Gdyby prezydenci zarabiali tyle, ile sportowcy, pewno również zaopatrywaliby się w środki dopingujące, a potem z uśmiechem na ustach pokonywaliby najcięższe kryzysy
Prasa francuska podała, że prezydent Clinton zarabia obecnie równowartość 2 mln franków (ok. 1,3 mln zł) rocznie, a Kongres uchwalił, że od następnej kadencji pensja szefa państwa (już nie Clintona) zostanie podwojona. Przy okazji deputowani podnieśli uposażenia sobie samym. Wszystko to wywołuje lekki szmerek podniecenia wśród publiczności, która zastanawia się, czy politycy zasługują na takie straszne pieniądze.
Straszne pieniądze? Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! Ho, ho, ho! Proszę mnie nie rozśmieszać, bo mam zajady. Z tymi pieniędzmi staruszek Clinton wygląda jak kędzierzawy bobasek bawiący się skarbonką od babci. Wrażenie to rodzi się w związku z innymi doniesieniami prasowymi, których bohaterem jest dwudziestoletni piłkarz francuski Nicolas Anelka. Został on kupiony w wieku 17 lat od Paris Saint-Germain za 5 mln franków. Sportowcowi temu przestało się podobać w londyńskim klubie Arsenal i podjął pertraktacje z rzymskim Lazio. Zaproponowało ono Anglikom za transfer Anelki równowartość ok. 200 mln franków plus 15 proc. zysku od ewentualnej odsprzedaży tego piłkarza następnemu klubowi. Oznacza to mniej więcej pięćdziesięciokrotny zysk w ciągu niespełna trzech lat! A są tacy, którzy ekscytują się grą na giełdzie. Bez sensu, doprawdy. Zresztą Arsenal dał Lazio do zrozumienia, że jego propozycja jest też bez sensu, bo za kolejne dwa lata towar o nazwie "Nicolas Anelka" może pójść za cenę jeszcze wyższą i to znacznie. "Dlaczego - wywodził logicznie trener Wenger - mielibyśmy zgodzić się na utratę zawodnika za cenę, która nam nie odpowiada?". Kiedy rozmowy Arsenalu z Lazio utknęły w impasie, do gry włączył się turyński Juventus. Zaproponował on Anglikom także 200 mln franków, ale dorzucił do tego smaczny kawał mięsa z kością i podrobami, noszący nazwę "Thierry Henry". Thierry Henry był członkiem reprezentacji Francji, kiedy zdobyła ona mistrzostwo świata, i sam wart jest miliony, tylko nie ma już - jak Anelka - dwudziestu lat. Samemu Anelce Juventus zaoferował uposażenie w wysokości 2 mln franków miesięcznie, czyli dokładnie tyle, ile Bill Clinton zarabia przez rok. Piłkarz publicznie wykluczył możliwość podpisania kontraktu z Juventusem, co skłania do supozycji, iż Lazio chciało mu płacić więcej. Z powodu zbytniej pazerności Anelka mógł się jednak znaleźć na lodzie. Istniało niebezpieczeństwo, że Lazio nie wróci do rokowań z Arsenalem (w którym Anelka jest już kompletnie izolowany). Wówczas klub mógłby go umieścić w drużynie rezerwowej, a zawodnikowi pozostałaby jedynie długa i skomplikowana procedura sądowa w celu jednostronnego zerwania kontraktu, przy czym procedura ta wcale nie musiałaby przynieść korzystnych dlań wyników, a jego wartość rynkowa w tym czasie by spadała. Ostatecznie sprawa transferu zakończyła się dla francuskiego piłkarza szczęśliwie. Prezydent madryckiego Realu da Arsenalowi za niego 35,5 mln dolarów.
