Wzrost wydatków budżetowych nie dał w Japonii wyraźnych pozytywnych skutków, w Polsce byłby przejawem skrajnej lekkomyślności
Polskie reformy gospodarcze z początku 1990 r. poprzedził wybuch cen - w drugiej połowie 1989 r. rosły one w tempie 20-40 proc. miesięcznie. Zostało to wywołane gwałtownym wzrostem popytu, związanym z eksplozją wydatków budżetowych bez pokrycia. Mieliśmy więc bardzo trudny i bolesny punkt startu do reform, o wiele trudniejszy niż Czesi czy Węgrzy.
Mogłoby się zdawać, że po takim przykrym doświadczeniu ostrożne kształtowanie popytu będzie jednym z wniosków na przyszłość dla całej klasy politycznej. Nic z tego. Przysłuchując się debatom w Sejmie i w mediach, łatwo zauważymy, że część polityków ciągle upatruje klucza do rozwoju w rządowej polityce zwiększania popytu. Ci sami politycy lekceważą na ogół działania na rzecz zwiększenia konkurencyjności przedsiębiorstw, takie jak prywatyzacja, poprawa otoczenia prawnego, reforma podatków itp. Bezbolesne, nie wymagające żadnego wysiłku zwiększanie popytu przez państwo ma być receptą na szybki wzrost gospodarczy. Owo "popytowe odchylenie" jest najmocniej reprezentowane przez KPN Ojczyznę, ROP, PSL i (część?) SLD. Nasiliło się ono w ciągu ostatnich dwóch lat. Sztandarowym hasłem tych ugrupowań stała się krytyka "chłodzenia" gospodarki, przez co należy rozumieć zarzut, że popyt na krajowe produkty i usługi jest za mały. Wynikałby z tego postulat, aby państwo zwiększyło popyt. Krytycy "chłodzenia" nie wyjaśniają zwykle, jak państwo ma to zrobić. Niektórzy z nich zdają się sądzić, że państwo ma po prostu kupować produkty, których nie chcą kupować niepaństwowi nabywcy, czyli już nie tylko rozszerzać "interwencyjny" skup produktów rolnych, ale także objąć nim na przykład węgiel. Skąd na to wziąć pieniądze - tę kwestię pomijają milczeniem. Czy państwo ma dodrukować popyt? W interpretacji poważniejszej, choć bardzo niebezpiecznej dla naszej gospodarki, rządowe zwiększanie popytu miałoby polegać na powiększaniu wydatków budżetowych, nie pokrytych podatkami, czyli na wzroście deficytu bud- żetu. Poważniejsi krytycy "chłodzenia" domagają się większego deficytu niż ten, który jest przewidziany w rządowych wersjach budżetu. Popyt na krajowe produkty i usługi to - mówiąc najprościej - wydatki przeznaczone na nie przez nabywców zagranicznych i krajowych. Popyt zagraniczny równa się naszemu eksportowi. Nie da się oczywiście zmusić zagranicznych nabywców do kupowania naszych produktów, trzeba ich do tego przekonać, m.in. konkurencyjną ceną. Jeżeli w naszym kraju zbyt szybko rosną płace (czyli nadmiernie rośnie popyt!), to nasze produkty zaczną drożeć i wskutek tego będą przegrywać w rywalizacji z konkurencyjnymi wyrobami na rynkach zagranicznych. Wtedy eksport może spadać. Co gorsza, spadek konkurencyjności naszych produktów skłoni krajowych nabywców do zainteresowania się wyrobami zagranicznymi, a wówczas wzrośnie import. Spadek eksportu i wzrost importu doprowadzi do wzrostu deficytu w handlu zagranicznym. O konkurencyjności decyduje nie tylko cena, ale i jakość, terminowość, solidność, marketing. Te aspekty oferty zależą od sprawności przedsiębiorstw, o czym z kolei decydują środki polityki podażowej (była już o nich mowa). Wielkie znaczenie ma również to, jak szybko uczą się przedsiębiorcy i menedżerowie. Tego nie zrobi za nich żadna władza państwowa. Dynamika eksportu zależy także od sytuacji gospodarczej krajów będących nabywcami