W1860 r. 11-letnia Grace Bedell z Westfield w stanie Nowy Jork napisała list, w którym zachęcała do zapuszczenia brody jednego z kandydatów w wyborach na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. „Zarost bardziej pasuje do pańskiej szczupłej twarzy. Wszystkie damy lubią brody i będą namawiać swoich mężów, żeby na pana głosowali, i wtedy zostanie pan prezydentem”. Adresatem jej listu był Abraham Lincoln, który wziął sobie do serca radę dziewczynki. Już po zaprzysiężeniu brodaty Lincoln odwiedził Grace Bedell w Westfield. „Spójrz na ten zarost, zapuściłem go dla ciebie” – oświadczył w obecności dziennikarzy. Sojusz demokratycznej władzy i zarostu został przypieczętowany na kilkadziesiąt lat, podczas których przywódcy krajów cywilizowanych, a wraz z nimi także ich mieszkańcy, dumnie obnosili okazałe brody, baki lub wąsiska. John C. Breckinridge, rywal Lincolna z Południa i zwolennik niewolnictwa, prezentował wyborcom gładkie policzki, najwyraźniej nie wyczuwając nowych trendów. A te uczyniły z męskiego zarostu nie tylko modę, ale także rodzaj politycznej i światopoglądowej deklaracji. CYWILIZACJA KONTRA ATAWIZM Zarost zawsze wychodził zwycięsko z desperackich prób odcięcia się rodzaju ludzkiego od jego małpiej przeszłości. U ludów pierwotnych włosy na twarzy ciągle pełniły funkcję ogrzewającej ciało sierści, która dodatkowo amortyzowała uderzenia przeciwnika. Jednak wraz z rozwojem cywilizacji zaczęliśmy sztucznie pozbawiać się zarostu, by odróżnić się od niżej stojących w ewolucji gatunków. Zawsze jednak zwyciężał atawizm. Posiadacze okazałego zarostu uchodzili za groźniejszych, żywotniejszych albo po prostu bardziej dostojnych niż gołowąsy. To dlatego cywilizowane ludy Mezopotamii pielęgnowały brody. Sumerowie nacierali je oliwą i nakręcali na lokówki, formując fantazyjne wzory, Asyryjczycy czernili swój zarost, Persowie farbowali na czerwono, a Egipcjanie rozjaśniali na brąz, mający współgrać z kolorem ich oczu. Ba, faraonowie zakładali nawet sztuczne brody dla podkreślenia swojego majestatu. Wykonywano je z metali szlachetnych i przywiązywano tasiemką z tyłu głowy. Zabieg ten stosowali monarchowie obojga płci na wiele tysięcy lat przed tym, jak austriacki transwestyta, znany jako Conchita Wurst, zrealizował w praktyce stary dowcip o „babie z brodą”. A skoro o swobodach obyczajowych mowa, to nie zapominajmy o starożytnych Grekach. Hellenowie kręcili na brodach loki specjalnymi szczypcami, traktując zarost jako intymną strefę. Jej dotknięcie bez pozwolenia było zniewagą, a ścięcie uznawano za dotkliwą karę. Nie zrażało to jednak Aleksandra Macedońskiego, który kazał golić się na gładko swoim hoplitom, i to nie dlatego, żeby podziwiać męską urodę, tylko żeby nie przeszkadzały w walce. Sam władca jednak brodę hodował, żeby dodać sobie powagi. Praktyczni Rzymianie zarostu nie cenili. I zostali za to ukarani. Imperium Romanum, zarządzane przez gładkolicych władców, zostało pokonane przez brodatych germańskich barbarzyńców. Jednak niczego to Europy nie nauczyło. Średniowieczni chrześcijańscy mnisi byli prawem kanonicznym zobowiązani do golenia. Ostatecznie zarost jako męski atrybut powrócił na łono cywilizacji wraz z krucjatami. Ich uczestnicy przywozili z Ziemi Świętej pokaźnych rozmiarów patriarchalne brody. ŻAR Z BRODY U progu nowożytności zarost był jednak uważany za coś równie obrzydliwego jak ekskrementy, pryszcze czy pot. Włosy na twarzy wyrastały jako efekt uboczny gorączki trawiącej