Politycy tracą władzę na rzecz urzędników
Mijają czasy, gdy jedni politycy oddawali w demokratycznych wyborach władzę innym politykom. Owszem, wybory się odbywają, jednak faktyczną władzę przejmuje - nie wybierany przez obywateli - aparat urzędniczy. Demokracja staje się fikcją. Oto na przykład w Holandii Ad Geelhoed, najwyższy urzędnik premiera Wima Koka, poufnie zaproponował, aby część odpowiedzialności ministrów przenieść na barki ich urzędników. W uszach prawdziwego demokraty musi brzmieć to świętokradczo, ukazując - niestety - opłakany stan, w jakim znalazła się współczesna demokracja.
W tej sytuacji wypowiedź renomowanego profesora prawa Paula Cliteura na łamach "NRC Handelsblad" z 7 sierpnia tego roku była zrozumiała: urzędnicy to civil servants, pełniący jednoznacznie wykonawczą funkcję. Powinni znać swoje miejsce w systemie politycznym, a w odpowiedniej chwili zachować milczenie (wobec prasy) lub wręcz przeciwnie (gdy minister zażąda konkretnej informacji). W rzeczywistości bywa różnie. Urzędnicy w trakcie długotrwałej kariery nabierają doświadczenia i stają się ekspertami w sprawach techniki sprawowania władzy, co umożliwia im ograniczenie swobody manewru ministrów.
Demokracja nie jest systemem, który ma trwać wiecznie dzięki zbudowaniu odpowiednich instytucji. Demokracja stanowi raczej utopijny ideał, o którego ziszczenie trzeba walczyć codziennie. Niemniej w miarę upływu czasu można mówić o pewnym postępie w rozwoju demokracji. Kiedy de Tocqueville pisał hymny na cześć amerykańskiej demokracji u zarania dziewiętnastego stulecia, w Stanach Zjednoczonych panowało jeszcze niewolnictwo, kobiety pozbawione były prawa wyborczego, na Dzikim Zachodzie obowiązywało prawo pięści, a tubylców wycinano w pień.
Mimo widocznego postępu, czujność nie zaszkodzi, zwłaszcza teraz, kiedy demokratyczny świat ogarnia samozadowolenie. Rosnącej popularności tzw. modelu polderowego (polegającego na swoistej umowie między pracodawcami, pracownikami oraz rządem, w ramach której pracownicy ograniczają roszczenia płacowe w zamian za często iluzoryczne korzyści) towarzyszy zanik wielkich ideologicznych konfliktów. Prezentowanie ideologicznego stanowiska w ramach debaty, a nawet sama debata odgrywają coraz mniejszą rolę przy podejmowaniu decyzji politycznych. Pragmatyzm to czarodziejskie zaklęcie w stolicach Europy. Brak prawdziwie publicznej debaty przypisuje się często rosnącej apatii społeczeństw, które rzekomo straciły już zainteresowanie ideologiami. Czy rzeczywiście? To prawda, że postępująca indywidualizacja utrudnia tworzenie jednolitych koalicji opartych na rzeczywistych interesach. Nie jest to jednak główna przyczyna kryzysu naszej demokracji. Szukać jej należy gdzie indziej.
Po pierwsze, opinia publiczna musi mieć w czym wybierać, zanim zabierze się do prawdziwej debaty. W Europie można w tej chwili co najwyżej wybierać między różnymi odcieniami szarości, które walczą między sobą o miejsce dokładnie pośrodku sceny politycznej. Taka jest różnica choćby między Tonym Blairem a Margaret Thatcher. Tymczasem obywatele muszą mieć poczucie, że rzeczywiście o czymś decydują. Nie da im tego poczucia referendum, rzucone na osłodę jako korekta demokratycznego systemu. Aby wywołać prawdziwą dyskusję, trzeba mieć nie tylko solidne instytucje, ale także zdrową kulturę polityczną. Trudno się jej dopatrzyć w uporczywym autyzmie panującym w europejskich stolicach.
Po drugie, nie należy się wypierać rzeczywistych różnic ideologicznych. Obecnie utrzymuje się, że decyzje polityczne są podejmowane na gruncie pragmatyzmu w interesie ogółu. Trudno zaprzeczyć, że coś takiego jak interes ogółu istnieje, ale w powyższym rozumowaniu przechodzi się do porządku dziennego nad faktem, że każda decyzja polityczna lepiej służy interesom jednej grupy społecznej niż drugiej. W życiu publicznym powinno być miejsce na debatę, w ramach której bez przeszkód do głosu dojdzie cała gama stanowisk i interesów obywateli. Tylko w sytuacji, w której może się ujawnić opinia publiczna, politycy są w stanie z powodzeniem odebrać prawo podejmowania decyzji biurokracji, która je zawłaszcza.
