Gdy w ubiegłym tygodniu Gerhard Schröder pojawił się na wiecu przed ratuszem w saksońskim Chemnitz, by wesprzeć towarzyszy w wyborach lokalnych, dobiegł go pomruk tłumu, gwizdy i okrzyki "kłamca! kłamca... !"
Gdy wystąpił na wiecu w Essen (Nadrenia Północna-Westfalia), zebrani skandowali: "Helmut! Helmut...!". Dla związkowców kanclerz SPD jest zdrajcą, który przeszedł na drugą stronę barykady, do "neoliberałów" demontujących państwo opiekuńcze.
Dlaczego nie mówimy o tym, co zrobiliśmy dla sprawiedliwości społecznej? O przywróceniu ochrony przed wypowiedzeniem i stuprocentowych zasiłków chorobowych, o podwyżce dodatków rodzinnych czy o określeniu minimalnych płac w budownictwie?" - Schröder nawiązuje do pierwszych tygodni sprawowania władzy. Ale o tym nikt już nie chce słyszeć, zwłaszcza że zaciera się różnica między "prospołeczną polityką" różowo-zielonego gabinetu a programami chadeków i liberałów. Nie tego oczekiwali od socjalistycznego kanclerza związkowi wyborcy. Gdy przed trzema laty centrala DGB zagroziła strajkami przeciw polityce zaciskania pasa przez Helmuta Kohla, czołówka SPD stała ramię w ramię ze związkowcami na każdym wiecu. "Aspołeczni koalicjanci chcą wykraść nam z kieszeni ostatniego feniga!" - grzmiały głośniki podczas demonstracji w Bonn, w której uczestniczyło ćwierć miliona ludzi. "Jeśli rząd nie odstąpi od pakietu oszczędnościowego, my nie cofniemy się przed strajkiem generalnym" - ostrzegał Dieter Schulte, szef DGB. Dziś pakiet oszczędnościowy funduje związkowcom nowy minister finansów z gabinetu, który powstał w proteście przeciw Kohlowi - "kanclerzowi niesprawiedliwości społecznej".
I znów, zaledwie jedenaście miesięcy od sformowania nowego rządu, Niemiecka Federacja Związków Zawodowych rozwija sztandary w obronie państwa opiekuńczego. W skład DGB wchodzi 16 związków branżowych, do których należy ponad 9 mln ludzi. Paradoks polega na tym, że tym razem centrala protestuje przeciw SPD, tradycyjnej partnerce związkowców. Niemieccy socjaldemokraci i związki zawodowe mają ten sam ponad- stuletni rodowód, sięgający czasów kanclerza Bismarcka, gdy kształtował się ruch robotniczy i ustawodawstwo socjalne. Niemiecki model państwa opiekuńczego jeszcze niedawno był dla wielu wzorcem do naśladowania. Dziś jest przykładem tego, czego należy unikać, by nie doprowadzić do załamania polityki społeczno-gospodarczej.
Niemieccy pracobiorcy nie chcą zrezygnować ze zdoby-czy socjalnych, choć w państwowej kasie brakuje pieniędzy nie tylko na ustawowe świadczenia społeczne. "Nasze kwalifikacje i innowacyjność słabną, ale płace rosną jak w złotym okresie republiki" - alarmował już pięć lat po zjednoczeniu RFN i NRD boński Instytut Społeczno-Gospodarczy (IWG). Średnie wynagrodzenie brutto za godzinę pracy w przemyśle wzrosło wtedy o 22 proc., lecz płace realne w tym sektorze... spadły o 4 proc. Stało się tak z powodu wzrostu podatków, składek ubezpieczeniowych i świadczeń płaconych przez zatrudnionych i zatrudniających. Przesilenie w społecznym rachunku "winien i ma" nastąpiło na przełomie lat 1991-1992, gdy w rubryce "ubezpieczenia socjalne" nadwyżka 17 mld marek zmieniła się w dwunasto- miliardowy deficyt.
