Koksowniki i kuchnie polowe na ulicach, przymusowe wakacje w szkołach, a w biurach urlopy. Tak, z ogłoszonym stanem wyjątkowym, bez internetu, ciepłego prysznica i w nieogrzewanych mieszkaniach, mieszkańcy Krymu spędzili prawie dwa i pół tygodnia. Gniew ludzi był tak duży, że aby studzić emocje, na Krym udał się osobiście prezydent Rosji Władimir Putin. Wysadzenie w powietrze linii energetycznych w Chersoniu na południu Ukrainy i w konsekwencji odcięcie Krymu od dostaw prądu zaskoczyło wszystkich: Kijów, Moskwę i Brukselę.
POLITYKA ODCINANIA
To, że kiedyś może się to wydarzyć, było wiadomo od samego początku, czyli od marca 2014 r., kiedy Rosja zaanektowała Krym. – Ukraina jako główną strategię wobec Krymu wybrała właśnie politykę „odcinania” – mówi w rozmowie z „Wprost” Andrej Lanitskij, dziennikarz pochodzący z półwyspu. Najpierw Kijów zawiesił połączenia kolejowe z Krymem. Wiosną na półwysep nie popłynęła woda z Dniepropietrowska. Jednak w opinii aktywistów, a zwłaszcza Tatarów krymskich, wszystkie te posunięcia są zbyt nieśmiałe i mało skuteczne. Zawieszenie połączeń pasażerskich odczuli jedynie zwykli ludzie. Z brakiem wody Rosjanie sobie poradzili, wiercąc naprędce studnie głębinowe.
Tatarzy wzięli sprawy we własne ręce i 20 września wraz z Prawym Sektorem ogłosili blokadę towarową Krymu. – Nie możemy karmić bandytów, którzy prześladują naszych ludzi na okupowanych terytoriach – mówił Mustafa Dżemilew, lider Tatarów krymskich, któremu zakazano wjazdu na półwysep. Przez ponad miesiąc aktywiści zawracali na Ukrainę ciężarówki, również te z logo „Roshen” (firmy należącej do prezydenta Poroszenki). Jednak blokada nie przyniosła spektakularnych efektów. Rosyjskie i tureckie towary jak były na półkach krymskich sklepów, tak i zostały. Zarabiać mniej zaczęli jedynie ukraińscy eksporterzy, którzy i tak 80 proc. swoich towarów przerzucali przez Krym do Rosji, gdzie ceny są znacznie wyższe.
– Logiczne więc było, że teraz zdeterminowani aktywiści sięgną po ostatni środek nacisku na Krym, czyli energię elektryczną, której 80 proc. półwysep pobiera z Ukrainy – mówi Lanitskij. To, że energetyczne uzależnienie jest piętą achillesową Krymu, Kijów udowodnił już rok temu. Wtedy kilkugodzinne odłączenia od prądu spowodowały paraliż półwyspu i ogromne polityczne zamieszanie. W ten sposób Ukraina chciała wynegocjować lepsze ceny na gaz i węgiel, co w konsekwencji się udało, ale z „efektem ubocznym”. To umowa, która już od roku bulwersuje Ukraińców. Na jej mocy Kijów kupuje od Rosji energię elektryczną, z której część trafia również na Krym, ale już za cenę o 15 proc. niższą. Ukraina więc dotowała okupowany półwysep. Kiedy ostatnio minister energetyki zapowiedział przedłużenie tej umowy, aktywiści odebrali to jako zaproszenie do bardziej radykalnych działań. 20 i 21 listopada doszło do dwóch eksplozji, w rezultacie których uszkodzone zostały wszystkie cztery linie energetyczne, którymi prąd płynął na Krym. Tatarzy i działacze Prawego Sektora ogłosili, że nie dopuszczą ekip remontowych na miejsce, dopóki Rosjanie nie zaprzestaną represji wobec Tatarów i nie wypuszczą więźniów politycznych. Dramat zakończył się równie niespodziewanie, jak się zaczął. Po dwóch i pół tygodniach Tatarzy się wycofali, a prąd popłynął na Krym. Zdezorientowani komentatorzy pytali, o co w tym wszystkim chodziło. Przede wszystkim o przypomnienie, że problem Krymu nie zniknął. W ostatnim czasie ani zajęta kryzysem emigracyjnym Europa, ani zaabsorbowana dzieleniem własnego podwórka Ukraina zbytnio się nie interesowały problemami półwyspu i tym, co się tam dzieje. A dzieje się coraz gorzej – twierdzą Tatarzy. Od momentu aneksji było jasne, że władze okupacyjne nie będą oszczędzać niepokornej mniejszości. Jednak wywłaszczania, prześladowania i tajemnicze zabójstwa przybrały taką skalę, że żaden Tatar dziś nie czuje się na Krymie bezpiecznie.
