Na drodze wjazdowej do dziesięciotysięcznego miasteczka na Dolnym Śląsku stoi tablica „Kożuchów wita”. Kawałek za tą tablicą z jadącego o poranku samochodu kierowca dostrzegł sylwetkę wiszącego na gałęzi mężczyzny. Było to 29 kwietnia tego roku. Wkrótce zaczęli nadjeżdżać policjanci, prokurator i patomorfolog. Śmierć na miejscu, nie ma listu, nie wiadomo dlaczego. Wiadomo, że to 43-letni Roman K., który zmarł bez udziału osób trzecich. Tyle właśnie zazwyczaj ustala policja. Jednak Patryk Świtek, dziennikarz lokalnego tygodnika „Regionalna”, dowiedział się, że przed śmiercią Roman K. szukał pomocy w Ośrodku Pomocy Społecznej w Kożuchowie. – Mówił, że chce się powiesić. Zabrano go nawet na kilka dni do szpitala, ale po obserwacji wypuszczono, po czym on zrobił to, co zapowiedział – opowiada Świtek. Jak informuje Katarzyna Wąsowicz, rzeczniczka policji w Nowej Soli, w malutkim Kożuchowie tylko w tym roku życie odebrały sobie cztery osoby, a pięć próbowało to zrobić, zażywając leki czy kalecząc się butelką. Kolejnych pięć straszyło, że to zrobi, i w związku z tym wzywano do nich policję. „Miasto samobójców” – coraz częściej mówi się o ich miejscowości. Jednak policja nie uważa, że ma jakiś szczególny problem z samobójstwami. Kiedy jednak zestawić regionalne statystyki z danych ogólnopolskich, okazuje się, że współczynnik Kożuchowa jest dwukrotnie wyższy niż ogólnokrajowy. Szacuje się, że w Polsce na 10 tys. mieszkańców dwóch dokonuje skutecznego zamachu na własne życie. A więc jest problem, tylko instytucje, które mogłyby się nad nim pochylić, nie dostrzegają go. – Zapytałem kiedyś prokuratora, co się dzieje w tym Kożuchowie, że tak dużo ludzi odbiera tu sobie życie – opowiada Świtek, który problem samobójstw w miasteczku bada i opisuje od lat. – Wszyscy są zaskoczeni – zarówno psycholodzy, jak i przedstawiciele organów ścigania. Rolnik szuka śmierci Kożuchów nie jest wyjątkiem. Bo w całej Polsce ani policja, ani ośrodki pomocy społecznej systemowo nie analizują, dlaczego ludzie próbują się zabić. Organy ścigania ustalają po prostu, że do śmierci nie przyczyniły się osoby trzecie, i umarzają sprawę. Samobójcy zazwyczaj nie zostawiają listu, policja wpisuje jakieś przyczyny, ale nie wiadomo na pewno, czy zgodne z prawdą. – Trudno stwierdzić, dlaczego człowiek zmarł śmiercią samobójczą, z reguły przyczyny są wielorakie – mówi prof. Maria Jarosz, socjolog z PAN, autorka książki „Samobójstwa – dlaczego teraz”. Tytuł nie jest przypadkowy: liczba samobójstw w Polsce rośnie, choć, podobnie jak to jest z ustaleniem ich przyczyn, niełatwo jest określić ich dokładną liczbę. Można brać pod uwagę dane policyjne z 2014 r., czyli 6165 śmierci samobójczych i 10 207 prób. A można też te gromadzone przez GUS, inne niż policyjne, bo zbierane na podstawie kart zgonu wystawianych przez lekarzy. – A tych jest zawsze o ok. 30-50 proc. więcej – mówi prof. Maria Jarosz. Pod względem systemowej walki z problemem Polska jest w ogonie Europy. Światowa Organizacja Zdrowia już w 1999 r. ustanowiła międzynarodowy program SUPRE, który ma zapobiegać pladze samobójstw. Od tego czasu kolejne państwa wprowadzały krajowe systemy zapobiegania samobójstwom. Dzięki temu w niektórych z nich liczba samobójstw spadła o 30-50 proc. A my? Obok Białorusi jesteśmy jednym z ostatnich krajów, gdzie taki system jeszcze nie działa. Dopiero w lutym, po ponad 15 latach przygotowań, resort zdrowia ogłosił, że krajowy program zapobiegania samobójstwom jest już wstępnie opracowany. Ciągle nie wszedł on jednak w życie. – Wśród przyczyn, które potrafimy wskazać, najczęstszą są problemy psychiczne, np. depresja, albo anatomiczne, jak np. nieuleczalne nowotwory, silne bóle – wyjaśnia prof. Brunon Hołyst, prawnik, specjalista w dziedzinie nauki o samobójstwie, prezes Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. – Na drugim