Wcześniej znalazł się okresowo na lodzie - ale zupełnie z innego powodu (podejrzenia o systematyczne stosowanie niedozwolonych środków dopingujących) - francuski kolarz Richard Vi- renque. W drużynie Festiny zarabiał naprawdę marnie: 750 tys. franków miesięcznie, co daje niespełna pół miliona złotych, a w skali rocznej oznacza dochód zaledwie cztery i pół razy większy od pensji Billa Clintona, co brzmi kiepsko w zestawieniu z co najmniej dwunastokrotnym przebiciem Anelki. Nic zatem dziwnego, że Virenque łkał wówczas w telewizji, iż pozbawia się go pracy, a on ma żonę i dzieci i co on teraz pocznie. Na ekranach pojawiła się również owa żona, próbując poruszyć sumienia obywateli wizją tragedii, przed jaką stoi wraz z potomstwem wobec propozycji drużyny Polti, która - wskazując na obniżenie wartości rynkowej jej męża z powodu afer z dopingiem - chce mu płacić tylko żałosne 500 tys. franków (ok. 325 tys. zł) na miesiąc, co sytuowałoby go na poziomie jedynie trzykrotnie wyższym od prezydenta USA. Państwo Virenque wyglądali na autentycznie przekonanych, że dzieje im się niebywała krzywda i że serca telewidzów eksplodują na ich widok z litości. Ale telewidzom często się przypomina, że trzeba sobie radzić i być przewidującym, więc jakoś im nie było żal. Rozumowali trzeźwo, że jeżeli ktoś zarabiał 750 tys. franków miesięcznie - czyli mniej więcej sto razy tyle, ile wynosi średnia pensja we Francji - i nie potrafił nic odłożyć na czarną godzinę oraz zabezpieczyć przyszłości rodziny, to znaczy, że jest po prostu niemądry i niegospodarny.
Przy takich kwotach w żadnym razie nie należy się dziwić, że uciekanie się do coraz bardziej wyrafinowanych i coraz trudniej wykrywalnych środków dopingujących stało się w spor- cie sportem samym w sobie. Gdyby prezydenci byli podobnie motywowani do sukcesów, pewno też zaopatrywaliby się w takie środki, a potem z uśmiechem na ustach i bez śladów zmęczenia pokonywaliby najcięższe kryzysy gospodarcze, społeczne i polityczne. Co ja mówię! Wtedy takich kryzysów w ogóle by nie było. Zdopingowany umysł prezydencki gasiłby je, zanim by się zapaliły. Prezydenci umieraliby zapewne równie młodo jak kolarze, ale przynajmniej byłby z tego jakiś prawdziwy pożytek.
Straszne pieniądze? Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! Ho, ho, ho! Proszę mnie nie rozśmieszać, bo mam zajady. Z tymi pieniędzmi staruszek Clinton wygląda jak kędzierzawy bobasek bawiący się skarbonką od babci. Wrażenie to rodzi się w związku z innymi doniesieniami prasowymi, których bohaterem jest dwudziestoletni piłkarz francuski Nicolas Anelka. Został on kupiony w wieku 17 lat od Paris Saint-Germain za 5 mln franków. Sportowcowi temu przestało się podobać w londyńskim klubie Arsenal i podjął pertraktacje z rzymskim Lazio. Zaproponowało ono Anglikom za transfer Anelki równowartość ok. 200 mln franków plus 15 proc. zysku od ewentualnej odsprzedaży tego piłkarza następnemu klubowi. Oznacza to mniej więcej pięćdziesięciokrotny zysk w ciągu niespełna trzech lat! A są tacy, którzy ekscytują się grą na giełdzie. Bez sensu, doprawdy. Zresztą Arsenal dał Lazio do zrozumienia, że jego propozycja jest też bez sensu, bo za kolejne dwa lata towar o nazwie "Nicolas Anelka" może pójść za cenę jeszcze wyższą i to znacznie. "Dlaczego - wywodził logicznie trener Wenger - mielibyśmy zgodzić się na utratę zawodnika za cenę, która nam nie odpowiada?". Kiedy rozmowy Arsenalu z Lazio utknęły w impasie, do gry włączył się turyński Juventus. Zaproponował