– Na oczach całego świata Rosja represjonuje naród krymsko-tatarski – mówił Refat Czubarow, lider Medżlisu, organizacji, którą Rosjanie zdelegalizowali, bo uznają ją za ekstremistyczną. Informacje o swoim położeniu Tatarzy próbowali przekazać do instytucji międzynarodowych, choćby do ONZ. Aż wreszcie sami musieli przyznać, że padli ofiarą wielkiej polityki. Bo choć oficjalnie aneksja Krymu nie została uznana, nikt nie ma ochoty drażnić Rosji i ryzykować kruchego rozejmu w Donbasie. – To, co się wydarzyło w Chersoniu, jest aktem desperacji ze strony doprowadzonych do rozpaczy ludzi – mówi Irina Kononenko, politolog z Kijowa.
– Przez ostatnie półtora roku słyszeliśmy, że nic nie da się zrobić, że jesteśmy słabi i zależni. Jednak okazuje się, że można. I nie przy pomocy międzynarodowej społeczności i dyplomacji, tylko partyzanckimi metodami – uważa dziennikarka Walentyna Samar. Następnego dnia po eksplozjach liderzy Tatarów Mustafa Dżemilew i Refat Czubarow zostali zaproszeni na spotkanie do Petra Poroszenki. Z pałacu prezydenckiego wyszli z zapewnieniem, że zostanie wycofana ustawa o strefie wolnego handlu z Krymem, co oznacza zalegalizowanie blokady towarowej. Mówił o tym dziennikarzom nie Poroszenko, lecz Dżemilew i Czubarow. Ze strony prezydenta nie padły nawet słowa poparcia dla głównego żądania Tatarów – uwolnienia więźniów politycznych na Krymie. – Na szczytach władz zapadło dziwne milczenie. Trudno zrozumieć, jaki naprawdę jest stosunek władzy do ostatnich wydarzeń – mówi Paweł Kazarin, znany krymski dziennikarz. Przyczyn takiej ostrożności jest co najmniej kilka. Jedna z nich to duże polityczne ambicje tatarskich liderów. – Czubarow i Dżemilew dążą do tego, aby całkowicie zmonopolizować prawo wypowiadania się w imieniu nie tylko Tatarów, ale i całego Krymu – opowiada Andrej Lanitskij. Po aneksji półwyspu w zasadzie żadne państwowe organy nie zajmują się problemami tego regionu. – Był pomysł stworzenia specjalnej służby państwowej, ale Tatarzy w zasadzie zablokowali jej pracę – mówi Lanitskij. – W ten sposób ich liderzy próbują zwiększyć swoją wagę polityczną. Mają dalekosiężny plan stworzenia tatarskiej autonomii na Krymie. Oczywiście zdają sobie sprawę, że okupacja może potrwać dziesiątki lat, ale chodzi o to, aby już teraz założyć fundamenty i żeby odpowiednie zapisy znalazły się w konstytucji – tłumaczy dziennikarz. Najbardziej zaskakujące jest to, że odcięcie Krymu od dostaw energii kompletnie zaskoczyło Moskwę. O tym, że nie było żadnego planu „B”, świadczą chaotyczne działania, jak choćby układanie w trybie awaryjnym kabla przez Cieśninę Kerczeńską. „Energomost”, który połączył Krym z Kubaniem, nie ma sensu, dopóki nie zostanie wybudowana cała infrastruktura, a jej oddanie do użytku zaplanowane jest dopiero na 2017 r. Dopóki Moskwa bezradnie się miotała, Kijów po raz pierwszy odczuł, że przewaga jest po jego stronie. Choć blokada towarowa była nieoficjalnie popierana przez administrację Poroszenki, to iść na całość prezydent najwyraźniej nie miał ochoty. Każdy radykalny ruch Kijowa mógłby się skończyć zerwaniem procesu pokojowego czy zimą stulecia bez rosyjskiego gazu.