Miejsce liberalnej demokracji zaczyna zajmować liberalna biurokracja
Propozycje urzędnika Geelhoeda odwodzą nas jeszcze dalej od demokracji i dają zbyt wiele władzy nie wybieranym urzędnikom, których bardzo trudno zwolnić ze stanowiska. Ponadto stanowią odzwierciedlenie szerszej tendencji zauważalnej w całym zachodnim świecie: polityka staje się coraz mniej istotna, gdyż w rękach anonimowych technokratów skupia się coraz więcej władzy. W tym kontekście można mówić o funkcjonowaniu liberalnej biurokracji w miejsce liberalnej demokracji. Przejawy tej tendencji powodują, że opinia publiczna jeszcze bardziej traci zainteresowanie polityką. Liberalna biurokracja to technokratyczna formuła rządzenia, która w gruncie rzeczy wiąże się z maszynerią nastawioną na ogólnospołeczne porozumienie, maszynerią, która poprzez mgliste sformułowania ukrywa polityczne aspekty decyzji rządowych. Natomiast ataki na status quo odpierane są dzięki istniejącemu systemowi dokooptowywania do oplatających gospodarkę i państwo nieformalnych grup interesów, operujących na styku organów państwowych, partii politycznych oraz półrządowych organizacji.
Najlepszy przykład skutków, do których podobny system prowadzi, znajdujemy w książce politologa Van Wolferena "The Enigma of Japanese Power", opisującej faktyczną kontrolę sprawowaną nad Japonią przez elitę złożoną z przedstawicieli władz państwowych, przedsiębiorców oraz polityków. Sektory te splatają się z sobą jak warkocz i nierzadko urzędnicy po długoletniej pracy w ministerstwie przechodzą do rady nadzorczej banku, by zapewnić sobie królewską emeryturę. Nietrudno odgadnąć, że sprzyja to korupcji. Ogólnie rzecz biorąc, japoński system polityczny sprawia wrażenie niezwykle stabilnego, ale nie z powodu iluzorycznego porozumienia społecznego, tylko dlatego, że tkwi w żelaznym uścisku splecionych rąk urzędników, polityków oraz przedsiębiorców. Wybory nie prowadzą do specjalnych zmian kursu, zaś gotowość i zdolność do zmian są niewielkie. Wynika to z tego, że w takim systemie równoważących się sił nie ma żadnego środka - do takiego samego wniosku dochodzi, analizując sytuację w Holandii, Hans Frissen, politolog z Tilburga. Biurokracja zaczyna de facto dysponować rzeczywistą władzą. Lekceważy wybieranych polityków, którzy stracili z oczu fundamentalne wartości i zasady demokracji. Lekceważy polityków, którzy posługują się pragmatyczną terminologią, nie wyciągając wniosków z własnych niepowodzeń, a w konsekwencji tracą z oczu obywateli oraz podstawowe zasady demokracji.
W tej sytuacji wypowiedź renomowanego profesora prawa Paula Cliteura na łamach "NRC Handelsblad" z 7 sierpnia tego roku była zrozumiała: urzędnicy to civil servants, pełniący jednoznacznie wykonawczą funkcję. Powinni znać swoje miejsce w systemie politycznym, a w odpowiedniej chwili zachować milczenie (wobec prasy) lub wręcz przeciwnie (gdy minister zażąda konkretnej informacji). W rzeczywistości bywa różnie. Urzędnicy w trakcie długotrwałej kariery nabierają doświadczenia i stają się ekspertami w sprawach techniki sprawowania władzy, co umożliwia im ograniczenie swobody manewru ministrów.
Demokracja nie jest systemem, który ma trwać wiecznie dzięki zbudowaniu odpowiednich instytucji. Demokracja stanowi raczej utopijny ideał, o którego ziszczenie trzeba walczyć codziennie. Niemniej w miarę upływu czasu można mówić o pewnym postępie w rozwoju demokracji. Kiedy de Tocqueville pisał hymny na cześć amerykańskiej demokracji u zarania dziewiętnastego stulecia, w Stanach Zjednoczonych panowało jeszcze niewolnictwo, kobiety pozbawione były prawa wyborczego, na Dzikim Zachodzie obowiązywało prawo pięści, a tubylców wycinano w pień.
Mimo widocznego postępu, czujność nie zaszkodzi, zwłaszcza teraz, kiedy demokratyczny świat ogarnia samozadowolenie. Rosnącej popularności tzw. modelu polderowego (polegającego na swoistej umowie między pracodawcami, pracownikami oraz rządem, w ramach której pracownicy ograniczają roszczenia płacowe w zamian za często iluzoryczne korzyści) towarzyszy zanik wielkich ideologicznych konfliktów. Prezentowanie ideologicznego stanowiska w ramach debaty, a nawet sama debata odgrywają coraz mniejszą rolę przy podejmowaniu decyzji politycznych. Pragmatyzm to czarodziejskie zaklęcie w stolicach Europy. Brak prawdziwie publicznej debaty przypisuje się często rosnącej apatii społeczeństw, które rzekomo straciły już zainteresowanie ideologiami. Czy rzeczywiście? To prawda, że postępująca indywidualizacja utrudnia tworzenie jednolitych koalicji opartych na rzeczywistych interesach. Nie jest to jednak główna przyczyna kryzysu naszej demokracji. Szukać jej należy gdzie indziej.
