"Matrix" to antyutopia w świecie cybernetyki
John Rambo w latach 80. demonstrował swój heroizm w generalnej rozprawie z systemem sowieckim. Niewiele od niego młodszy bohater ekranowy, któremu twarzy użyczał Arnold Schwarzenegger, miał już za przeciwnika psychopatycznych terrorystów o globalnej sile niszczenia. Heros ekranów końca lat 90. zmaga się ze światem komputerów. Przykłady dziełek klasy C na ten temat w wypożyczalni wideo na rogu zajmują co najmniej dwie półki, a duży ekran co kilka tygodni służy za podściółkę coraz to bardziej efektownym premierom filmów tego gatunku.
R Przed miesiącem syciliśmy oczy filmem "Wirus", w tym tygodniu zaleca się do nas "Matrix" w reżyserii braci Andy?ego i Larry?ego Wachowskich. Zaczyna się jak klasyczna antyutopia - jest kilkaset lat wprzód, licząc od dziś, i jest niezbyt szczęśliwie. W dzień zarabia się na pensję w ogromnych bezosobowych korporacjach osadzonych w wysokościowcach z niklu i pleksiglasu, a wieczorem odreagowuje w spelunkach jak z XX-wiecznego Bronxu. Znamy to z "Roku 1984" George?a Orwella, a raczej z "My" Zamiatina, gdzie w podobnej wizji mniej było elektroniki, za to więcej brudu. Wprawdzie elektronika wykazuje tu poziom bajeczny, ale teczuszki z aktami kryminalnymi nadal wiązane są tasiemką, jak w czasach Ochrany. Drobny haker komputerowy zostaje uświadomiony - co w filmie zabiera skromną godzinkę - że on sam i świat wokół niego to tylko wirtualne fenomeny w grze komputerowej, którą prowadzą hiperinteligentne maszyny. Żeby je pokonać, najpierw trzeba uwierzyć, że świat dookolny to jedna wielka pozoracja. Oczywiście, od razu wpadamy na to, że bohater po niebotycznych trudnościach przejrzy na oczy i pociągnie za sobą całą rasę ludzką, co dokonuje się w trakcie bajecznie efektownego cybernetycznego baletu. I dopóki film przypomina szerokoekranową grę komputerową, dopóty może nas zabawić. Doceńmy wysiłek informatyków. Keanu Reeves boksuje jak zawodnicy w grze komputerowej, tyle że tutaj procedura odbywa się o wiele bardziej płynnie. Bawi nas raczej gra wstępna niż finałowe zwycięstwo. Ostatecznie dokopać maszynie, która nie czuje bólu, to mała rozkosz, a jeśli taka maszyna dokopuje nam, to już trudno. Poza tym okazuje się, że wynik i tak zależy od tego, jakie turbodoładowanie zaaplikował przeciwnikom komputer. W porównaniu z grasantami z "Matrix" Bruce Lee, który jednak walczył bez elektronicznego wspomagania, wydawałby się tu bojownikiem powolnym i gapowatym. Aktor uchylający się przed lotem kuli imponuje nam w końcu sierpnia, jak pod koniec lipca imponował nam w "Mumii" podmuch pustynnej burzy z zarysem twarzy Imhotepa połykającego samolot. Strach pomyśleć, co będzie nam mogło zaimponować z końcem września, zwłaszcza że będziemy już po "Wojnach gwiezdnych". Tyle elektronika. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy po biegunce obrazów zaczynamy się ocierać o problemy wałkowane przez największe XX-wieczne antyutopie. Tu w wersji: czy i za jaką cenę przekonywać społeczeństwo, by wybrało życie na gruntownie zdewastowanej planecie zamiast spokojnej egzystencji pod nie męczącym nadzorem sztucznych supermózgów. Przykro pisać, ale kiedy film przepuścić przez wyżymaczkę zdrowego rozsądku, zostaje z niego żałośnie mało. Pamiętamy z kina te przykre sceny, kiedy to w "Locie nad kukułczym gniazdem" Milos?a Formana okazywało się, że większa część pacjentów szpitala psychiatrycznego pozostawała za kratkami na własne wyraźne życzenie. Pamiętamy z "Małej apokalipsy" Konwickiego, że w Warszawie końca wieków ludziom zasadniczo miało się żyć znośnie, a buntowała się tylko grupa niezbyt zrównoważonych psychicznie malkontentów. Tutaj zresztą opozycja wygląda podobnie: w gromadce konspiratorów znajdzie się zdrajca, który rozczarowany życiem w podziemiu sprzeda współtowarzyszy za marny befsztyk. A poza tym kontestacja wygląda jak we wspomnieniach rosyjskich dysydentów - główne knucie odbywa się w kuchni bloku komunalnego. Z rozrzewnieniem opisywał takie kuchnie Andrzej Drawicz. Cytatów literackich jest więcej: u Orwella w Ministerstwie Miłości straszono aresztowanego wygłodniałym szczurem, tutaj wżera mu się w ciało mało apetyczny insekt. W "Matrix" idzie naprawdę o wielką stawkę. Miliard mieszkańców planety nie przyjmuje do wiadomości własnego sztucznego życia, zwłaszcza że wiedzie im się w tym wirtualnym świecie dostatecznie wygodnie. Na szczęście główny bohater w finale zyskuje zdolności nadprzyrodzone. W imieniu ludzkości wyrażamy nadzieję, że dotyczą one również jego umiejętności perswazyjnych.
