Globus Huntingtona

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy grozi nam islamska rewolucja światowa?
Szamil Basajew nie został apostołem świętej wojny. Powstańcy z Dagestanu, powszechnie nazywani wahabitami, choć ich związek z ruchem saudyjskich wahabitów jest raczej symboliczny, utracili przyczółki w południowo-zachodniej części republiki. Tym razem marzenia o roznieceniu islamskiej rewolucji na północnym Kaukazie okazały się mrzonkami.

W odróżnieniu od kampanii czeczeńskiej Rosjanie posłali do walki w Dagestanie lepiej przygotowane i wyekwipowane oddziały. Do klęski zaledwie dwutygodniowego powstania przyczyniło się jednak w znacznie większym stopniu to, że bojownicy zignorowali realia. To prawda, że Basajew wkroczył do Dagestanu w aureoli bohatera Czeczenii na wezwanie Kongresu Narodów Czeczenii i Dagestanu, organizacji skupiającej zwolenników "wyzwolenia Kaukazu spod władzy Rosji i jej popleczników" (której notabene sam jest jednym z liderów). Akcję poparła także Islamska Szura (rada) Dagestanu z jej najważniejszymi przywódcami, Abdurahmanem Mahomedowem i Adallo Alijewem. W rewolucyjnym zapale bojownicy nie zwrócili uwagi na to, że w istocie popiera ich tylko niewielka część dżamaatów, lokalnych rad wiejskich, a "wyzwoleńcza" walka partyzancka bez wsparcia miejscowej ludności musi być skazana na niepowodzenie. Dagestan nie chce zostać "republiką islamską". Bez entuzjazmu do kampanii Basajewa odnieśli się nawet Akkinowie, czyli dagestańska mniejszość czeczeńska.
Yo?av Karny, korespondent prasy izraelskiej podczas wojny w Czeczenii, napisał: "[Rosjanie] powiedzą Zachodowi - a Zachód będzie skłonny uwierzyć - że prześladowania Czeczenów są fragmentem kosmicznej walki przeciw "islamskim terrorystom" toczącej się od Gazy do Algierii, od Teheranu po Chartum. W ten sposób będą próbowali zyskać sympatię Zachodu". Nie inaczej było podczas kampanii dagestańskiej - już na jej początku pojawiły się głosy, sugerujące, że Szamil Basajew jest narzędziem islamskiej międzynarodówki terrorystycznej. Pomógł im w tym zresztą on sam - nie tylko głosił hasła nowej krucjaty kaukaskich muzułmanów przeciwko bezbożnym rosyjskim najeźdźcom, ale także zaprosił do wspólnej walki mudżahedinów z Bliskiego Wschodu i środkowej Azji, którzy - jak choćby znany jordański bojownik Hattab - wąchali już proch na niejednym froncie. Część pieniędzy na walkę zbrojną pochodziła zapewne z zagranicy.
