Gdy zmęczony dwudniową podróżą skromny portugalski stolarz Armando Rodrigues de Sá wysiadł 10 września 1964 r. z pociągu na stacji Kolonia Deutz, nie posiadał się ze zdziwienia. Na peronie orkiestra, kwiaty w rękach roześmianych niemieckich dziewczyn i burmistrz we własnej osobie. Armando przyjechał do Niemiec po pieniądze. Pragnął rozbudować dom w rodzinnej wiosce Vale de Madeiros i wspomóc rodzinę. A w Niemczech kupić sobie motorower. Okazało się, że na dworcu czekał już na niego nowiuteńki motocykl Zündapp. Odkupiony od spadkobierców Armanda umieszczony został później w muzeum w Bonn.
Armando był milionowym gastarbeiterem sprowadzonym do Niemiec, a uroczystość na dworcu zorganizowana została nie tyle dla skromnego wieśniaka, ile dla uczczenia sukcesu całej gospodarczej polityki werbowania zagranicznych pracowników dla rozwijającego się w szalonym tempie niemieckiego przemysłu. Tak było pół wieku temu.
Samuel Osei ma już zupełnie odmienne doświadczenia. Ma 29 lat. Ponad rok temu wyruszył z Ghany i przedzierając się przez wiele granic, dotarł do Niemiec. Osiem miesięcy temu trafił do schroniska w Greifswaldzie. Niedawno siedząc w swym pokoju, słyszał na ulicy przekleństwa pod adresem przybyszów. Jeden z agresywnych młodych ludzi miał na sobie koszulkę ze swastyką. Wtargnęli do domu, waląc w drzwi. Śmiertelnie przestraszony Osei zabarykadował się w pokoju i zadzwonił do przyjaciela, ten zaś zaalarmował policję. Pijanych neonazistów funkcjonariusze na miejscu już nie zastali. Tak wyglądał jeden z ponad 170 ataków na imigrantów w pierwszej połowie tego roku, tyle samo co w całym roku ubiegłym. Nieżyjący już Portugalczyk Armando i uciekinier z Ghany przybyli do Niemiec z dwóch różnych światów z tą samą nadzieją na lepsze życie. Z taką nadzieją przez Niemcy przewinęło się w powojennych dziesięcioleciach ponad 30 mln ludzi. Kilka milionów z nich pozostało na stałe, zmieniając Niemcy na zawsze.
NIEMIECKI MAGNES
Niemcy działają od dziesięcioleci jak magnes na imigrantów, azylantów, migrantów zarobkowych z całego świata. Kraj liczący ponad 80 mln mieszkańców ma dzisiaj 20,3 proc. mieszkańców o imigracyjnych korzeniach, co oznacza, że albo sami urodzili się za granicą, albo jedno z ich rodziców przybyło do Niemiec. Dziś połowa z nich posiada już niemiecki paszport. Imigranci przybywają cały czas – czy to jako azylanci, czy imigranci zarobkowi albo też w ramach akcji łączenia rodzin. W mediach często powraca motyw „niemieckiej łodzi”, która tonie pod ciężarem nowych przybyszów. Utrzymuje się jednak na powierzchni dzięki będącej w dobrym stanie gospodarce i pełnej kasie budżetu federalnego. Stać więc Niemcy na wypłatę imigrantom zapomóg w wysokości prawie 400 euro miesięcznie, nie licząc 200 euro na dzieci, stać na budowę nowych schronisk i wynajmowanie dla nich mieszkań socjalnych w prywatnych domach.
Działają liczne fundacje i stowarzyszenia, które organizują pomoc dla niechcianych w gruncie rzeczy imigrantów, z którymi nie ma co począć. Tysiące zwykłych ludzi angażują się w tę pracę, broniąc honoru Niemiec zszarganego podczas XX-wiecznej nazistowskiej dyktatury. Co więcej, większość obywateli jest przeciwko ograniczeniu świadczeń dla imigrantów.
Nie zmienia to jednak faktu, że Niemcy nie rozumieją, dlaczego mają być państwem, które ma ponosić największe w Europie koszty współczesnej wędrówki ludów. Obywatele są więc rozgoryczeni na brak solidarności partnerów w UE, którzy nie są w stanie podzielić między siebie przybyszów. – Czy w końcu ci dobrzy nie są po prostu naiwni i głupi? – zadaje retoryczne pytanie „Der Spiegel”. Tym bardziej że, jak niestrudzenie przypominają media, Niemcy w powojennych dziesięcioleciach przyjęły już ogromną rzeszę przybyszów. W tym kilkanaście milionów swych rodaków wypędzonych z Polski i innych krajów Europy Środkowej i Wschodniej po II wojnie światowej. Jaki ma to związek z obecną sytuacją, trudno pojąć. Chyba że za wspólny mianownik uzna się niechęć, z jaką witano wtedy przybyszów: zgorzkniałych, obdartych, głodnych, bez dobytku, mieszkania. – Źródła nienawiści do obcych pojawiły się już wtedy – pisze „Der Spiegel”.
