Podczas zaćmienia słoneczna korona wygląda jak kryształ z białego światła, mieniący się błękitnymi i czerwonymi punkcikami. Tej symbolicznej niebiańskiej potęgi nie jest w stanie oddać żadna fotografia
Jak tu nie napisać o zaćmieniu Słońca, skoro cała Francja żyła tym wydarzeniem przez kilkanaście dni - zwłaszcza że była jednym z krajów, przez które przechodził pas zaćmienia całkowitego. Najpierw przez dwa tygodnie zapowiadano zaćmienie w najdrobniejszych szczegółach, a potem przez tydzień wymieniano wrażenia.
Wrażeń było dużo i nie miały wyłącznie charakteru naukowego lub estetycznego. Pas całkowitego zaćmienia sytuował się tylko na północnym wschodzie kraju i miał szerokość stu dziesięciu kilometrów. Na ten skromny obszar chciało się dostać prawie dwadzieścia milionów ludzi, uprzedzonych lojalnie przez środki przekazu, że następne takie wydarzenie będzie można przeżyć we Francji w 2081 r., zaś najbliższa okazja w skali światowej będzie wymagać przemieszczenia się nie do Alzacji, Szampanii czy Normandii, lecz na Madagaskar. W pierwszym wypadku nawet najmłodsi Francuzi nie mogą mieć całkowitej pewności dożycia właściwej chwili; w drugim - nawet najstarsi nie mogą być pewni, czy będzie ich na to stać. Dlatego 11 sierpnia od siódmej rano ślicznie zakorkowały się wszystkie autostrady prowadzące do strefy całkowitego zaćmienia, a na paryskich dworcach nie udało się dostać do zdążających w tym kierunku pociągów nawet niektórym spośród tych, którzy uważali się za bardzo przewidujących i wykupili wcześniej miejscówki. Ha, ha! Więc mówi pan, że ma pan miejscówkę? - śmiał im się w oczy tłum, wylewający się już z korytarza wagonu na peron. - To bardzo prosimy, niech pan zajmie miejsce. Żadnej agresji. Wesoło, rzeczowo, uprzejmie i elegancko. Wiadomo przecież, że Paryż leży koło Wersalu.
A my, sunąc prawie pustą autostradą z Paryża do Hawru, po raz kolejny błogosławiliśmy komunizm, który uczynił z nas jednostki dominujące w selekcji naturalnej, gdy zachodzi konieczność walki o byt. Nas nie trzeba uczyć, że jeśli ma być absurdalnie długa kolejka, trzeba absurdalnie wcześnie wstać. My to wiemy, bo bez tego byśmy marnie skończyli już trzydzieści lat temu. Dlatego wstaliśmy o wpół do szóstej i o korkach słyszeliśmy tylko przez radio - że tworzą się za nami.
Warto jednak było wstać ciemną nocą i tkwić w korkach, i gnieść się w pociągach. Każdy poświęcał się na swój sposób, ale rekompensata była godziwa - przynajmniej dla tych, którzy trafili w momencie zaćmienia na dziury w chmurach. Szczęśliwy traf sprawił, że w okolicach Hawru akurat była taka dziura - i to wielokilometrowa - więc można było w pełni się oddać zapieraniu tchu przez zaćmieniowe wrażenia. Najpierw stopniowe szarzenie całego otoczenia, potem zupełna zmiana samej natury światła, które wyglądało tak, jakby dochodziły do nas promienie przysypane popiołem. Chyba w żadnych innych okolicznościach nie można w naturze zobaczyć takiego dziwnego światła. A potem gwałtowna fala ciemnienia wszystkiego - i ten szaleńczo piękny, ulotny, zaledwie dwuminutowy widok na niebie: świetlista korona wokół czarnego Księżyca. Dopiero wtedy można sobie zdać sprawę, jak nikłą namiastką tego obrazu są wszelkie płaskie zdjęcia zaćmień. Cały zachwyt płynie bowiem z jego trójwymiarowości i delikatnego, dyskretnego ruchu. Słoneczna korona wygląda wtedy jak diament lub kryształ, zbudowany z absolutnie czystego białego światła, lekko, nieregularnie pulsujący i mieniący się tu i ówdzie błękitnymi i czerwonymi punkcikami. Tej kryształowej czystości i symbolicznej niebiańskiej potęgi nie jest w stanie oddać żadna fotografia.