miejscu są nieporozumienia rodzinne, długotrwałe konflikty, przemoc. Jako trzeci zauważany jest stosunkowo nowy motyw, czyli sytuacja ekonomiczna. Czwarta przyczyna to sytuacja erotyczna, czyli zawód miłosny, zdrada – wylicza prof. Hołyst. – Jeśli przyjrzeć się statystykom, to grupą, w której najczęściej dochodzi do samobójstw, są bezrobotni i rolnicy – mówi prof. Maria Jarosz. Ci ostatni to polski ewenement – chodzi o mieszkańców wsi, którzy skusili się na kredyty i nie mogą ich spłacić. Polska jest też jedynym krajem na świecie, w którym panuje tak duża dysproporcja między zabijaniem się mężczyzn i kobiet. U nas mężczyźni robią to siedmiokrotnie częściej. W przypadku samobójstwa nie można mówić o jednym motywie. Zazwyczaj występuje ciąg krytycznych zdarzeń i cechy osobiste człowieka, takie jak niska samoocena, wrażliwość, nadpobudliwość, które sprawiają, że w sytuacji kryzysu nie radzi sobie on z dalszym życiem. – Zasadniczo ludzie nie chcą umierać – podkreśla Hołyst. – Chodzi o to, że w określonej sytuacji nie mogą kontynuować życia. Bo śmierci nie przeciwstawiamy samego życia, tylko jego jakość – wyjaśnia. KOLEJKA DO POMOCY Ewa Jasińska, 28-latka z Wrocławia, opowiada nam, jak dwukrotnie próbowała popełnić samobójstwo i jak system, do którego próbowała się dostać, będąc w sytuacji krytycznej, za każdym razem zostawiał ją samą. 10 czerwca 2007 r. Ewa, wówczas 20-latka , połknęła 90 tabletek acodinu, leku na kaszel. – Czułam się samotna, zdana na siebie z problemami, z którymi sama sobie nie umiałam poradzić – opowiada. Zrobiła to tydzień po wizycie u psychiatry, gdzie poszła z matką. Poszły prywatnie, bo na wizytę do specjalisty z NFZ trzeba było czekać trzy miesiące, a Ewa już nie miała siły. Od lat chorowała na bulimię, ale od sześciu miesięcy przeżywała wycieńczający atak, wymiotowała kilkanaście razy dziennie. – Lekarka powiedziała mamie, że jeśli nie pójdę do ośrodka, to umrę – opowiada. Jednak ośrodek, który polecała, był prywatny, lekarka współpracowała z nim, matka Ewy nie była przekonana, nie miała pieniędzy. Drugi raz Ewa próbowała się zabić tego samego roku w listopadzie. Tym razem przedawkowała amfetaminę, którą brała, żeby jeszcze bardziej schudnąć. Za każdym razem ratowano ją w szpitalu, na oddziale toksykologii, nie oferując nic więcej. Jakby wypłukanie trucizny z organizmu było wszystkim, czego potrzebowała. – Niestety, zupełnie mnie to nie dziwi – mówi prof. Bartosz Łoza, wybrany na prezesa Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. – W Polsce praktycznie nie istnieje prewencyjny system pomocy dle osób, które mogą popełnić samobójstwo albo próbowały już to zrobić. Ewa często wyobrażała sobie swoją śmierć i pogrzeb. Kiedy miała 15 lat, zaczęła się samookaleczać. Dorośli widzieli, że jest dziwna, biedna i okazywali jej współczucie. – A to tylko pogłębiało moje poczucie zbędności na świecie – opowiada. – Dla innych byłam tą, która ma problemy, i nie oddzielano mnie od nich, mnie nie było. Gdybym powiedziała, że źle się czuję, znowu zostałoby to sprowadzone do mojego ojca albo do tego, że wydziwiam, próbuję zwrócić na siebie uwagę. W gimnazjum już regularnie się głodziła. Przy wzroście 164 cm ważyła nieco ponad 40 kg, była skrajnie wychudzona. Dlaczego nic nie zauważyli nauczyciele, lekarz pierwszego kontaktu? Nie zauważyli, że ma problemy z nauką, a w każdym razie nie łączyli tego z jej smutkiem, czarnymi ubraniami i tym, że zawsze trzyma się na uboczu. Przecież u nastolatek to normalne. Kiedy przestała chodzić do szkoły, wszyscy zrzucili to na jej wiek. – Wysyłałam sygnały, mówiłam wprost o samobójstwie, ale nie traktowano mnie poważnie – mówi Ewa. Kryminolodzy, socjolodzy i psychiatrzy są zgodni co do tego, że wielu samobójstwom nie da się zapobiec. Choremu na depresję zawęża się świadomość, inaczej identyfikuje konsekwencje swoich czynów niż