GASTARBEITERZY BYLI PIERWSI
Niechęć do obcych dawała o sobie znać i w czasie cudu gospodarczego, kiedy do Niemiec sprowadzano gastarbeiterów z wielu krajów. Obcych traktowano nierzadko z góry, przypominając, po co przyjechali i kiedy powinni wyjechać. Na ich miejsca czekali już inni. Od połowy lat 50. sprowadzano robotników z Włoch, sojusznika III Rzeszy. Kilka lat później dołączyli do nich Hiszpanie i Grecy. Huty, walcownie, kopalnie, fabryki Siemensa czy Volkswagena były wtedy w stanie wchłonąć każdą ilość siły roboczej. W pierwszej kolejności ponad 2 mln uciekinierów z NRD, państwa robotników i chłopów budowanego siłą na wzór radziecki. W 1961 r. władze NRD zamknęły ostatnią furtkę prowadzącą na Zachód, przystępując do budowy muru berlińskiego. Odczuła to natychmiast gospodarka RFN. Rozpoczął się werbunek w Turcji, Maroku, Portugalii, Tunezji i na końcu, w 1967 r., nawet w socjalistycznej wówczas Jugosławii.
Na niemieckie dworce przybywało co dnia wiele pociągów pełnych gastarbeiterów. Czekały na nich autobusy wiozące ich do przygotowanych hoteli robotniczych. W większości robotnicy przyjeżdżali na z góry określony czas, rok lub dwa, więc przybywali bez rodzin. Osadnictwo na stałe było w zasadzie wykluczone. Tak było do 1973 r., kiedy kryzys naftowy zatrzymał niemiecką machinę gospodarczą.
Wstrzymano więc werbunek zagranicznych pracowników. Było ich już wtedy w Niemczech 4 mln. Powstał problem, co z nimi zrobić. Dano im do wyboru albo powrót do kraju pochodzenia, albo decyzję o pozostaniu na dłużej. Bez obywatelstwa, ale z możliwością ściągnięcia rodziny. W efekcie w połowie lat 80. więcej gastarbeiterów wyjeżdżało z Niemiec, niż przybywało.
W NRD także brakowało rąk do pracy i partia wpadła na mało odkrywczy, podpatrzony za zachodnią granicą pomysł sprowadzenia ich z zagranicy. Także z Polski – ci pracownicy często tylko dojeżdżali do pracy zza granicy, wywożąc za każdym razem zaopatrzenie, czyli towary, których nawet w Polsce Gierka nie było. Dziesiątki tysięcy robotników sprowadzono z Wietnamu czy z Angoli. Mieszkali w swego rodzaju obozach, funkcjonariusze służb i partii dbali zaś o to, aby jak najmniej kontaktowali się z lokalną ludnością, i pilnowali, żeby, nie daj Boże, nie założyli rodziny. Po upadku muru wielu z nich wylądowało w ośrodkach dla imigrantów w Berlinie Zachodnim. Ostatecznie większość wróciła do domu. Ci, którzy pozostali, zajęli się handlem warzywami oraz przemytem papierosów ze Wschodu.
CZAS NA AZYLANTÓW
Po upadku NRD, gdy runęły mury graniczne w naszej części Europy, rozpoczęła się wojna w byłej Jugosławii i zaostrzyła sytuacja w rejonach Turcji zamieszkałych przez Kurdów, nastąpił kolejny exodus do Niemiec. W dodatku do kraju przodków zaczęli napływać tzw. późni przesiedleńcy. Byli to ludzie zza żelaznej kurtyny, którzy nie musieli być wcale etnicznymi Niemcami, ale którzy przyznawali się do niemieckości. Początkowo nie trzeba było nawet znać języka niemieckiego. Tylko w 1990 r. przybyło prawie 400 tys. przesiedleńców, z czego 37,3 proc. z byłego ZSRR, jedna trzecia z Polski i prawie tyle samo z Rumunii. Z ostatnich dwóch krajów fala imigracji szybko opadła.