Gdy przed trzema laty chadecko-liberalna ekipa poddała pod głosowanie Bundestagu "pakiet oszczędnościowy", socjaldemokraci i związkowcy zjednoczyli się w obronie przywilejów socjalnych. Do Urzędu Kanclerskiego dostarczano codziennie worki z setkami tysięcy listów protestacyjnych. Aby uchwalić pakiet, chadecy musieli zarządzić wielką mobilizację; niektórych posłów dowieziono do Bundestagu helikopterami wprost z łóżek szpitalnych. Ostatecznie CDU przegłosowała swój projekt, co socjaldemokraci i związkowcy uznali za "powrót do czystego kapitalizmu". Od tej chwili koronnym argumentem SPD w przekonywaniu społeczeństwa o potrzebie zmiany rządu była obietnica "skorygowania błędów Kohla".
Po przejęciu władzy na odkrycie, że z pustego i Salomon nie naleje, socis potrzebowali zaledwie pół roku. W resorcie Hansa Eichela, nowego głównego księgowego Niemiec, powstał więc nowy pakiet oszczędnościowy, opiewający na sumę 30 mld marek. Związkowcy poczuli się oszukani, a 38 posłów SPD złożyło pisemny sprzeciw wobec zamiarów własnej partii. Domagają się oni wyjęcia z pakietu 8,4 mld marek na mieszkania kwaterunkowe dla najbiedniejszych i pomoc dla bezrobotnych. By uzupełnić tę kwotę w bilansie Eichela, posłowie ci proponują przywrócenie i podwyżkę niektórych podatków dla przedsiębiorców. Równocześnie z szeregów partyjno-związkowych dogmatyków padł pod adresem kanclerza zarzut "zdrady socjaldemokratycznych ideałów". Gerhard Schröder zapewnił (jak Kohl przed trzema laty), że nie dopuści do żadnych zmian, bo "tylko sprawnie funkcjonujące państwo może zagwarantować opiekę społeczną".
Skrzydło "ideologów" SPD tworzy w Bundestagu 170 z 298 członków tej frakcji. Ich zdaniem, "pragmatycy" narażają partię na utratę poparcia wyborców. Kanclerz Schröder nie ma jednak wyboru. Albo będzie kokietował związkowy elektorat i doprowadzi kraj do bankructwa, albo przeprowadzi niepopularne reformy. Trudność dokonania zmian polega na tym, że związkowi partnerzy SPD rozumieją potrzebę wprowadzenia ograniczeń tylko do chwili wyrażenia ich w liczbach wymiernych. "Nie byłbym taki pewny, czy pakiet oszczędnościowy nie zostanie zmieniony" - skomentował szef centrali pracowników służb publicznych, Herbert Mai. Zagroził on, że jeśli Bundes- rat (izba wyższa parlamentu) nie wniesie łagodzących poprawek, to o rekompensatę strat związkowcy będą walczyć podczas uzgodnień taryfowych z pracodawcami.
Niemieccy socjaldemokraci stali się zakładnikami związkowców, którzy nie godzą się na "neoliberalizm" Schrödera
Dewizą Schrödera jest "pomoc w samopomocy". Ten sam kurs realizował gabinet Kohla. Najnowsze dane Federalnego Urzędu Statystycznego w Wiesbaden potwierdzają słuszność tej polityki: w 1998 r. zasiłki na pokrycie elementarnych potrzeb otrzymało 2,91 mln Niemców, czyli o 0,4 proc. mniej niż rok wcześniej. Różnica nie jest wielka, lecz świadczy o pozytywnej tendencji, która zarysowała się, mimo blokady inicjatyw CDU/CSU-FDP przez SPD. Dziś role się zmieniły, tyle że hamulcowymi poczynań Schrödera są jego wcześniejsi związkowi sprzymierzeńcy, a sojusznikami - dawni przeciwnicy z kręgów gospodarczo-przemysłowych. Detlef Hensche, szef związku IG Medien, mówi o "gorzkim rozczarowaniu" polityką SPD, Regina Görner z zarządu DGB ostrzega, że "rząd nie ma wiele czasu na doprowadzenie swej polityki do porządku", a Roland Issen, przewodzący centrali DAG, skupiającej pracowników umysłowych, upomina: "Nowa ekipa robi dokładnie to, co zarzucaliśmy poprzedniej". Niektórzy działacze związkowi próbują wymusić na Schröderze ustępstwa w sprawie pakietu poprzez szantażowanie wystąpieniem z "Sojuszu Pracy" (okrągły stół pracodawców, pracobiorców i rządu).