on Anglikom także 200 mln franków, ale dorzucił do tego smaczny kawał mięsa z kością i podrobami, noszący nazwę "Thierry Henry". Thierry Henry był członkiem reprezentacji Francji, kiedy zdobyła ona mistrzostwo świata, i sam wart jest miliony, tylko nie ma już - jak Anelka - dwudziestu lat. Samemu Anelce Juventus zaoferował uposażenie w wysokości 2 mln franków miesięcznie, czyli dokładnie tyle, ile Bill Clinton zarabia przez rok. Piłkarz publicznie wykluczył możliwość podpisania kontraktu z Juventusem, co skłania do supozycji, iż Lazio chciało mu płacić więcej. Z powodu zbytniej pazerności Anelka mógł się jednak znaleźć na lodzie. Istniało niebezpieczeństwo, że Lazio nie wróci do rokowań z Arsenalem (w którym Anelka jest już kompletnie izolowany). Wówczas klub mógłby go umieścić w drużynie rezerwowej, a zawodnikowi pozostałaby jedynie długa i skomplikowana procedura sądowa w celu jednostronnego zerwania kontraktu, przy czym procedura ta wcale nie musiałaby przynieść korzystnych dlań wyników, a jego wartość rynkowa w tym czasie by spadała. Ostatecznie sprawa transferu zakończyła się dla francuskiego piłkarza szczęśliwie. Prezydent madryckiego Realu da Arsenalowi za niego 35,5 mln dolarów.
Wcześniej znalazł się okresowo na lodzie - ale zupełnie z innego powodu (podejrzenia o systematyczne stosowanie niedozwolonych środków dopingujących) - francuski kolarz Richard Vi- renque. W drużynie Festiny zarabiał naprawdę marnie: 750 tys. franków miesięcznie, co daje niespełna pół miliona złotych, a w skali rocznej oznacza dochód zaledwie cztery i pół razy większy od pensji Billa Clintona, co brzmi kiepsko w zestawieniu z co najmniej dwunastokrotnym przebiciem Anelki. Nic zatem dziwnego, że Virenque łkał wówczas w telewizji, iż pozbawia się go pracy, a on ma żonę i dzieci i co on teraz pocznie. Na ekranach pojawiła się również owa żona, próbując poruszyć sumienia obywateli wizją tragedii, przed jaką stoi wraz z potomstwem wobec propozycji drużyny Polti, która - wskazując na obniżenie wartości rynkowej jej męża z powodu afer z dopingiem - chce mu płacić tylko żałosne 500 tys. franków (ok. 325 tys. zł) na miesiąc, co sytuowałoby go na poziomie jedynie trzykrotnie wyższym od prezydenta USA. Państwo Virenque wyglądali na autentycznie przekonanych, że dzieje im się niebywała krzywda i że serca telewidzów eksplodują na ich widok z litości. Ale telewidzom często się przypomina, że trzeba sobie radzić i być przewidującym, więc jakoś im nie było żal. Rozumowali trzeźwo, że jeżeli ktoś zarabiał 750 tys. franków miesięcznie - czyli mniej więcej sto razy tyle, ile wynosi średnia pensja we Francji - i nie potrafił nic odłożyć na czarną godzinę oraz zabezpieczyć przyszłości rodziny, to znaczy, że jest po prostu niemądry i niegospodarny.
Przy takich kwotach w żadnym razie nie należy się dziwić, że uciekanie się do coraz bardziej wyrafinowanych i coraz trudniej wykrywalnych środków dopingujących stało się w spor- cie sportem samym w sobie. Gdyby prezydenci byli podobnie motywowani do sukcesów, pewno też zaopatrywaliby się w takie środki, a potem z uśmiechem na ustach i bez śladów zmęczenia pokonywaliby najcięższe kryzysy gospodarcze, społeczne i polityczne. Co ja mówię! Wtedy takich kryzysów w ogóle by nie było. Zdopingowany umysł prezydencki gasiłby je, zanim by się zapaliły. Prezydenci umieraliby zapewne równie młodo jak kolarze, ale przynajmniej byłby z tego jakiś prawdziwy pożytek.
Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.