Już samo określenie ubiegłotygodniowego spotkania przywódców państw Europy Środkowej i Wschodniej jako „miniszczyt” oznaczało zastrzeżenie, że jego ustalenia raczej nie będą miały znamion epokowego przełomu. Jeśli jednak spojrzeć na przyjętą w Bukareszcie deklarację, to tym razem zawiera ona dość wyraźne dążenie do przemawiania wspólnym głosem, przynajmniej w kwestiach bezpieczeństwa. „MAŁY” I „DUŻY” SZCZYT To całkiem niezły prognostyk przed przyszłorocznym „dużym” szczytem NATO w Warszawie, a przecież Polsce na tym najbardziej zależało. I to zarówno odchodzącej Polsce „peowskiej”, jak i nadchodzącej „pisowskiej”. Na szczęście w kwestiach bezpieczeństwa ciągłość celów została zachowana, choć w kwestii strategii rozbieżności są dość oczywiste. Oznaką tej kontynuacji jest choćby to, że Andrzej Duda doskonale rozumiał się ze swoim rumuńskim kolegą niezależnie od tego, że bukaresztańskie spotkanie Klaus Iohannis uzgadniał jeszcze z Bronisławem Komorowskim. – Na Zachodzie obawiano się, że przywódcy wschodniej flanki NATO wystąpią z konkretnymi żądaniami, na szczęście w dokumentach spotkania o niczym takim nie ma mowy – mówi w rozmowie z „Wprost” Michał Baranowski, szef warszawskiego biura German Marshall Fund, amerykańskiego think tanku. – Rozmawiałem z wysokimi rangą urzędnikami Białego Domu i wiem, że zostałoby to odebrane jako rodzaj rozłamu w Sojuszu – dodaje. Zamiast tego pojawiły się dość wyraźne stwierdzenia potępiające politykę Rosji i jej działania stanowiące zagrożenie dla bezpieczeństwa regionalnego. „W związku z agresywną działalnością Rosji na Ukrainie, nielegalną aneksją Krymu, wspieraniem rebeliantów na wschodzie Ukrainy i akcjami rosyjskich wojsk w sąsiedztwie NATO, które podkopują europejską architekturę bezpieczeństwa, zwiększyła się odpowiedzialność za pokój, stabilność i dobrobyt na obszarze od Morza Czarnego po Bałtyk” – czytamy w dokumencie końcowym. To mocne słowa, pod którymi jeszcze kilka miesięcy temu zapewne nie podpisałyby się wszystkie delegacje. Rozbieżności w ocenie polityki Rosji występują zresztą do dziś. Przejawem tego była nieobecność w Bukareszcie czeskiego prezydenta Miloša Zemana, którego prorosyjskie sympatie są powszechnie znane. Z kolei premier Słowacji Robert Fico nieraz dawał wyraz niechęci dla powstania baz NATO na obszarze swojego kraju. Oczywisty był też w ostatnich latach zwrot Budapesztu w stronę Rosji. – Paradoksalnie zmienił to kryzys migracyjny, który spowodował, że rząd węgierski zaczął poszukiwać lepszej współpracy w regionie i rzeczywiście znalazł takie poparcie – tłumaczy Péter Krekó, dyrektor węgierskiego think tanku Political Capital. – Nie oznacza to odrzucenia polityki „wschodniego otwarcia”, ale przestaje ona być sztandarowym kierunkiem, pojawiają się też elementy przeciwne, jak choćby popieranie niezależności Ukrainy i deklaracja udziału w siłach szybkiego reagowania NATO – dodaje. W Budapeszcie krążą też pogłoski o możliwej zmianie na stanowisku szefa dyplomacji, którym mógłby zostać szef komisji spraw zagranicznych Zsolt Németh, znany zwolennik „linii atlantyckiej” i zacieśniania współpracy z Polską. WSPÓLNOTA WARTOŚCI Podczas niedawnej wizyty w Warszawie Németh mówił o „wspólnocie wartości”, jaka będzie teraz łączyła rządy Fideszu i PiS. Takie poczucie wspólnych celów może wpłynąć na zbliżenie stanowisk odnośnie polityki bezpieczeństwa. Do regionalnego „klubu twardzieli” zaliczane są dziś kraje bałtyckie oraz Rumunia, która od dawna przemawia jednym głosem z Polską. Ewentualna zmiana rządu po ustąpieniu lewicowego premiera Victora Ponty mogłaby tę współpracę wzmocnić jeszcze bardziej. Bułgarzy, Czesi i Słowacy do grona antyrosyjskich jastrzębi nie należą, ale jak było widać w Bukareszcie, są już skłonni do wspierania wspólnych celów. Do zwolenników rozszerzania i pogłębiania współpracy regionalnej należy wielu czołowych polityków PiS, zwłaszcza ci, którzy mogą mieć istotny wpływ na kształt nowej polskiej dyplomacji. – Współpraca taka mogłaby doprowadzić do utworzenia europejskiego subregionu karpackiego, który obejmowałby grupę państw od Polski po Rumunię, w tym być może także Ukrainę – mówi w rozmowie z „Wprost” Witold Waszczykowski, typowany na nowego szefa MSZ. Jego zdaniem politycy Platformy Obywatelskiej zaniedbali relacje z bliższymi sąsiadami na rzecz starań o postawienie Polski w jednym rzędzie z Niemcami i Francją, co było dość złudnym wyobrażeniem. Tymczasem – jak tłumaczy Waszczykowski – w naszym