Rząd SPD/Zielonych znalazł się między młotem a kowadłem. Zdecydowane wkroczenie na drogę reform utrudnia mu związkowa kula u nogi. Każda próba ograniczenia wydatków publicznych i tzw. ubocznych kosztów pracy traktowana jest jak sprzeniewierzenie się własnemu elektoratowi. Związkowi liderzy ostrzegają, że w Niemczech nie będzie "amerykanizacji stosunków pracy" ani "brytyjskiego neoliberalizmu". Schröder, zwolennik modernizacji i dostosowania polityki SPD do wymogów globalizacji gospodarki, ma za przeciwników zarówno związkowców, jak i twardogłowych "ideologów". Gdy na wiecu wyborczym w Cott- bus chłopi zrzucili przed nim odzienie z napisem "ostatnia koszula", natychmiast znaleźli adwokatów w parlamentarnych ławach lewicy demokratycznej. Siłę socjaldemokratycznych reformatorów osłabiają też nie dopracowane projekty reform. Gdy różowo-zielony gabinet przedstawił nowelizację ustawy podatkowej, Karl Heinz Däke, szef Związku Podatników (BdSt), nie zostawił na niej suchej nitki. Ocenił, że "nad rzeczowością wzięła górę wola polityczna", a "nowe zasady są niezrozumiałe nawet dla fachowców", i zapowiedział skargę w Trybunale Konstytucyjnym.
Niemieccy socis i ich związkowy elektorat muszą się pożegnać z dawnymi wyobrażeniami o tworzeniu dobrobytu i odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania, co stanowi dziś o sprawiedliwości społecznej i opiekuńczej w gospodarce rynkowej. Czy jest nią tolerowanie zbyt wysokich kosztów pracy i wygórowanych płac, prowadzących do spadku zatrudnienia i wzrostu bezrobocia? Czy jest nią życie na kredyt, które w Niemczech wyraża się półtorabilionowym zadłużeniem wewnętrznym? A może utrzymywanie systemu emerytalnego nie do sfinansowania przez następne pokolenia, albo systemu podatkowego, który dusi rozwój gospodarczy? Jak stwierdził lewicowy publicysta Peter Glotz: "Niemcy potrzebują kopernikańskiego zwrotu w polityce społecznej".
Na odkrycie, że z pustego i Salomon nie naleje, socis potrzebowali zaledwie pół roku
Największą trudnością na tej drodze będzie pokonanie przyzwyczajeń. "Neoliberalizm Schrödera nie odpowiada programowym wyobrażeniom większości" - ocenił Hans-Eberhard Schleyer, sekretarz generalny związ- ku rzemieślników (ZDH). Heinz Putzhammer z zarządu centrali związkowej DGB uznał wręcz, że Schröder "szuka poparcia tam, gdzie go nie znajdzie". Gdy minister pracy Walter Riester przedstawił nową koncep- cję finansowania funduszu emerytalnego, sojusznikami związkowców stali się... odrzuceni chadecy. Jak obliczyła Angela Merkel, sekretarz generalny CDU, co prawda jeszcze w tym roku przeciętny rencista otrzyma 10 marek więcej niż według projektu byłego ministra pracy CDU, Norberta Blüma, ale już w 2001 r. będzie miał o 50 marek mniej, a w 2008 r. aż o 85 marek mniej. W dobie szukania oszczędności resort Riestera postanowił przez dwa lata nie rewaloryzować emerytur w tempie wzrostu płac, lecz w odniesieniu do inflacji. Związkowcy uznali ten zamiar za "przejaw zdziczenia" SPD. Minister finansów Hans Eichel nie rozumie ich pretensji: "Skoro związkowcy znają liczby, dlaczego wygłupiają się z protestami?". W 1996 r. każdego emeryta finansowało trzech zatrudnionych. W roku 2040 - według prognoz Instytutu Niemieckiej Gospodarki - na jednego emeryta pracować będzie jeden zatrudniony. Wnoszących składki do ubezpieczeniowej kasy jest coraz mniej, a biorców coraz więcej. Jak obliczył tygodnik "Der Spiegel", przy utrzymaniu dotychczasowych zasad finansowania "ostateczna plajta" grozi Niemcom już za 35 lat.