TEATR ZE SŁUPAMI
Poroszenko zmienił jednak zdanie, bo okazało się, że hybrydowa wojna gospodarcza jest skuteczna nie tylko w odniesieniu do Rosji, ale i do oligarchów na własnym podwórku. Teraz trudno im będzie znaleźć pretekst do wznowienia intratnego handlu z okupantami, a już tym bardziej do przedłużenia absurdalnej umowy o dostawach taniej energii na Krym. Według Lanitskiego świadczy o tym chociażby spektakl, który odegrała policja mająca „usunąć” aktywistów i dopuścić do słupów ekipy remontowe. – Na czele mundurowych postawiono bohatera wojny w Donbasie i byłego lidera Prawego Sektora Ilję Kiwę – opowiada Lanitskij. – Policjanci odegrali parodię potyczki i pojechali sobie, dając spokój na dwa tygodnie.
Ku zaskoczeniu wielu Ukraińców, Kreml nie sięgnął po środki siłowe, tylko zaczął naciskać na Kijów przez Brukselę. Według magazynu „Dzerkało Tyżnia” telefony w administracji Poroszenki rozpalały się do czerwoności, zwłaszcza po rozmowie Putina z Franćois Hollande’em. – Mieszkańcy Krymu nie powinni być zakładnikami konfliktu – przekonywał z kolei niemiecki MSZ. Według Lanitskiego Tatarzy zdecydowali się dopuścić do remontu linii dopiero po groźbie, że UE uzna Medżlis za organizację terrorystyczną. 8 grudnia na Krym znów popłynął prąd. Zbiegło się to w czasie z zakończeniem układania kabla energetycznego z Rosji przez Cieśninę Kerczeńską. Więc kiedy w końcu mieszkańcy Krymu włączyli telewizory, zobaczyli w nich Putina, który osobiście włącza „energomost”. Na pozór wszystko wróciło więc do normy, pytanie tylko na jak długo. �
©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
MARZENIE O ODZYSKANEJ OJCZYŹNIE
Przed wybuchem konfliktu rosyjsko-ukraińskiego Tatarzy stanowili ok. 12 proc. ludności Krymu. Przed upadkiem ZSRR nie było ich tam prawie wcale – od czasu stalinowskich wysiedleń w czasie II wojny światowej (stanowili wtedy jedną czwartą mieszkańców Krymu) żyli na wygnaniu. W latach 90. do dawnej ojczyzny z Rosji i Uzbekistanu powróciło ok. 200 tys. Tatarów (kilkaset tysięcy żyje nadal w Azji Środkowej i Turcji). Relacje przesiedleńców z rządem w Kijowie były poprawne, jednak dochodziło do konfliktów z lokalnymi władzami Krymu wokół odzyskiwania majątków skonfiskowanych w okresie stalinowskim. Mimo okupacji rosyjskiej Tatarzy nie rezygnują z ustanowienia na Krymie autonomii, choć w obecnej sytuacji politycznej jest to nierealne. Symboliczne prawo do autonomii mógłby przyznać Tatarom Kijów. Oznaczałoby to możliwość wybrania jej władz, a te mogłyby funkcjonować nawet na wygnaniu. Podczas światowego kongresu Tatarów, który odbył się w sierpniu w Ankarze, jeden z przywódców Medżlisu – głównej organizacji tatarskiej – Refat Czubarow proponował umieszczenie tatarskiego rządu w Chersoniu, na pograniczu Krymu i Ukrainy. W tym obwodzie również mógłby stacjonować muzułmański batalion ochotniczy, a w przyszłości stać się podstawą dla stworzenia krymskiej policji.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.