Po pierwsze, opinia publiczna musi mieć w czym wybierać, zanim zabierze się do prawdziwej debaty. W Europie można w tej chwili co najwyżej wybierać między różnymi odcieniami szarości, które walczą między sobą o miejsce dokładnie pośrodku sceny politycznej. Taka jest różnica choćby między Tonym Blairem a Margaret Thatcher. Tymczasem obywatele muszą mieć poczucie, że rzeczywiście o czymś decydują. Nie da im tego poczucia referendum, rzucone na osłodę jako korekta demokratycznego systemu. Aby wywołać prawdziwą dyskusję, trzeba mieć nie tylko solidne instytucje, ale także zdrową kulturę polityczną. Trudno się jej dopatrzyć w uporczywym autyzmie panującym w europejskich stolicach.
Po drugie, nie należy się wypierać rzeczywistych różnic ideologicznych. Obecnie utrzymuje się, że decyzje polityczne są podejmowane na gruncie pragmatyzmu w interesie ogółu. Trudno zaprzeczyć, że coś takiego jak interes ogółu istnieje, ale w powyższym rozumowaniu przechodzi się do porządku dziennego nad faktem, że każda decyzja polityczna lepiej służy interesom jednej grupy społecznej niż drugiej. W życiu publicznym powinno być miejsce na debatę, w ramach której bez przeszkód do głosu dojdzie cała gama stanowisk i interesów obywateli. Tylko w sytuacji, w której może się ujawnić opinia publiczna, politycy są w stanie z powodzeniem odebrać prawo podejmowania decyzji biurokracji, która je zawłaszcza.
Miejsce liberalnej demokracji zaczyna zajmować liberalna biurokracja
Propozycje urzędnika Geelhoeda odwodzą nas jeszcze dalej od demokracji i dają zbyt wiele władzy nie wybieranym urzędnikom, których bardzo trudno zwolnić ze stanowiska. Ponadto stanowią odzwierciedlenie szerszej tendencji zauważalnej w całym zachodnim świecie: polityka staje się coraz mniej istotna, gdyż w rękach anonimowych technokratów skupia się coraz więcej władzy. W tym kontekście można mówić o funkcjonowaniu liberalnej biurokracji w miejsce liberalnej demokracji. Przejawy tej tendencji powodują, że opinia publiczna jeszcze bardziej traci zainteresowanie polityką. Liberalna biurokracja to technokratyczna formuła rządzenia, która w gruncie rzeczy wiąże się z maszynerią nastawioną na ogólnospołeczne porozumienie, maszynerią, która poprzez mgliste sformułowania ukrywa polityczne aspekty decyzji rządowych. Natomiast ataki na status quo odpierane są dzięki istniejącemu systemowi dokooptowywania do oplatających gospodarkę i państwo nieformalnych grup interesów, operujących na styku organów państwowych, partii politycznych oraz półrządowych organizacji.
Najlepszy przykład skutków, do których podobny system prowadzi, znajdujemy w książce politologa Van Wolferena "The Enigma of Japanese Power", opisującej faktyczną kontrolę sprawowaną nad Japonią przez elitę złożoną z przedstawicieli władz państwowych, przedsiębiorców oraz polityków. Sektory te splatają się z sobą jak warkocz i nierzadko urzędnicy po długoletniej pracy w ministerstwie przechodzą do rady nadzorczej banku, by zapewnić sobie królewską emeryturę. Nietrudno odgadnąć, że sprzyja to korupcji. Ogólnie rzecz biorąc, japoński system polityczny sprawia wrażenie niezwykle stabilnego, ale nie z powodu iluzorycznego porozumienia społecznego, tylko dlatego, że tkwi w żelaznym uścisku splecionych rąk urzędników, polityków oraz przedsiębiorców. Wybory nie prowadzą do specjalnych zmian kursu, zaś gotowość i zdolność do zmian są niewielkie. Wynika to z tego, że w takim systemie równoważących się sił nie ma żadnego środka - do takiego samego wniosku dochodzi, analizując sytuację w Holandii, Hans Frissen, politolog z Tilburga. Biurokracja zaczyna de facto dysponować rzeczywistą władzą. Lekceważy wybieranych polityków, którzy stracili z oczu fundamentalne wartości i zasady demokracji. Lekceważy polityków, którzy posługują się pragmatyczną terminologią, nie wyciągając wniosków z własnych niepowodzeń, a w konsekwencji tracą z oczu obywateli oraz podstawowe zasady demokracji.
Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.