Modernizator Gerhard Schröder ma władzę, której pragnął, nie ma jednak zbyt wielu wykwalifikowanych i godnych zaufania sojuszników. Jedno tylko może budzić optymizm kanclerza: partyjni twardogłowi i związkowcy muszą podjąć konstruktywny dialog, bo nie mają innego wyjścia. Premier Nadrenii Północnej-Westfalii Wolfgang Clement apeluje do partyjnych towarzyszy: "Tylko, proszę, nie strzelajcie nam samobójczych bramek!"
Dlaczego nie mówimy o tym, co zrobiliśmy dla sprawiedliwości społecznej? O przywróceniu ochrony przed wypowiedzeniem i stuprocentowych zasiłków chorobowych, o podwyżce dodatków rodzinnych czy o określeniu minimalnych płac w budownictwie?" - Schröder nawiązuje do pierwszych tygodni sprawowania władzy. Ale o tym nikt już nie chce słyszeć, zwłaszcza że zaciera się różnica między "prospołeczną polityką" różowo-zielonego gabinetu a programami chadeków i liberałów. Nie tego oczekiwali od socjalistycznego kanclerza związkowi wyborcy. Gdy przed trzema laty centrala DGB zagroziła strajkami przeciw polityce zaciskania pasa przez Helmuta Kohla, czołówka SPD stała ramię w ramię ze związkowcami na każdym wiecu. "Aspołeczni koalicjanci chcą wykraść nam z kieszeni ostatniego feniga!" - grzmiały głośniki podczas demonstracji w Bonn, w której uczestniczyło ćwierć miliona ludzi. "Jeśli rząd nie odstąpi od pakietu oszczędnościowego, my nie cofniemy się przed strajkiem generalnym" - ostrzegał Dieter Schulte, szef DGB. Dziś pakiet oszczędnościowy funduje związkowcom nowy minister finansów z gabinetu, który powstał w proteście przeciw Kohlowi - "kanclerzowi niesprawiedliwości społecznej".
I znów, zaledwie jedenaście miesięcy od sformowania nowego rządu, Niemiecka Federacja Związków Zawodowych rozwija sztandary w obronie państwa opiekuńczego. W skład DGB wchodzi 16 związków branżowych, do których należy ponad 9 mln ludzi. Paradoks polega na tym, że tym razem centrala protestuje przeciw SPD, tradycyjnej partnerce związkowców. Niemieccy socjaldemokraci i związki zawodowe mają ten sam ponad- stuletni rodowód, sięgający czasów kanclerza Bismarcka, gdy kształtował się ruch robotniczy i ustawodawstwo socjalne. Niemiecki model państwa opiekuńczego jeszcze niedawno był dla wielu wzorcem do naśladowania. Dziś jest przykładem tego, czego należy unikać, by nie doprowadzić do załamania polityki społeczno-gospodarczej.
Niemieccy pracobiorcy nie chcą zrezygnować ze zdoby-czy socjalnych, choć w państwowej kasie brakuje pieniędzy nie tylko na ustawowe świadczenia społeczne. "Nasze kwalifikacje i innowacyjność słabną, ale płace rosną jak w złotym okresie republiki" - alarmował już pięć lat po zjednoczeniu RFN i NRD boński Instytut Społeczno-Gospodarczy (IWG). Średnie wynagrodzenie brutto za godzinę pracy w przemyśle wzrosło wtedy o 22 proc., lecz płace realne w tym sektorze... spadły o 4 proc. Stało się tak z powodu wzrostu podatków, składek ubezpieczeniowych i świadczeń płaconych przez zatrudnionych i zatrudniających. Przesilenie w społecznym rachunku "winien i ma" nastąpiło na przełomie lat 1991-1992, gdy w rubryce "ubezpieczenia socjalne" nadwyżka 17 mld marek zmieniła się w dwunasto- miliardowy deficyt.
Gdy przed trzema laty chadecko-liberalna ekipa poddała pod głosowanie Bundestagu "pakiet oszczędnościowy", socjaldemokraci i związkowcy zjednoczyli się w obronie przywilejów socjalnych. Do Urzędu Kanclerskiego dostarczano codziennie worki z setkami tysięcy listów protestacyjnych. Aby uchwalić pakiet, chadecy musieli zarządzić wielką mobilizację; niektórych posłów dowieziono do Bundestagu helikopterami wprost z łóżek szpitalnych. Ostatecznie CDU przegłosowała swój projekt, co socjaldemokraci i związkowcy uznali za "powrót do czystego kapitalizmu". Od tej chwili koronnym argumentem SPD w przekonywaniu społeczeństwa o potrzebie zmiany rządu była obietnica "skorygowania błędów Kohla".