Całkiem inaczej miała się sprawa szukających w Niemczech azylu. W końcu art. 16a konstytucji RFN głosi: „Osobom prześladowanym politycznie przysługuje prawo azylu”. Miał to być akt zadośćuczynienia za zbrodnie III Rzeszy. Na tej podstawie azylu szukała w Niemczech tzw. emigracja solidarnościowa z Polski po wprowadzeniu stanu wojennego. Dwa lata po upadku muru wnioski o azyl złożyło 438 tys. osób, tureckich Kurdów, obywateli byłej Jugosławii, Iraku czy Sri Lanki. Było to aż 80 proc. wszystkich wniosków o azyl w całej Europie. To wtedy zapłonęły schroniska azylantów atakowane przez chuliganów i prawicowych radykałów. W wielu pożarach – jak choćby w miejscowościach Mölln czy Solingen – zginęło kilkudziesięciu ludzi. Zwykli Niemcy byli przerażeni, tak samo jak politycy. Niepokój budziły w równym stopniu ekscesy neonazistów, ale także skala napływu przybyszów. „Fala narasta – kiedy zatopi łódź?” – pytał wprost tabloid „Bild Zeitung”.
Kanclerz Helmut Kohl zapewniał, że „Niemcy nie są krajem imigracyjnym” jak USA czy Kanada i się nim nie staną. Wkrótce rzeczywiście zmieniono zapis konstytucji, uznając, że prawo azylu przysługuje jedynie przybyszom z krajów, gdzie byli prześladowani, a nie poprzez kraje trzecie. Ograniczyło to tak skutecznie napływ przybyszów, że już siedem lat temu liczba wniosków o azyl spadła do 20 tys. rocznie.
ZIEMIA OBIECANA
Sprawa uchodźców i azylantów na jakiś czas zniknęła z pola widzenia polityków i mediów. Wprawdzie przybywały nadal setki tysięcy obywateli państw UE, ale w ramach unijnej swobody przemieszczania się, co nie wywoływało większych problemów. Ludzie ci – także setki tysięcy Polaków – znajdowali pracę i nie wymagali pomocy. Starzejące się społeczeństwo potrzebowało i nadal potrzebuje rąk do pracy. Co najmniej 200 tys. fachowców w najbliższej dekadzie. Wraca temat gastarbeiterów, chociaż dzisiaj polityczna poprawność każe nazywać ich imigrantami zarobkowymi. Problem wrócił w ostatnich miesiącach, gdy do Europy zaczęła docierać najnowsza fala uchodźców. – Nie ma żadnych szans, aby lukę na rynku pracy wypełnili przybysze z Syrii czy azylanci z innych państw – przekonuje „Wprost” Karl Brenke, specjalista z Niemieckiego Instytutu Gospodarczego (DIW). Są wprawdzie wśród nich poszukiwani w Niemczech lekarze czy inżynierowie, ale to garstka. To dlatego przygotowywana jest ustawa promująca dopływ świeżej krwi, ale na zasadzie ułatwionego przyznawania obywatelstwa młodym specjalistom w określonych dziedzinach. Takich jest niewielu, na razie Niemcy zalewa kolejna fala niechcianych imigrantów. Nie chodzi już o uchodźców z Syrii, Nigerii, Iraku czy Afganistanu. Wśród 150 tys. wniosków o azyl w pierwszej połowie tego roku Syryjczyków było ponad 32 tys., Irakijczyków ponad 8 tys. i tyle samo Afgańczyków. Ponad 60 tys. zaś z Kosowa, Albanii i nawet Serbii aspirującej wręcz do członkostwa w UE. W pierwszej grupie azyl dostają niemal wszyscy. Wyznanie nie ma tu znaczenia, mimo że dwie trzecie Niemców drży na myśl o islamskim terroryzmie, którym mogłaby się zarazić choćby niewielka część z mieszkających w Niemczech 4 mln muzułmanów. Te obawy doprowadziły w 2014 r. do powstania antyislamskiego ruchu Pegida, który pod wodzą Lutza Bachmanna organizował demonstracje i marsze uliczne.
Mimo coraz częstszych odmów azylu liczba przybyszów dalej rośnie. Dla biednych rodzin z Kosowa liczy się nawet kilka miesięcy spędzonych w Niemczech i kilkaset euro zapomogi na utrzymanie czy na dzieci. Jedna trzecia przybyszów z Bałkanów to Romowie, ale poprawność polityczna nie pozwala publikować danych na ten temat. Podobnie jak w statystykach nie ma religii przybyszów. Ludzie jednak wiedzą swoje i mimo że Pegida jest dziś znacznie słabsza niż jeszcze rok temu, to niezadowolenie rośnie. „Obywatele nie zaakceptują więcej imigrantów, czy to na podstawie przygotowywanej ustawy czy bez” – pisał kilka dni temu konserwatywny „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, dziennik reprezentujący nierzadko stanowisko niemieckiego biznesu. A ten tradycyjnie nalegał na otwarcie szeroko drzwi dla nowych pracowników. Najwyraźniej nawet kręgi biznesowe zmieniają zdanie, obserwując to, co dzieje się na granicach i w przepełnionych ośrodkach dla uchodźców. �
©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.