R Przed miesiącem syciliśmy oczy filmem "Wirus", w tym tygodniu zaleca się do nas "Matrix" w reżyserii braci Andy?ego i Larry?ego Wachowskich. Zaczyna się jak klasyczna antyutopia - jest kilkaset lat wprzód, licząc od dziś, i jest niezbyt szczęśliwie. W dzień zarabia się na pensję w ogromnych bezosobowych korporacjach osadzonych w wysokościowcach z niklu i pleksiglasu, a wieczorem odreagowuje w spelunkach jak z XX-wiecznego Bronxu. Znamy to z "Roku 1984" George?a Orwella, a raczej z "My" Zamiatina, gdzie w podobnej wizji mniej było elektroniki, za to więcej brudu. Wprawdzie elektronika wykazuje tu poziom bajeczny, ale teczuszki z aktami kryminalnymi nadal wiązane są tasiemką, jak w czasach Ochrany. Drobny haker komputerowy zostaje uświadomiony - co w filmie zabiera skromną godzinkę - że on sam i świat wokół niego to tylko wirtualne fenomeny w grze komputerowej, którą prowadzą hiperinteligentne maszyny. Żeby je pokonać, najpierw trzeba uwierzyć, że świat dookolny to jedna wielka pozoracja. Oczywiście, od razu wpadamy na to, że bohater po niebotycznych trudnościach przejrzy na oczy i pociągnie za sobą całą rasę ludzką, co dokonuje się w trakcie bajecznie efektownego cybernetycznego baletu. I dopóki film przypomina szerokoekranową grę komputerową, dopóty może nas zabawić. Doceńmy wysiłek informatyków. Keanu Reeves boksuje jak zawodnicy w grze komputerowej, tyle że tutaj procedura odbywa się o wiele bardziej płynnie. Bawi nas raczej gra wstępna niż finałowe zwycięstwo. Ostatecznie dokopać maszynie, która nie czuje bólu, to mała rozkosz, a jeśli taka maszyna dokopuje nam, to już trudno. Poza tym okazuje się, że wynik i tak zależy od tego, jakie turbodoładowanie zaaplikował przeciwnikom komputer. W porównaniu z grasantami z "Matrix" Bruce Lee, który jednak walczył bez elektronicznego wspomagania, wydawałby się tu bojownikiem powolnym i gapowatym. Aktor uchylający się przed lotem kuli imponuje nam w końcu sierpnia, jak pod koniec lipca imponował nam w "Mumii" podmuch pustynnej burzy z zarysem twarzy Imhotepa połykającego samolot. Strach pomyśleć, co będzie nam mogło zaimponować z końcem września, zwłaszcza że będziemy już po "Wojnach gwiezdnych". Tyle elektronika. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy po biegunce obrazów zaczynamy się ocierać o problemy wałkowane przez największe XX-wieczne antyutopie. Tu w wersji: czy i za jaką cenę przekonywać społeczeństwo, by wybrało życie na gruntownie zdewastowanej planecie zamiast spokojnej egzystencji pod nie męczącym nadzorem sztucznych supermózgów. Przykro pisać, ale kiedy film przepuścić przez wyżymaczkę zdrowego rozsądku, zostaje z niego żałośnie mało. Pamiętamy z kina te przykre sceny, kiedy to w "Locie nad kukułczym gniazdem" Milos?a Formana okazywało się, że większa część pacjentów szpitala psychiatrycznego pozostawała za kratkami na własne wyraźne życzenie. Pamiętamy z "Małej apokalipsy" Konwickiego, że w Warszawie końca wieków ludziom zasadniczo miało się żyć znośnie, a buntowała się tylko grupa niezbyt zrównoważonych psychicznie malkontentów. Tutaj zresztą opozycja wygląda podobnie: w gromadce konspiratorów znajdzie się zdrajca, który rozczarowany życiem w podziemiu sprzeda współtowarzyszy za marny befsztyk. A poza tym kontestacja wygląda jak we wspomnieniach rosyjskich dysydentów - główne knucie odbywa się w kuchni bloku komunalnego. Z rozrzewnieniem opisywał takie kuchnie Andrzej Drawicz. Cytatów literackich jest więcej: u Orwella w Ministerstwie Miłości straszono aresztowanego wygłodniałym szczurem, tutaj wżera mu się w ciało mało apetyczny insekt. W "Matrix" idzie naprawdę o wielką stawkę. Miliard mieszkańców planety nie przyjmuje do wiadomości własnego sztucznego życia, zwłaszcza że wiedzie im się w tym wirtualnym świecie dostatecznie wygodnie. Na szczęście główny bohater w finale zyskuje zdolności nadprzyrodzone. W imieniu ludzkości wyrażamy nadzieję, że dotyczą one również jego umiejętności perswazyjnych.
Więcej możesz przeczytać w 34/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.