Po przejęciu władzy na odkrycie, że z pustego i Salomon nie naleje, socis potrzebowali zaledwie pół roku. W resorcie Hansa Eichela, nowego głównego księgowego Niemiec, powstał więc nowy pakiet oszczędnościowy, opiewający na sumę 30 mld marek. Związkowcy poczuli się oszukani, a 38 posłów SPD złożyło pisemny sprzeciw wobec zamiarów własnej partii. Domagają się oni wyjęcia z pakietu 8,4 mld marek na mieszkania kwaterunkowe dla najbiedniejszych i pomoc dla bezrobotnych. By uzupełnić tę kwotę w bilansie Eichela, posłowie ci proponują przywrócenie i podwyżkę niektórych podatków dla przedsiębiorców. Równocześnie z szeregów partyjno-związkowych dogmatyków padł pod adresem kanclerza zarzut "zdrady socjaldemokratycznych ideałów". Gerhard Schröder zapewnił (jak Kohl przed trzema laty), że nie dopuści do żadnych zmian, bo "tylko sprawnie funkcjonujące państwo może zagwarantować opiekę społeczną".
Skrzydło "ideologów" SPD tworzy w Bundestagu 170 z 298 członków tej frakcji. Ich zdaniem, "pragmatycy" narażają partię na utratę poparcia wyborców. Kanclerz Schröder nie ma jednak wyboru. Albo będzie kokietował związkowy elektorat i doprowadzi kraj do bankructwa, albo przeprowadzi niepopularne reformy. Trudność dokonania zmian polega na tym, że związkowi partnerzy SPD rozumieją potrzebę wprowadzenia ograniczeń tylko do chwili wyrażenia ich w liczbach wymiernych. "Nie byłbym taki pewny, czy pakiet oszczędnościowy nie zostanie zmieniony" - skomentował szef centrali pracowników służb publicznych, Herbert Mai. Zagroził on, że jeśli Bundes- rat (izba wyższa parlamentu) nie wniesie łagodzących poprawek, to o rekompensatę strat związkowcy będą walczyć podczas uzgodnień taryfowych z pracodawcami.
Niemieccy socjaldemokraci stali się zakładnikami związkowców, którzy nie godzą się na "neoliberalizm" Schrödera
Dewizą Schrödera jest "pomoc w samopomocy". Ten sam kurs realizował gabinet Kohla. Najnowsze dane Federalnego Urzędu Statystycznego w Wiesbaden potwierdzają słuszność tej polityki: w 1998 r. zasiłki na pokrycie elementarnych potrzeb otrzymało 2,91 mln Niemców, czyli o 0,4 proc. mniej niż rok wcześniej. Różnica nie jest wielka, lecz świadczy o pozytywnej tendencji, która zarysowała się, mimo blokady inicjatyw CDU/CSU-FDP przez SPD. Dziś role się zmieniły, tyle że hamulcowymi poczynań Schrödera są jego wcześniejsi związkowi sprzymierzeńcy, a sojusznikami - dawni przeciwnicy z kręgów gospodarczo-przemysłowych. Detlef Hensche, szef związku IG Medien, mówi o "gorzkim rozczarowaniu" polityką SPD, Regina Görner z zarządu DGB ostrzega, że "rząd nie ma wiele czasu na doprowadzenie swej polityki do porządku", a Roland Issen, przewodzący centrali DAG, skupiającej pracowników umysłowych, upomina: "Nowa ekipa robi dokładnie to, co zarzucaliśmy poprzedniej". Niektórzy działacze związkowi próbują wymusić na Schröderze ustępstwa w sprawie pakietu poprzez szantażowanie wystąpieniem z "Sojuszu Pracy" (okrągły stół pracodawców, pracobiorców i rządu).