męskie lędźwia. Innymi słowy, im większy żar w okolicach genitaliów, tym bujniejsze owłosienie. Brodę uznano więc za oznakę chutliwości, co nie sprawdzało się we wszystkich przypadkach. Angielski król Henryk VIII miał wiele żon, ale bródkę nędzną. Rude włosy nie sięgały nawet nalanych policzków władcy, zręcznie portretowanego przez niemieckiego malarza Hansa Holbeina. Jednak to nie nadworny portrecista przeszedł do historii zarostów, ale działający znacznie później także w Anglii Anthony van Dyck, produkujący masowo podobizny arystokratów ze szpiczastymi brodami, które do dziś nazywane są po angielsku „vandyke”. Wywodziły się one z mody na krochmalone brody w szpic, które sterczały znad kryz kołnierzy noszonych przez dworzan królowej Elżbiety. Wcześniej zarost nie cieszył się w Anglii wielkim powodzeniem, i to przynajmniej od czasu tragicznej śmierci Edwarda II Plantageneta. Nieszczęsnego władcę jego francuska żona odsunęła od władzy, nakazała siłą ogolić w brudnej deszczówce, a na koniec uśmiercić wetknięciem rozpalonego żelaza w odbyt, co miało być karą za rzekome homoseksualne skłonności władcy. To były jednak mroki angielskiego średniowiecza. W renesansie brody rządziły, na co wskazuje podziwiany do dziś autoportret Leonarda da Vinci z brodą godną patriarchy. Oświecenie za to bród nie znosiło. Zarosty dworzan w Wersalu zredukowane zostały do rozmiarów cienkich wąsików, zwanych dziś francuskimi, które i tak Ludwik XIV kazał wszystkim zgolić. Absolutyzm oświecony okazał się bezwzględny dla zarostu. Z dalekiej Rosji aż nad Sekwanę docierały jęki bojarów, którym car Piotr kazał golić brody: siłą, jeśli zaszła taka potrzeba. Tym, którzy się upierali, kazał płacić podatki, w czym akurat nie był prekursorem, bo podobne opłaty wprowadzili także królowa Elżbieta i Henryk VIII. Zarost był pielęgnowany przez klasy wyższe, przeciw którym skierowany był podatek. Rozbrat oświecenia z brodami i wąsami był tak radykalny, że wszyscy wielcy ludzie tej epoki, od ojców założycieli Stanów Zjednoczonych po twórców Konstytucji 3 maja, byli gładko ogoleni. Świat wyczuwał jednak wielką zmianę. Na trzy lata przed zburzeniem Bastylii Jacques-Antoine Dulaure wydał w Paryżu broszurę „Pogonologia, czyli filozoficzny i historyczny esej o brodach”, przedstawiającą historię i klasyfikację męskich zarostów. Jej autor wieszczył koniec ciężkich czasów dla brodaczy: „Wy wszyscy gładkolicy pięknisie o słabych nerwach, zdziwicie się, bo wkrótce wszyscy upodobnicie się do prawdziwych mężczyzn”. Wkrótce jakobińskie gilotyny pracowały pełną parą, by zrealizować tę przepowiednię. Męczennicy zarostu Emancypacja brodaczy szła opornie przez pierwszą połowę XIX w. Obfity zarost kojarzony był z szaleństwem, niechlujstwem, buntem albo miał zdecydowanie rasowe czy religijne konotacje. Przekonał się o tym niejaki Joseph Palmer, brodaty farmer, który w 1830 r. zamieszkał w miasteczku Fitchburg w Massachusetts. Kobiety na jego widok przechodziły na drugą stronę ulicy, a dzieci wołały za nim „stary Żyd”. Wybijano mu okna w domu, a miejscowy pastor zakazał mu wstępu do kościoła. W końcu Palmera dopadło na ulicy czterech uzbrojonych w mydło i brzytwy mężczyzn, gotowych uwolnić swoje żony od przykrego widoku brodacza. Nieszczęśnik się bronił, za co trafił do więzienia, gdzie jego zarost nie spodobał się kolegom „spod celi”. Gdy w końcu umarł, na jego nagrobku napisano: „prześladowany za noszenie brody”. Było to w czasach, gdy większość mężczyzn w USA