Pojawienie się wojującego islamu w środkowej Azji jest niezaprzeczalnym faktem, jednak upatrywanie w tym wielkiego starcia cywilizacji w skali globalnej byłoby grubą przesadą. W istocie konflikty zbrojne na Zakaukaziu, w Tadżykistanie czy Azerbejdżanie mają bardzo skomplikowany charakter. Wśród ich przyczyn mieszają się czynniki historyczne, ekonomiczne i etniczne. Rosjanie nie chcą przyjąć do wiadomości, że głównym powodem niezadowolenia narodów Kaukazu i dawnych środkowoazjatyckich republik ZSRR są skutki obowiązującej przez 70 lat "leninowskiej polityki narodowościowej". Ten eufemizm krył rosyjską kolonizację prowadzoną pod komunistyczną przykrywką ideologiczną. Opór społeczeństw rodzi dziś nędza i frustracja potęgowana przez fakt, że po upadku komunizmu władzę przejęła lokalna oligarchia, wywodząca się z niedawnej kasty aparatczyków. Niektórzy z nowych-starych przywódców, na przykład prezydent Turkmenistanu Isłam Karimow, stworzyli wręcz rodzaj nieformalnej monarchii absolutnej. Nic dziwnego, że najbardziej radykalna część opozycji chwyta za broń, często odwołując się do haseł religijnych. Większość społeczeństw tego regionu jest jednak odległa od ortodoksji religijnej. Nawet w Czeczenii, w której oficjalnie obowiązuje islamskie prawo szariatu, alkohol jest powszechną używką. Dla propagandy nie ma to jednak znaczenia. Nasuwa się tu analogia z sytuacją na Bałkanach, gdzie Serbowie z uporem (i nie bez efektów) rozpowszechniali tezę, że prowadząc eksterminację Bośniaków i Albańczyków, walczą z "europejskimi przyczółkami islamu".
Rosjanie dobrze wiedzą, że lansowana przez Samuela Huntingtona "wojna cywilizacji" stała się jedną z najpopularniejszych w Europie i Ameryce Północnej tez, a profesor Uniwersytetu Harvarda stał się bodaj najszerzej znanym amerykańskim politologiem poza granicami swego kraju. Jego idee w prosty i chwytliwy sposób trafiają do mieszkańców zachodniej Europy i Amerykanów, wywołując lęk przed pojawieniem się kolejnego po komunizmie zagrożenia dla ich wygodnego i dostatniego życia. Tym zagrożeniem są "obcy", czyli Azjaci i wyznawcy islamu. Nie jest to zresztą myśl nowa - już na początku XX wieku Oswald Spengler wróżył "zmierzch Zachodu".
Pożywką dla teorii mówiących o groźbie starcia między różnymi kręgami cywilizacji stały się rzeczywiste problemy wynikające z różnic rozwoju pomiędzy uprzywilejowanymi i upośledzonymi regionami świata. Niedo- rozwój ekonomiczny, przeludnienie i rosnące problemy społeczne Trzeciego Świata doprowadziły do powstania teorii o nieuchronnym starciu bogatej Północy i ubogiego Południa. Po wojnie w Zatoce Perskiej w 1991 r. - a więc dwa lata przed opublikowaniem pierwszego głośnego artykułu Huntingtona w "Foreign Affairs" - marokański ekonomista, prof. Mahdi Elmandja, wydał książkę pod znamiennym tytułem "Pierwsza wojna cywilizacyjna", w której przekonywał, że Zachód odczuwa strach przed trzema zagrożeniami: bombą demograficzną, islamem i ekspansją Azji. Podobne tezy znalazły się wkrótce w artykułach i książkach Huntingtona.