Rząd SPD/Zielonych znalazł się między młotem a kowadłem. Zdecydowane wkroczenie na drogę reform utrudnia mu związkowa kula u nogi. Każda próba ograniczenia wydatków publicznych i tzw. ubocznych kosztów pracy traktowana jest jak sprzeniewierzenie się własnemu elektoratowi. Związkowi liderzy ostrzegają, że w Niemczech nie będzie "amerykanizacji stosunków pracy" ani "brytyjskiego neoliberalizmu". Schröder, zwolennik modernizacji i dostosowania polityki SPD do wymogów globalizacji gospodarki, ma za przeciwników zarówno związkowców, jak i twardogłowych "ideologów". Gdy na wiecu wyborczym w Cott- bus chłopi zrzucili przed nim odzienie z napisem "ostatnia koszula", natychmiast znaleźli adwokatów w parlamentarnych ławach lewicy demokratycznej. Siłę socjaldemokratycznych reformatorów osłabiają też nie dopracowane projekty reform. Gdy różowo-zielony gabinet przedstawił nowelizację ustawy podatkowej, Karl Heinz Däke, szef Związku Podatników (BdSt), nie zostawił na niej suchej nitki. Ocenił, że "nad rzeczowością wzięła górę wola polityczna", a "nowe zasady są niezrozumiałe nawet dla fachowców", i zapowiedział skargę w Trybunale Konstytucyjnym.
Niemieccy socis i ich związkowy elektorat muszą się pożegnać z dawnymi wyobrażeniami o tworzeniu dobrobytu i odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania, co stanowi dziś o sprawiedliwości społecznej i opiekuńczej w gospodarce rynkowej. Czy jest nią tolerowanie zbyt wysokich kosztów pracy i wygórowanych płac, prowadzących do spadku zatrudnienia i wzrostu bezrobocia? Czy jest nią życie na kredyt, które w Niemczech wyraża się półtorabilionowym zadłużeniem wewnętrznym? A może utrzymywanie systemu emerytalnego nie do sfinansowania przez następne pokolenia, albo systemu podatkowego, który dusi rozwój gospodarczy? Jak stwierdził lewicowy publicysta Peter Glotz: "Niemcy potrzebują kopernikańskiego zwrotu w polityce społecznej".
Na odkrycie, że z pustego i Salomon nie naleje, socis potrzebowali zaledwie pół roku
Największą trudnością na tej drodze będzie pokonanie przyzwyczajeń. "Neoliberalizm Schrödera nie odpowiada programowym wyobrażeniom większości" - ocenił Hans-Eberhard Schleyer, sekretarz generalny związ- ku rzemieślników (ZDH). Heinz Putzhammer z zarządu centrali związkowej DGB uznał wręcz, że Schröder "szuka poparcia tam, gdzie go nie znajdzie". Gdy minister pracy Walter Riester przedstawił nową koncep- cję finansowania funduszu emerytalnego, sojusznikami związkowców stali się... odrzuceni chadecy. Jak obliczyła Angela Merkel, sekretarz generalny CDU, co prawda jeszcze w tym roku przeciętny rencista otrzyma 10 marek więcej niż według projektu byłego ministra pracy CDU, Norberta Blüma, ale już w 2001 r. będzie miał o 50 marek mniej, a w 2008 r. aż o 85 marek mniej. W dobie szukania oszczędności resort Riestera postanowił przez dwa lata nie rewaloryzować emerytur w tempie wzrostu płac, lecz w odniesieniu do inflacji. Związkowcy uznali ten zamiar za "przejaw zdziczenia" SPD. Minister finansów Hans Eichel nie rozumie ich pretensji: "Skoro związkowcy znają liczby, dlaczego wygłupiają się z protestami?". W 1996 r. każdego emeryta finansowało trzech zatrudnionych. W roku 2040 - według prognoz Instytutu Niemieckiej Gospodarki - na jednego emeryta pracować będzie jeden zatrudniony. Wnoszących składki do ubezpieczeniowej kasy jest coraz mniej, a biorców coraz więcej. Jak obliczył tygodnik "Der Spiegel", przy utrzymaniu dotychczasowych zasad finansowania "ostateczna plajta" grozi Niemcom już za 35 lat.
Modernizator Gerhard Schröder ma władzę, której pragnął, nie ma jednak zbyt wielu wykwalifikowanych i godnych zaufania sojuszników. Jedno tylko może budzić optymizm kanclerza: partyjni twardogłowi i związkowcy muszą podjąć konstruktywny dialog, bo nie mają innego wyjścia. Premier Nadrenii Północnej-Westfalii Wolfgang Clement apeluje do partyjnych towarzyszy: "Tylko, proszę, nie strzelajcie nam samobójczych bramek!"
Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.