i Europie obnosiła już z dumą jakąś formę zarostu. Brody i wąsy przestały być atrybutem rewolucjonistów i lekkoduchów, zmieniając się w symbol statecznej męskiej siły. Tak naprawdę był to odruch samoobrony męskiego rodzaju, coraz bardziej przerażonego emancypacyjnymi dążeniami kobiet. We wcześniejszych stuleciach odwieczne pytanie „golić się czy zapuszczać” było wyłącznie kwestią aktualnej mody. Pod koniec XIX w. posiadanie brody stało się rodzajem politycznej deklaracji, rozpaczliwą próbą zachowania męskiej dominacji w obliczu ofensywy kobiet. Horace Bushnell, teolog i kaznodzieja, który w 1896 r. opublikował książkę „Women’s Suffrage: The Reform Against Nature”, dowodził, że kobiety nie mogą być równe mężczyznom, czego najlepszym dowodem jest fakt, że nie mają zarostu na twarzy. Także „Encyclopedia Britannica” definiowała brodę jako symbol prawdziwego mężczyzny. Znaleziono nawet medyczne uzasadnienie dla patriarchalnych bród, opadających na brzuch i nastroszonych bokobrodów ery wiktoriańskiej. Kojarzony wcześniej z brakiem higieny bujny zarost miał być ochroną nosa i gardła przed zarazkami, filtrowanymi przez włosy porastające twarz. Te igrzyska trwały do początków XX w., gdy upowszechnienie maszynek do golenia uczyniło usuwanie zarostu znacznie łatwiejszym procesem, niewymagającym wizyty u fryzjera. Ostatnim bastionem zarostu stała się armia, ale i tam dotarła zaraza gołowąsów. W 1916 r., w apogeum I wojny światowej, sir Nevil Macready, głównodowodzący brytyjskim korpusem ekspedycyjnym na froncie francuskim, zniósł regulaminowy obowiązek posiadania wąsów przez żołnierzy Jego Królewskiej Mości. Macready sam nie znosił wąsów i jako pierwszy ogolił je, by dać przykład podkomendnym. Sumiaste wąsiska, baki i brody zeszły znów do podziemia tak skutecznie, że w 1925 r. „Chicago Tribune” wysłała na ulice reportera, by sprawdził, co się stało z wąsami. – Wszyscy chcą teraz wyglądać młodo – oświadczył jeden z rozmówców, wieszcząc kolejny zwrot w modzie. Uwolnij w sobie brodacza Dzisiejsze brody hipsterów są lustrzanym odbiciem wiktoriańskiej kontrrewolucji, gdy mężczyźni próbowali za pomocą zarostu stawić czoła nieuchronnym zmianom społecznym. Współczesne brody są symbolem emancypacji, godnej tradycji kubańskich barbudos, którzy pod wodzą brodatego Fidela wypędzali z Hawany gładko ogolonych amerykańskich imperialistów. Nie walczą oni z imperializmem, tylko z dyktaturą maszynki do golenia. Współczesne kobiety domagają się obcowania z partnerami pozbawionymi włosów na twarzy, a współcześni drwale (jak nazywa się typ hipermęskiej stylizacji) i hipsterzy mówią na to „nie”. Niezależnie od motywacji dziś, podobnie jak przed wiekami, wynajduje się rozmaite pseudonaukowe wyjaśnienia pożytków płynących z posiadania zarostu. Nikt już nie twierdzi, że broda to efekt uboczny gorączki w lędźwiach czy filtr na zarazki. Przeciwnie, bujnie rozwijające się w niej flora i fauna mają wpływać zbawiennie na nasz system immunologiczny, przyzwyczajając organizm do walki o przetrwanie. Znacznie bardziej przekonujące wydaje się jednak kulturowe uzasadnienie dla posiadania zarostu, sformułowane przez amerykańskiego psychologa Roberta Pellegriniego: „Broda jest symbolem twardego pioniera, gotowego i zdolnego podejmować się męskich spraw. Dlatego wewnątrz każdego gładko ogolonego mężczyzny siedzi brodacz, krzyczący, żeby wypuszczono go na wolność”.
Więcej możesz przeczytać w 46/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.