Kiedy trzeba było już z żalem przenieść wzrok z nieba z powrotem na ziemię, okazało się, że i na niej doszło do paru wielkich zaćmień. Były to zaćmienia umysłu. Pomińmy już 30-letniego mężczyznę z niemieckiej miejscowości Coesfeld, który po wypiciu paru piw pomylił zachód słońca z jego zaćmieniem i wspiął się wieczorem 11 sierpnia na wieżę miejscowego kościoła, by niczego nie uronić z uroków tego rzadkiego zjawiska, skądinąd zakończonego pół doby wcześniej. Pomińmy też Kolumbijczyka, który zastrzelił żonę, a potem siebie, by nie przeżywać końca świata, zapowiadanego na dzień zaćmienia przez niektóre sekty i innych równie odpowiedzialnych proroków. Przyjmijmy, że ludzie prości i naiwni dają się czasami strasznie nabrać. Prawdziwe, dorodne zaćmienia umysłu występują u tych, którzy ich nabierali, a teraz co najwyżej półgębkiem wycofują się z idiotycznych przepowiedni. Bodaj najbardziej żałosnym przykładem jest jeden z paryskich dyktatorów mody, Paco Rabanne. Zapowiadał on, że 11 sierpnia spadnie na Paryż stacja orbitalna Mir, a cztery inne francuskie miejscowości zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. Powoływał się przy tym na przepowiednię pewnej bretońskiej wróżki, która w 1930 r. oznajmiła, iż przed końcem stulecia Paryż spłonie podczas "mrocznego dnia". Teraz Rabanne łaskawie przyznaje, że się pomylił - ale zaraz dodaje, iż jego błąd dotyczy tylko daty, a reszta spełni się na pewno. Przebywa on obecnie na wypoczynku w Alpach. Miejmy nadzieję, że będzie to wypoczynek naprawdę głęboko regenerujący.
Wrażeń było dużo i nie miały wyłącznie charakteru naukowego lub estetycznego. Pas całkowitego zaćmienia sytuował się tylko na północnym wschodzie kraju i miał szerokość stu dziesięciu kilometrów. Na ten skromny obszar chciało się dostać prawie dwadzieścia milionów ludzi, uprzedzonych lojalnie przez środki przekazu, że następne takie wydarzenie będzie można przeżyć we Francji w 2081 r., zaś najbliższa okazja w skali światowej będzie wymagać przemieszczenia się nie do Alzacji, Szampanii czy Normandii, lecz na Madagaskar. W pierwszym wypadku nawet najmłodsi Francuzi nie mogą mieć całkowitej pewności dożycia właściwej chwili; w drugim - nawet najstarsi nie mogą być pewni, czy będzie ich na to stać. Dlatego 11 sierpnia od siódmej rano ślicznie zakorkowały się wszystkie autostrady prowadzące do strefy całkowitego zaćmienia, a na paryskich dworcach nie udało się dostać do zdążających w tym kierunku pociągów nawet niektórym spośród tych, którzy uważali się za bardzo przewidujących i wykupili wcześniej miejscówki. Ha, ha! Więc mówi pan, że ma pan miejscówkę? - śmiał im się w oczy tłum, wylewający się już z korytarza wagonu na peron. - To bardzo prosimy, niech pan zajmie miejsce. Żadnej agresji. Wesoło, rzeczowo, uprzejmie i elegancko. Wiadomo przecież, że Paryż leży koło Wersalu.