określonych dóbr. Załamanie ich gospodarki automatycznie wywołuje spadek zagranicznych zakupów, co jest wstrząsem dla eksporterów z innych krajów. Taki spadek zamówień dotknął w drugiej połowie 1998 r. Polskę wskutek kryzysu gospodarki w Rosji. Redukcji zagranicznego popytu nie da się łatwo skompensować wzrostem popytu krajowego poprzez powiększanie wydatków budżetowych. Nabywcy krajowi nie kupią automatycznie więcej tych produktów, które przestali kupować importerzy z kraju dotkniętego kryzysem. Taka popytowa kompensata może raczej doprowadzić do wzrostu deficytu w handlu zagranicznym: bo eksport spadł wskutek wstrząsu zewnętrznego, a import pozostanie niezmienny lub nawet wzrośnie. Weźmy teraz popyt krajowy, czyli wydatki krajowych nabywców. Wydatki te nie biorą się "z powietrza", lecz z dochodów ludzi, które z kolei pochodzą ze sprzedaży krajowych wyrobów i usług. A o tempie wzrostu sprzedaży decyduje w gospodarce rynkowej jakość oferty, zależna od polityki podażowej. Ten, kto jest autentycznie zainteresowany trwałym i realnym wzrostem popytu na krajowe produkty, powinien popierać reformy gospodarki, które mają na celu poprawę podaży. Nasi "popytowcy" to jednak lekceważą i to wbrew doświadczeniu. W Polsce udało się z wielkim trudem poprawić podaż i powstrzymać naciski na sztucz- ny wzrost popytu, dzięki temu PKB w 1999 r. będzie stanowił ok. 120 proc. jego wartości z 1989 r. To największy wzrost wśród wszystkich krajów posocjalistycznych. Tam, gdzie "popytowcy" odnieśli największe triumfy, tzn. w tych krajach, w których reformy gospodarcze zostały opóźnione i próbowano je zastąpić sztucznym zwiększaniem budżetowych wydatków, poziom życia drastycznie spadł. W Rosji i na Ukrainie PKB skurczył się prawie o połowę w porównaniu z 1989 r. Triumf "popytowców" przynosi więc nędzę społeczeństwu. Bywają sytuacje, gdy konsumenci wyraźnie ograniczają wydatki przeznaczone na zakup produktów i usług, co oznacza wzrost ich oszczędności. Ale jednocześnie przedsiębiorcy nie powiększają skali inwestycji z powodu wcześniejszej nadmiernej ich ekspansji i pesymistycznych ocen dotyczących możliwości sprzedaży. Jeśli nie jest to kompensowane wzrostem eksportu, następuje spadek globalnego popytu i w efekcie ograniczenie produkcji, czyli recesja. Z opisaną sytuacją od kilku lat ma do czynienia Japonia. Władze tego kraju usiłują pobudzić popyt (a w konsekwencji gospodarkę) poprzez wzrost wydatków budżetowych. Deficyt bud- żetu przekroczył tam 10 proc. PKB, a dług publiczny - 100 proc. PKB. Te alarmujące wskaźniki ograniczają możliwość dalszej ekspansji fiskalnej, a jednocześnie jej skuteczność nie jest pewna. Pesymizm konsumentów i inwestorów zdaje się w dużej mierze wynikać z obaw o stan gospodarki, a te z kolei mają swoje źródło w zaniedbaniu strukturalnych reform po stronie podaży. Polska nie jest drugą Japonią również pod względem sytuacji makroekonomicznej. U nas wydatki konsumpcyjne szybko rosną, ostatnio w takim tempie, że obniżył się udział oszczędności. W Japonii - jak wspomniałem - popyt konsumpcyjny spada. W Polsce rośnie deficyt w bilansie obrotów bieżących, co wyraźnie sygnalizuje, że wzrost popytu nie jest zbyt mały, ale - być może - nadmierny. Japonia ma nadwyżkę w tym bilansie, włącznie z ogromną nadwyżką w bilansie handlowym. Rządowe pobudzanie popytu nie dało w Japonii jednoznacznych pozytywnych skutków, w Polsce - ze względu na odmienność warunków - byłoby przejawem skrajnej lekkomyślności.
