzw. fikcyjnej firmie. Bo tylko te trzy formy pracy, jeśli już mamy mówić o śmieciowej pracy, można do niej zaliczyć. Nie wolno robić tego z etatową pracą, tyle tylko że z umową zawartą na czas określony, a nie permanentny. Co prawda czasem chcą to robić związki zawodowe – w ten sposób wypowiada się m.in. szef OPZZ Jan Guz – ale jest to nieuprawnione. Etatowe zatrudnienie, także to na czas określony, wiąże się z wszelkimi możliwymi prawami socjalnymi (świadczenia, urlopy, prawa pracownicze). Istnieją tylko dwie istotne różnice między nimi a stałym kontraktem: krótszy jest okres wypowiedzenia (zwykle wynosi 2 tygodnie, choć zmieni się to w wyniku uchwalonej już w lipcu tego roku nowelizacji Kodeksu pracy), a rozwiązania tej umowy nie trzeba uzasadniać. Trudno zaliczyć zatem tę formę pracy do śmieciówek.
2. Na śmieciówkach pracuje pół Polski
Spróbujmy oszacować zjawisko śmieciowego zatrudnienia. Najpierw dane GUS, dokładnie Badanie Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL). Wynika z nich, że w I kwartale tego roku pracowało 15,84 mln Polaków. Gdyby zastosować definicję związkową, oznaczałoby to, że 4,5 mln Polaków pracuje na śmieciówkach (15,8 mln x 28,4 proc.). Takimi liczbami posługują się ci, którzy chcą ten problem wyolbrzymić. Niewiele mają one jednak wspólnego z rzeczywistością. Z danych BAEL i zus wynika, że na prawie 16 mln pracujących Polaków blisko 3,4 mln to samozatrudnieni – 1,7 mln to rolnicy, 1,3 mln prowadzący firmy poza rolnictwem, 0,5 mln pomagający członkowie rodzin. Pozostaje zatem – o tym mowa w danych GUS – 12,5 mln pracowników najemnych. Pytanie, ile z nich ma stałe kontrakty? Okazuje się, że zdecydowana większość – niemal 9 mln. Zostaje nam zatem 3,5 mln osób, które mogą być ewentualnie narażone na śmieciowe kontrakty. Jednak gros z tych osób pracuje na podstawie Kodeksu pracy (o czym pisaliśmy w micie nr 1), nie mając jedynie stałego kontraktu. Z danych ZUS, GUS i Inspekcji Pracy wynika bowiem, że mamy nieco ponad 900 tys. zleceniobiorców i ok. 400-500 tys. osób zatrudnionych na podstawie umowy o dzieło. Jeśli doliczymy do tego ok. 300 tys. tzw. fikcyjnych samozatrudnionych (założenie firmy wymusza na nich pracodawca), okazuje się, że w Polsce w ten sposób może pracować maksymalnie 1,7 mln osób. To 11 proc. pracujących.
Trzeba jednak pamiętać, że wiele z tych osób nie robi tego, bo jest do tego zmuszonych, ale taki jest ich wybór – faktycznie wykonują dzieło, pracują krótkookresowo na zleceniach, zakładają firmy, bo chcą płacić niższe składki i podatki. Dość często przyznają to w prywatnych rozmowach nawet ci, którzy oficjalnie tak bardzo ze śmieciówkami walczą. Jeśli, dość arbitralnie, ale i konserwatywnie założymy, że jest tak z co trzecią osobą pracującą na zleceniu i dziele, to od całkowitej liczby takich osób, wynoszącej 1,4 mln, musimy odjąć blisko 0,5 mln. Łącznie zatem, uwzględniając fikcyjne samozatrudnienie (0,3 mln), osób na umowach śmieciowych jest maksymalnie ok. 1,3 mln. To 8 proc. wszystkich pracujących. A zatem nie co czwarty czy nawet co trzeci, jak krzyczy wielu.
Podobnie to zjawisko szacuje NBP. W swoich kwartalnych raportach o sytuacji na rynku pracy wskazuje, że skala zatrudnienia na podstawie kontraktów cywilnoprawnych oscyluje wokół 6 proc. Także z ostatnich badań „Bilansu kapitału ludzkiego”, największego badania rynku pracy w Polsce, wynika, że wśród osób do 30. roku życia 7 proc. pracuje na kontraktach cywilnoprawnych, a 84 proc. ma etat. Wśród osób po trzydziestce odsetek cywilnych kontraktów maleje do 3 proc., a etatowców rośnie do 91 proc. Pamiętajmy, że obraz masowo stosowanych śmieciówek jest też wyolbrzymiany, gdyż znajdujące się często w trudnej sytuacji media stosują je częściej niż inni zatrudniający. Dziennikarze opisują rze- czywistość, odwołując się do własnych doświadczeń.
3. OSOBY NA ŚMIECIÓWKACH NIE DOSTANĄ ŚWIADCZEŃ
Często słyszy się narrację, że osoby, które pracują na zleceniach, umowach o dzieło czy „na firmę”, albo nie płacą składek, albo płacą je od bardzo niskich kwot. To nie do końca prawda. Można tak faktycznie powiedzieć o twórcach – oni nie płacą w ogóle składek do ZUS. Inaczej jest jednak ze zleceniobiorcami. Poza studentami do 26. roku życia płacą oni wszystkie, takie same jak pracownik, składki do ZUS. Mogą się oczywiście zdarzać nadużycia podpisywania z jednym podmiotem niewielkiego zlecenia, by od kolejnych nie odprowadzać składek, ale po pierwsze nie są to sytuacje masowe, po drugie dziurę tę zatkał już rząd. Od przyszłego roku składki będą opłacane co najmniej od minimalnej płacy, bez względu na to, ile będzie umów-zleceń. Zupełnym nieporozumieniem jest natomiast mówienie, że samozatrudnieni płacą niskie składki. Podstawa ich naliczania wynosi co najmniej 60 proc. średniej pensji, czyli niewiele mniej niż tzw. mediana zarobków w Polsce (powyżej niej zarabia połowa Polaków, poniżej – druga połowa). Podstawa taka wynosi bowiem obecnie prawie 2,4 tys. zł, a mediana zarobków ok. 3 tys. zł.