Europejczycy i Amerykanie, na ogół bliżej nie znający kręgu kulturowego islamu,
gotowi są uważać wszystko, co "islamskie", za potencjalne zagrożenie


Poglądy politologa z Harvardu stały się szeroko znane, niewątpliwie wywierając wpływ na polityków. Niemały jest też obóz krytyków, dostrzegających w ideach Huntingtona przejaw europocentryzmu i elokwentną trawestację tezy o "naturalnej" wyższości cywilizacyjnej Zachodu. Huntingtonowi zarzuca się uproszczenia i przypisywanie przesadnej roli czynnikom etnicznym oraz religijnym. W "Zderzeniu cywilizacji" napisał na przykład o próbach konstruowania broni jądrowej przez "państwa konfucjańskie", mając na myśli Chiny i Koreę Północną. W podobny sposób można by dowodzić, że skłonności do budowania komunizmu mają Słowianie, a zwłaszcza prawosławni i katolicy, bowiem wszystkie katolickie i prawosławne narody słowiańskie przez długi czas znajdowały się pod panowaniem systemu opartego na tej ideologii.
Przekonanie o zagrożeniu ze strony napędzanego przez islamski fundamentalizm terroryzmu ma oczywiście przesłanki racjonalne. Od czasu rewolucji imama Chomeiniego ruchy islamskich radykałów postulujących powrót do wyidealizowanych religijnych źródeł sprawiedliwego społeczeństwa zdobyły wpływ na politykę kilku państw Bliskiego Wschodu i środkowej Azji. W Iranie, Afganistanie i Sudanie władzę sprawują islamscy duchowni, a na listach państw podejrzanych o sponsorowanie międzynarodowego terroryzmu znajdują się też Libia i Irak. Szerokim echem w mediach odbijają się krwawe zamachy dokonywane przez fanatycznych bojowników Hezbollahu, Hamasu czy GIA. Szczególnie silnie na akcje islamistów reagują Amerykanie, co wydaje się naturalne, biorąc pod uwagę, że "rycerze Proroka" uznają Stany Zjednoczone za siedlisko szatana i próbują atakować wszystko, co amerykańskie. Trudno się dziwić, że zwalczanie międzynarodowego terroryzmu stało się jednym z głównych celów polityki USA w erze pozimnowojennej.
Z drugiej strony, rozgoryczenie intelektualistów walczących o liberalizację i modernizację państw islamskich wywołuje przekonanie o tym, że Europejczycy i Amerykanie, na ogół bliżej nie znający tego kręgu kulturowego, gotowi są widzieć zagrożenie we wszystkim, co "islamskie". W popularnych filmach akcji lub grach komputerowych w roli wirtualnego wroga komunistów zastąpiły postaci o arabskich rysach. Mamound Fandy, poli- tolog z Centrum Współczesnych Studiów Arabskich Uniwersytetu Georgetown, uważa, że tego typu uproszczenia tylko osłabiają ruchy liberalno-demokratyczne w krajach islamskich. Co więcej - wsparcie udzielane głównie przez Stany Zjednoczone państwom prozachodnim (ale bynajmniej nie liberalnym) pomaga fundamentalistom szerzyć pogląd, że "wysługujące się obcym mocarstwom marionetki" zniewalają narody. Ciągłe zagrożenie rewoltą islamską stanowi zaś dla konserwatywnych reżimów doskonały pretekst, by żądać pomocy i opieki. Zupełnie jak w Ameryce Łacińskiej, gdzie prawicowi dyktatorzy przez całe dziesięciolecia uzyskiwali pomoc USA, powołując się na zagrożenie komunistyczne. Wystarczyło jednak, że dzięki rozsądnej polityce ekonomicznej podniósł się poziom życia w Chile czy Argentynie, a tupamaros odeszli w niepamięć. Podobnie jest w świecie islamu - jak mówi Bernard Lewis, jego znawca, "czas zamętu, porażek i biedy jest okresem nawrotu fundamentalizmu, choćby jako metody mobilizacji ludności".
Diagnoza taka wyraźnie wskazuje na przyczyny "odrodzenia islamskiego" wśród narodów Kaukazu i Azji po- radzieckiej. Co gorsza - ani Rosja, ani reżimy środkowoazjatyckie jeszcze długo nie będą w stanie zaproponować żadnej rozsądnej alternatywy. Pozostanie wypróbowana wiele razy, choć niezbyt skuteczna metoda - wysyłanie wojska, szukanie lokalnych Quislingów i przekonywanie Zachodu o konieczności walki ze światowym fundamentalizmem. Sojuszników Rosja szuka zresztą w różnych krajach. Wiele do myślenia może dawać długi, demonstracyjny uścisk wymieniony przez Borysa Jelcyna z Jiang Zeminem podczas spotkania prezydentów Rosji, Chin, Kazachstanu, Kirgistanu i Tadżykistanu w Biszkeku. Jelcyn zapowiedział współpracę w celu nasilenia walki z "międzynarodowym terroryzmem", ale zaraz po tym - ku konsternacji zebranych - oświadczył, że "czuje przypływ sił do walki z Zachodem". Jak zwykle, okazało się to tylko "opacznie zrozumianym przejęzyczeniem". Czy miało to być mało finezyjne przesłanie dla Waszyngtonu? A może rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana niż mapa świata nakreślona przez Samuela Huntingtona?

Więcej możesz przeczytać w 36/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.