Mogłoby się zdawać, że po takim przykrym doświadczeniu ostrożne kształtowanie popytu będzie jednym z wniosków na przyszłość dla całej klasy politycznej. Nic z tego. Przysłuchując się debatom w Sejmie i w mediach, łatwo zauważymy, że część polityków ciągle upatruje klucza do rozwoju w rządowej polityce zwiększania popytu. Ci sami politycy lekceważą na ogół działania na rzecz zwiększenia konkurencyjności przedsiębiorstw, takie jak prywatyzacja, poprawa otoczenia prawnego, reforma podatków itp. Bezbolesne, nie wymagające żadnego wysiłku zwiększanie popytu przez państwo ma być receptą na szybki wzrost gospodarczy. Owo "popytowe odchylenie" jest najmocniej reprezentowane przez KPN Ojczyznę, ROP, PSL i (część?) SLD. Nasiliło się ono w ciągu ostatnich dwóch lat. Sztandarowym hasłem tych ugrupowań stała się krytyka "chłodzenia" gospodarki, przez co należy rozumieć zarzut, że popyt na krajowe produkty i usługi jest za mały. Wynikałby z tego postulat, aby państwo zwiększyło popyt. Krytycy "chłodzenia" nie wyjaśniają zwykle, jak państwo ma to zrobić. Niektórzy z nich zdają się sądzić, że państwo ma po prostu kupować produkty, których nie chcą kupować niepaństwowi nabywcy, czyli już nie tylko rozszerzać "interwencyjny" skup produktów rolnych, ale także objąć nim na przykład węgiel. Skąd na to wziąć pieniądze - tę kwestię pomijają milczeniem. Czy państwo ma dodrukować popyt? W interpretacji poważniejszej, choć bardzo niebezpiecznej dla naszej gospodarki, rządowe zwiększanie popytu miałoby polegać na powiększaniu wydatków budżetowych, nie pokrytych podatkami, czyli na wzroście deficytu bud- żetu. Poważniejsi krytycy "chłodzenia" domagają się większego deficytu niż ten, który jest przewidziany w rządowych wersjach budżetu. Popyt na krajowe produkty i usługi to - mówiąc najprościej - wydatki przeznaczone na nie przez nabywców zagranicznych i krajowych. Popyt zagraniczny równa się naszemu eksportowi. Nie da się oczywiście zmusić zagranicznych nabywców do kupowania naszych produktów, trzeba ich do tego przekonać, m.in. konkurencyjną ceną. Jeżeli w naszym kraju zbyt szybko rosną płace (czyli nadmiernie rośnie popyt!), to nasze produkty zaczną drożeć i wskutek tego będą przegrywać w rywalizacji z konkurencyjnymi wyrobami na rynkach zagranicznych. Wtedy eksport może spadać. Co gorsza, spadek konkurencyjności naszych produktów skłoni krajowych nabywców do zainteresowania się wyrobami zagranicznymi, a wówczas wzrośnie import. Spadek eksportu i wzrost importu doprowadzi do wzrostu deficytu w handlu zagranicznym. O konkurencyjności decyduje nie tylko cena, ale i jakość, terminowość, solidność, marketing. Te aspekty oferty zależą od sprawności przedsiębiorstw, o czym z kolei decydują środki polityki podażowej (była już o nich mowa). Wielkie znaczenie ma również to, jak szybko uczą się przedsiębiorcy i menedżerowie. Tego nie zrobi za nich żadna władza państwowa. Dynamika eksportu zależy także od sytuacji gospodarczej krajów będących nabywcami określonych dóbr. Załamanie ich gospodarki automatycznie wywołuje spadek zagranicznych zakupów, co jest wstrząsem dla eksporterów z innych krajów. Taki spadek zamówień dotknął w drugiej połowie 1998 r. Polskę wskutek kryzysu gospodarki w Rosji. Redukcji zagranicznego