4. Śmieciowi zawsze wolą etat
W debacie publicznej powtarzany jest też argument, że śmieciowe zatrudnienie jest wyłącznie winą pazernych, niedobrych firm. Kapitalistów, którzy zmuszają do tego swoich pracowników. Tak pewnie często się dzieje, ale trzeba pamiętać, że nie zawsze. Często jest tak, że to sami pracownicy proszą o inną formę zatrudnienia. Główną przyczyną jest pazerność państwa. Z etatu do ZUS i fiskusa musimy oddać 40 proc. tego, co zarobimy, prowadząc firmę ok. 20 proc., a mając umowę o dzieło – ok. 10 proc. Różnice są zatem kolosalne.
Pozwólcie państwo, że podzielę się w tym momencie osobistym doświadczeniem. Niemal rok temu założyliśmy z żoną firmę, w której zatrudniliśmy dziesięciu pracowników. Wszystkim daliśmy etaty, informując o kwocie brutto ich zarobków. Po pierwszym miesiącu pracy niemal wszyscy oni przyszli, by zmienić im formę zatrudnienia na inną, bo na rękę zarabiają niewiele. Politycy, którzy tak ładnie opowiadają o walce z umowami śmieciowymi, powinni, zamiast szukać kolejnych batogów na firmy, zastanowić się nad tym, czy nie obniżyć płacowego klina, by pracownicy sami nie poszukiwali form zatrudnienia korzystnych dla nich pod względem wynagrodzenia netto.
5. Wyższe składki i podatki zlikwidują śmieciówki
Receptą na śmieciowe zatrudnienie ma być, według licznych, ich ozusowanie. Mówią: niech wszyscy zapłacą normalny ZUS, to nie będzie problemu. Można zgodzić się z nimi, że tak duże różnice w obciążeniu poszczególnych kontraktów zawsze będą powodować pokusę nadużyć. Ale broń Boże nie powinno się równać tych obciążeń w górę, czyli wszystkim zabierać – tak jak na etacie – 40 proc. tego, co wypracują. Lepiej celować w środek – na przykład 25-procentowa stawka „podatku od płac” wpisywałaby się w ten model. Likwidowałaby, oprócz zachęt do poszukiwania nieetatowego zatrudnienia, także nierówność ponoszonych obciążeń w zależności od formy zatrudnienia.
6. Elastyczność to samo zło
Może i umowy śmieciowe drażnią związkowców, a wielu wydają się niesprawiedliwe i wyzyskujące ludzi, ale stanowią bufor bezpieczeństwa przed rosnącym bezrobociem. Bez nich więcej osób wylądowałoby po prostu w zgubnej pułapce bierności. Powinny o tym pamiętać protestujące przeciw elastycznym formom zatrudnienia związki czy lewicowi publicyści. Tym bardziej że mogą w swojej argumentacji odwoływać się raczej do Karola Marksa niż sprawdzonych faktów i badań. Nawet protoplasta nowego nurtu w ekonomii, który oderwał ją od klasycznego rynkowego podejścia, John Maynard Keynes i jego uczniowie nie negowali, że elastyczność rynku pracy sprzyja nie tylko pracodawcom, ale też zatrudnionym. Dzięki temu powstaje więcej miejsc pracy. Trzeba oczywiście mieć na uwadze, że czasowe kontrakty, które są rozwiązywane z dnia na dzień, nie są bezpieczną i budującą dobre więzi z firmą formą zatrudnienia. Powinni o tym pamiętać także pracodawcy, którzy nadużywają terminowych umów czy tworzą fikcyjne samozatrudnienie. Ale podniesienie jakości tego typu umów i większa ochrona zatrudnionych w ten sposób pracowników musi się odbyć równolegle z obniżaniem ochrony zatrudnionych na stałe. To jest droga do zmniejszenia liczby „niepewnych” umów – powinni przyswoić sobie to wszyscy ci, którzy ani na jotę nie chcą odpuścić przywilejów wynikających z zatrudniania na czas nieokreślony.
Trzeba wziąć pod uwagę, że likwidacja czy ograniczenie tzw. śmieciowych umów może skończyć się fatalnie dla tych, którym chcemy pomóc. Zamiast stałego etatu – wylądują na bezrobociu. Jak pisze w książce „Bezrobocie. Podstawy teoretyczne” wybitny znawca zagadnień zatrudnienia prof. Eugeniusz Kwiatkowski, wyższa elastyczność na rynku pracy prowadzi po pierwsze do niższego bezrobocia – sprawnie działają mechanizmy rynku i szybciej dopasowuje się podaż pracy (pracownicy) do popytu (oferty pracy). Po drugie, elastyczność powoduje, że siła robocza jest lepiej i pełniej wykorzystywana, niższe są koszty pracy i lepsza sytuacja ekonomiczna firm. A to przekłada się na większą liczbę miejsc pracy. Po trzecie, wyższa elastyczność sprzyja fundamentalnym przemianom w gospodarce. Umożliwia „relokację siły roboczej”, czyli ludzie szybciej i łatwiej dostosowują się do potrzeb, jakie zgłaszają pracodawcy. Efekt? Mają zatrudnienie. ■
©℗ Wszelkie PRAWA ZASTRZEżone
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.