człowiek zdrowy, chce po prostu przestać cierpieć. Jednak często da się coś zrobić, bo największym wrogiem osoby myślącej o samobójstwie jest poczucie osamotnienia i bezsilności. Ewa jeszcze raz wspomina swoją pierwszą próbę samobójczą. Po wyjściu od psychiatry zrozumiała, że została ze swoją bulimią, lękami, obezwładniającym smutkiem sama. Poszła do apteki, kupiła tabletki, połknęła, a potem przestraszyła się, że umierać też będzie sama. Wsiadła w autobus i pojechała do koleżanki. – Jakbym umarła, to się nie przejmuj – powiedziała w drzwiach, a koleżanka się zaśmiała. Wkrótce Ewę dopadł piekący ból głowy, poszła do łazienki, włożyła głowę pod wodę. Koleżanka zrozumiała, że to nie żarty, nie mogła dodzwonić się na pogotowie. Zadzwoniła po kolegę, pojechali samochodem do szpitala, Ewa leżała z tyłu i krzyczała z bólu. Z pierwszego szpitala ich odesłali, bo nie mieli toksykologii, w drugim kazali czekać w kolejce. Koleżanka zaczęła kłócić się z personelem, przechodził jakiś lekarz, pokierował od razu na oddział. – Leżałam dwa dni nieprzytomna – opowiada Ewa. Została uratowana. Ale po dwóch miesiącach wróciło życie, matka wróciła do pracy, ona do szkoły (z powodu częstych nieobecności miała dwa lata stracone). Znowu została ze wszystkim sama. W szpitalu miała konsultacje z psychiatrą, dostała zalecenie do dalszego leczenia. Po jakimś czasie podjęła decyzję i zapisała się na wizytę u psychiatry. Okazało się, że może być przyjęta za trzy miesiące. Na psychoterapię za półtora roku, ponieważ była 268. w kolejce. Wprawdzie zgłaszała myśli samobójcze, ale kolejka to kolejka. Dlaczego prosto z toksykologii nie zabrano jej do szpitala psychiatrycznego, na oddział leczenia depresji i zaburzeń żywienia? – Bo nie ma takich oddziałów, NFZ nie widzi potrzeby tworzenia ich, choć możemy mówić o pladze zaburzeń żywienia oraz depresji – mówi prof. Bartosz Łoza. Jednak można było ją zabrać na oddział psychiatryczny, gdzie istnieją formy trzymiesięcznej intensywnej terapii. To oczywiście nie wystarcza i po wyjściu ze szpitala terapię trzeba kontynuować na własną rękę albo czekać na tę z NFZ. Od dwóch lat Ewa chodzi na terapię finansowaną w ramach NFZ. Czuje się bezpieczniej, chociaż gdy są przerwy w spotkaniach, ciemna strona mocy się o nią upomina – wracają czarne myśli. W ramach autoterapii prowadzi blog, przymierza się do projektu „Głodna”, gdzie będzie pokazywać problemy osób z zaburzeniami żywienia. Chce pokazać, że najgorsze, co może spotkać człowieka, który myśli o śmierci, to obojętność instytucji, które powinny mu pomóc. PAŃSTWO PŁACI Zdaniem dr. Włodzimierza Brodniaka z Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego koszty społeczne i ekonomiczne utraty życia przez ponad 6 tys. Polaków są olbrzymie. – Trudno je oszacować, ale na pewno idą w dziesiątki milionów złotych – uważa specjalista. Jego zdaniem kosztowne są także nieudane próby samobójcze, których prawdopodobnie jest około 90 tys. rocznie. Należy też wziąć pod uwagę koszty leczenia w oddziałach toksykologicznych i intensywnej terapii, a także pomoc psychiatryczną i psychologiczną dla niedoszłych samobójców oraz rodzin tych, którzy odebrali sobie życie skutecznie. Do tego – zwłaszcza w przypadku młodych samobójców – trzeba dodać utraconą produktywność. Według obliczeń Ministerstwa Zdrowia samobójstwo osoby w wieku 25 lat kosztuje nas ponad 597 tys. zł. Co można zrobić? Prof. Łoza uważa, że należy stworzyć sieć centrów kryzysowych dla osób znajdujących się w skrajnych sytuacjach psychicznych. Pacjenci znaleźliby się pod kompleksową opieką różnych specjalistów. A wizyta u psychiatry raz na trzy miesiące, czy nawet raz na miesiąc, nie jest nawet tego namiastką. I, co ważne, do świadczeń związanych z zagrożeniem życia nie można tworzyć kolejek.
Więcej możesz przeczytać w 46/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.