A my, sunąc prawie pustą autostradą z Paryża do Hawru, po raz kolejny błogosławiliśmy komunizm, który uczynił z nas jednostki dominujące w selekcji naturalnej, gdy zachodzi konieczność walki o byt. Nas nie trzeba uczyć, że jeśli ma być absurdalnie długa kolejka, trzeba absurdalnie wcześnie wstać. My to wiemy, bo bez tego byśmy marnie skończyli już trzydzieści lat temu. Dlatego wstaliśmy o wpół do szóstej i o korkach słyszeliśmy tylko przez radio - że tworzą się za nami.
Warto jednak było wstać ciemną nocą i tkwić w korkach, i gnieść się w pociągach. Każdy poświęcał się na swój sposób, ale rekompensata była godziwa - przynajmniej dla tych, którzy trafili w momencie zaćmienia na dziury w chmurach. Szczęśliwy traf sprawił, że w okolicach Hawru akurat była taka dziura - i to wielokilometrowa - więc można było w pełni się oddać zapieraniu tchu przez zaćmieniowe wrażenia. Najpierw stopniowe szarzenie całego otoczenia, potem zupełna zmiana samej natury światła, które wyglądało tak, jakby dochodziły do nas promienie przysypane popiołem. Chyba w żadnych innych okolicznościach nie można w naturze zobaczyć takiego dziwnego światła. A potem gwałtowna fala ciemnienia wszystkiego - i ten szaleńczo piękny, ulotny, zaledwie dwuminutowy widok na niebie: świetlista korona wokół czarnego Księżyca. Dopiero wtedy można sobie zdać sprawę, jak nikłą namiastką tego obrazu są wszelkie płaskie zdjęcia zaćmień. Cały zachwyt płynie bowiem z jego trójwymiarowości i delikatnego, dyskretnego ruchu. Słoneczna korona wygląda wtedy jak diament lub kryształ, zbudowany z absolutnie czystego białego światła, lekko, nieregularnie pulsujący i mieniący się tu i ówdzie błękitnymi i czerwonymi punkcikami. Tej kryształowej czystości i symbolicznej niebiańskiej potęgi nie jest w stanie oddać żadna fotografia.
Kiedy trzeba było już z żalem przenieść wzrok z nieba z powrotem na ziemię, okazało się, że i na niej doszło do paru wielkich zaćmień. Były to zaćmienia umysłu. Pomińmy już 30-letniego mężczyznę z niemieckiej miejscowości Coesfeld, który po wypiciu paru piw pomylił zachód słońca z jego zaćmieniem i wspiął się wieczorem 11 sierpnia na wieżę miejscowego kościoła, by niczego nie uronić z uroków tego rzadkiego zjawiska, skądinąd zakończonego pół doby wcześniej. Pomińmy też Kolumbijczyka, który zastrzelił żonę, a potem siebie, by nie przeżywać końca świata, zapowiadanego na dzień zaćmienia przez niektóre sekty i innych równie odpowiedzialnych proroków. Przyjmijmy, że ludzie prości i naiwni dają się czasami strasznie nabrać. Prawdziwe, dorodne zaćmienia umysłu występują u tych, którzy ich nabierali, a teraz co najwyżej półgębkiem wycofują się z idiotycznych przepowiedni. Bodaj najbardziej żałosnym przykładem jest jeden z paryskich dyktatorów mody, Paco Rabanne. Zapowiadał on, że 11 sierpnia spadnie na Paryż stacja orbitalna Mir, a cztery inne francuskie miejscowości zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. Powoływał się przy tym na przepowiednię pewnej bretońskiej wróżki, która w 1930 r. oznajmiła, iż przed końcem stulecia Paryż spłonie podczas "mrocznego dnia". Teraz Rabanne łaskawie przyznaje, że się pomylił - ale zaraz dodaje, iż jego błąd dotyczy tylko daty, a reszta spełni się na pewno. Przebywa on obecnie na wypoczynku w Alpach. Miejmy nadzieję, że będzie to wypoczynek naprawdę głęboko regenerujący.
Więcej możesz przeczytać w 35/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.