popytu nie da się łatwo skompensować wzrostem popytu krajowego poprzez powiększanie wydatków budżetowych. Nabywcy krajowi nie kupią automatycznie więcej tych produktów, które przestali kupować importerzy z kraju dotkniętego kryzysem. Taka popytowa kompensata może raczej doprowadzić do wzrostu deficytu w handlu zagranicznym: bo eksport spadł wskutek wstrząsu zewnętrznego, a import pozostanie niezmienny lub nawet wzrośnie. Weźmy teraz popyt krajowy, czyli wydatki krajowych nabywców. Wydatki te nie biorą się "z powietrza", lecz z dochodów ludzi, które z kolei pochodzą ze sprzedaży krajowych wyrobów i usług. A o tempie wzrostu sprzedaży decyduje w gospodarce rynkowej jakość oferty, zależna od polityki podażowej. Ten, kto jest autentycznie zainteresowany trwałym i realnym wzrostem popytu na krajowe produkty, powinien popierać reformy gospodarki, które mają na celu poprawę podaży. Nasi "popytowcy" to jednak lekceważą i to wbrew doświadczeniu. W Polsce udało się z wielkim trudem poprawić podaż i powstrzymać naciski na sztucz- ny wzrost popytu, dzięki temu PKB w 1999 r. będzie stanowił ok. 120 proc. jego wartości z 1989 r. To największy wzrost wśród wszystkich krajów posocjalistycznych. Tam, gdzie "popytowcy" odnieśli największe triumfy, tzn. w tych krajach, w których reformy gospodarcze zostały opóźnione i próbowano je zastąpić sztucznym zwiększaniem budżetowych wydatków, poziom życia drastycznie spadł. W Rosji i na Ukrainie PKB skurczył się prawie o połowę w porównaniu z 1989 r. Triumf "popytowców" przynosi więc nędzę społeczeństwu. Bywają sytuacje, gdy konsumenci wyraźnie ograniczają wydatki przeznaczone na zakup produktów i usług, co oznacza wzrost ich oszczędności. Ale jednocześnie przedsiębiorcy nie powiększają skali inwestycji z powodu wcześniejszej nadmiernej ich ekspansji i pesymistycznych ocen dotyczących możliwości sprzedaży. Jeśli nie jest to kompensowane wzrostem eksportu, następuje spadek globalnego popytu i w efekcie ograniczenie produkcji, czyli recesja. Z opisaną sytuacją od kilku lat ma do czynienia Japonia. Władze tego kraju usiłują pobudzić popyt (a w konsekwencji gospodarkę) poprzez wzrost wydatków budżetowych. Deficyt bud- żetu przekroczył tam 10 proc. PKB, a dług publiczny - 100 proc. PKB. Te alarmujące wskaźniki ograniczają możliwość dalszej ekspansji fiskalnej, a jednocześnie jej skuteczność nie jest pewna. Pesymizm konsumentów i inwestorów zdaje się w dużej mierze wynikać z obaw o stan gospodarki, a te z kolei mają swoje źródło w zaniedbaniu strukturalnych reform po stronie podaży. Polska nie jest drugą Japonią również pod względem sytuacji makroekonomicznej. U nas wydatki konsumpcyjne szybko rosną, ostatnio w takim tempie, że obniżył się udział oszczędności. W Japonii - jak wspomniałem - popyt konsumpcyjny spada. W Polsce rośnie deficyt w bilansie obrotów bieżących, co wyraźnie sygnalizuje, że wzrost popytu nie jest zbyt mały, ale - być może - nadmierny. Japonia ma nadwyżkę w tym bilansie, włącznie z ogromną nadwyżką w bilansie handlowym. Rządowe pobudzanie popytu nie dało w Japonii jednoznacznych pozytywnych skutków, w Polsce - ze względu na odmienność warunków - byłoby przejawem skrajnej lekkomyślności.
Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.