interesie jest lepsza współpraca regionalna, jeśli środkowa i wschodnia część Europy nie chce pozostać zapleczem surowcowym, dostarczycielem siły roboczej i obszarem tranzytowym dla Zachodu w jego kontaktach z Rosją. Bliższa współpraca jest też kluczem do wzmocnienia wschodniej flanki NATO, co w efekcie poprawiłoby poczucie bezpieczeństwa państw regionu. Jest jednak pewien dość specyficzny problem, którego źródłem jest zauważalny brak równowagi między państwami bukaresztańskiej dziewiątki. Po prostu Polska okazuje się zbyt duża w porównaniu z pozostałymi krajami, i to pod każdym względem – gospodarczym, ludnościowym, militarnym. – To prawda, że pozostali uczestnicy wschodniej flanki NATO wcale nie oczekują polskiego przywództwa – mówi Michał Baranowski. Mówiąc mniej oględnie, niektórzy sąsiedzi – zwłaszcza Czesi – z powodów ambicjonalnych i historycznych wręcz nie życzą sobie, by Warszawa zabierała głos w imieniu pozostałych, a mówienie o „międzymorzu” z polskim przywództwem działa wręcz irytująco. Dlatego Witold Waszczykowski tłumaczy, że nie powinno nam chodzić o żadną dominację nad sąsiadami, lecz o koordynację wspólnych wysiłków. Nie tylko na polu wzmacniania obronności, ale np. po to, by łączyć cały region projektami infrastrukturalnymi i energetycznymi. Czas decyzji Najważniejszą kwestią w niespokojnych czasach pozostaje jednak bezpieczeństwo, zwłaszcza w perspektywie warszawskiego szczytu NATO, który powinien wyznaczyć kierunek dalszego działania Sojuszu. Na tym polu niestety pozostaje kilka trudnych do pokonania problemów, a wszystkie sprowadzają się do słabości militarnej regionu. Poza Polską, która w ostatnich latach zdecydowała się na zwiększenie wydatków na armię (choć Witold Waszczykowski zarzuca rządowi PO, że i tak zbyt opieszale prowadził konkretne zamówienia dla wojska), wydatki pozostałych państw pozostają na rozpaczliwie niskim poziomie. Węgry wydają na armię ledwie 0,9 proc. PKB, a stosunkowo zamożne Czechy 1 proc. W tej sytuacji zapisane w dokumencie końcowym bukaresztańskiego szczytu wezwanie do podniesienia wydatków na poziom 2 proc. jest postulatem godnym uznania, pytanie tylko, czy pójdą za tym konkretne kroki. – W przypadku Węgier nie bardzo w to wierzę – mówi bez ogródek Péter Krekó. Także wielokrotne naciski na rząd w Pradze ze strony Amerykanów i kierownictwa NATO nic nie dały. – Tymczasem amerykańskim podatnikom zaczyna nie podobać się to, że obrony od USA oczekują ci, którzy sami niewiele na bezpieczeństwo łożą – tłumaczy Michał Baranowski. Argument, że zachodnioeuropejscy członkowie NATO też nie palą się z wydatkami na obronność, jest o tyle mało przekonujący, że to nie Portugalia czy Irlandia mają tuż za granicą konflikt i agresywnego sąsiada, lecz państwa Europy Środkowo-Wschodniej. Jeśli nie zatroszczymy się lepiej o własne bezpieczeństwo, to niewiele pomoże nam „szpica”, której liczebność jest nawet dziesięć razy mniejsza niż siły, które Rosja jest w stanie wystawić w ciągu najdalej tygodnia. Na to nakłada się stan ducha zachodnioeuropejskich polityków, którzy wciąż mają głęboko zakodowany imperatyw niedrażnienia Rosji. Dopiero zakończyły się największe od 13 lat natowskie manewry pod kryptonimem „Ceresia”, których przedmiotem było odparcie ewentualnego ataku na państwa bałtyckie. Na miejsce ćwiczeń wybrano jednak Włochy i Półwysep Iberyjski. Na większe zrozumienie dla postulatów wschodniej flanki możemy liczyć w Waszyngtonie, szczególnie wśród dowódców amerykańskich sił zbrojnych. To nie oni podejmują jednak ostateczne decyzje, dlatego za maksimum tego, co mogliśmy osiągnąć do tej pory, możemy uznać decyzję sekretarza obrony Ashtona Cartera o utworzeniu na natowskim wschodzie magazynów uzbrojenia ułatwiających ewentualną szybką relokację oddziałów. Na więcej na razie nie ma co liczyć. Z jednej strony niektórzy europejscy politycy gotowi są uznać ten krok za destabilizację relacji z Rosją, z drugiej zaś zbliżające się wybory w Stanach Zjednoczonych raczej nie skłonią odchodzącego Baracka Obamy do składania daleko idących obietnic. Witold Waszczykowski przypomina jednak, że już w czasie gdy wstępowaliśmy do NATO, nieformalna grupa nazywana „Russia First” podnosiła larum, ostrzegając przed zgubnymi skutkami takiego kroku. – Dzisiaj zaś nie domagamy się żadnych specjalnych przywilejów w ramach Sojuszu, lecz po prostu równouprawnienia jego członków – mówi.
Więcej możesz przeczytać w 46/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.